T: Uphill Battle [by Anais Nin]

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Mon Aug 02, 2004 7:08 am

Pamietam, jak przyszło do egzaminów wstępnych do liceum... rodzice pod drzwiami, polski na sali, poznali tematy bo ktoś wyszedł i zaczęli sie licytować czyje dziecko który temat wybrało... moja mama powidziała spokojnie: literatura wojny i okupacji. Pewnie Baczyński.

Najlepsze jest to, że ja nie pamiętam na który temat pisałam, ale pamietam, ze ten bym wybrała... KKBaczyński zawsze przemawiał z nostalgią i trafiał z tragizmem wojny do przeciętnego sluchacza...

ciekawe, czy za 20 lat ktoś bedzie pamiętał o takich datach jak ta...
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sat Aug 07, 2004 7:07 am

Kochani, ja na chwilkę z ogłoszeniem.

Część 26 przetłumaczy LEO, i odtąd to ona będzie tłumaczem Uphill Battle. Jestem pewna, że pójdzie jej to o wiele lepiej niż mnie, zwłaszcza że ostatnie części umieszczałam raczej z obowiązku niż z chęci (jeśli to przysłużyło się opowiadaniu, to ja jestem chiński cesarz). Tak więc ze swojej strony dziękuję za wsparcie i tak dalej, no i teraz...

czekam z niecierpliwością na kolejną część :wink:
Image

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Sat Aug 07, 2004 11:25 am

no tak... to sie nazywa ping-pong :) Ale ja osobiście bardzo się cieszę, że Nan skierowala się do mnie z tą prośbą i mam nadzieję, że nie zawiodę nikogo z Was ani samej autorki moim przekładem. Żeby wszystko ruszyło tak jak powinno najpierw będzie przestój :P Potem każdy z oczekujących na ciąg dalszy będzie już mógł regularnie spodziewać sie kolejnych rozdziałów tego opowiadania. Tak, żeby było to 'po mojemu' ;)
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Fri Aug 20, 2004 2:33 pm

Co ja się tu dowiaduję!? :roll:
Nan - odpuściłaś sobie?! Coż, fakt - jak się straci serce do czegoś to trudno się tym zajmować! Ale dzięki za dotychczasowe części! :D
I serdecznie witam LEO! Fajnie, że się zdecydowałaś na kontynuację tłumaczenia UP :cheesy:
I uwaga LEO zaczynam :wink: : a do kiedy planujesz przestój?
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

User avatar
Athaya
Zainteresowany
Posts: 298
Joined: Sun Jun 20, 2004 2:14 pm
Location: Kalisz

Post by Athaya » Thu Aug 26, 2004 4:46 pm

Zacznijmy formalnie czyli od napisania, opowiadanko było jak do tej pory GENIALNE!!!!!!Już nie moge się doczekać co będzie dalej :cheesy: Max niemcem a Liz żydówką :shock: :shock: :shock: No, no doskonały pomysł miała autorka i te wszystkie uczucia wspaniale opisane. PIĘKNE...
LEO mam nadzięję, że pójdzie Ci tłumaczenie tej perełki jak najlepiej. Pozdrówka :cheesy:
Image

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Tue Sep 07, 2004 10:15 pm

UWAGA! :)

Teraz mogę juz powiedzieć co następuje. Dziś - niestety z jednodniowym opóźnieniem zakończyłam tłumaczenie i wsyłanie Wam czapterków SPIN i CORE czyli KRĘCIOŁKA I SEDNA dzieł INCOGNITO, ktore w przypadku CORE dokończyłam osobiście z czego jestem niesamowicie dumna i jak widzicie wszędzie się chwalę tym faktem :P

ANYWAY - od wczoraj co pięć dni będzie pojawiał sie kolejny czapterek Uphill Battle. Mam nadzieję, że moje tłumaczenie nie rozczaruje wszystkich miłosników tego opowiadania a tym bardzoej samej autorki.

Czyli czapterek nr 26 pojawi się w tym dziale dokładnie 11 września, w sobotę.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Sat Sep 11, 2004 11:40 am

no...zaczynamy... czekam na uwagi (również na te krytyczne, chociaz mam nadzieję, że zbyt wiele ich nie będzie ;))



Rozdział 26

Niemcy, Październik 1942


Płomień świecy już dawno zgasł, ale otaczająca ją gęsta ciemność nie uniosła ciężaru krępującej atmosfery. Meredith leżała obok niej na kanapie, pod intensywnie i okropnie pachnącym środkami na mole kocem. Nie narzekała – już nie – ale było oczywiste, że wolałaby się znaleźć zupełnie gdzie indziej, jej nieprzerwane jęki i spojrzenia mówiły to Liz dobitnie.

Kaszel przedarł się przez ciemność I ciszę nocy i uświadomił Liz, że Meredith było daleko do spania.

„Jim mówił, że jesteś z Austrii” powiedziała cicho będąc na tyle odważny rozpocząć rozmowę.

„To prawda” odpowiedziała Meredith miękkim, eleganckim głosem. „Dokładnie z Wiednia”.

„Wiedeń” powtórzyła Liz jak echo „Raz tam byłam. Miałam dwa lub trzy latka”.

„Naprawdę?”

Po raz pierwszy Liz usłyszała w głosie dziewczyny szczere zaciekawienie.

„Naprawdę” powiedziała „Ale niewiele pamiętam”.

„To piękne miasto” powiedziała Meredith i cicho ziewnęła „Niesamowite, zadziwiające, ale nie pasowałabyś tam.”


Liz zmarszczyła brwi, podciągnęła koc i spytała ”Naprawdę?”

„Tak.. Dobranoc.” Powiedziała Meredith tak nagle zimno i opryskliwie, zaskakująco. Liz zamknęła powieki.

„Dobranoc” odpowiedziała, lecz delikatny, świszczący odgłos dał znać, że Meredith już spała.


Niemcy, Październik 1942r.

Rozproszone światło błąkało się po poddaszu, zabawnie kładąc się cieniami na nosie jej męża, na jego palcach u stóp i na jego włosach. Było tu pełno kurzu i panował nieustannie zapach krów szwędających się wokół ich posłań. Zdążyła już przyzwyczaić się do ich nieustannego muczenia i postukiwania kopytami, o wiele trudniej było przyzwyczaić się do tak niewielkiego skrawka miejsca. Na szczęście nadal przy jej boku był jej mąż, i nawet w tych ciężkich czasach potrafili wspólnie doświadczać śmiechu i radości.

Przestraszyło ją szczekanie psów na dziedzińcu. Poderwała się z posłania.

„Ktoś idzie” Jeffrey wyszeptał, a ona przytaknęła modląc się w duchu o to, by się nie mylił.

Mogła usłyszeć niski głos Patryka witającego gości. Nie mogąc powstrzymać się od westchnienia ulgi zauważyła podobną na obliczu męża, pocałował jej czoło mówiąc, że wszystko będzie w porządku, że nic im się nie stanie.

Głosy poruszały się dopóty nie stanęły dokładnie nad nimi i Nancy mogła czyjeś niespokojne majstrowanie przy włazie.

„Jim, to Jim” Jeffrey nagle wyszeptał a strach zmroził krew w jego żyłach. To był Jim. Jim nigdy nie przychodził zobaczyć się z nimi. To było zbyt niebezpieczne. Chyba że … chyba że coś stało się z Liz.

Zanim zdążyłby wejść na górę wyszła sama do niego desperacko pożądając odpowiedzi na niepokojące ją pytanie. „Powiedz mi Jim, że z nią wszystko w porządku” wyszeptała, jej oczy błagały go o odpowiedź i zapewnienie.

„Jest Nancy, nie martw się, jest bezpieczna” Jim zapewnił ją delikatnym uśmiechem „Nic się nie stało”

„Bezpieczna?” Jeffrey wyszeptał z nadzieją, lecz nadal zachowując sceptycyzm „Patryk wspominał, że miałeś kłopoty.”

„Tak, miałem” powiedział Jim wyjaśniając sedno sprawy „Więc… przenieśliśmy ją do starej szopy w lesie>’ dodał na samym końcu.

„Do starej szopy?” Zdziwiła się Nancy, nadal czuła niepewność co do sytuacji jej córki.

„Tak, do tej, która kiedyś należała do starego Darcy’ego” podpowiedział jej Jeffrey “Strażnika leśnego w zielonej czapeczce, który wędrował z olbrzymim psiskiem.”

Popadając w panikę Nancy sięgnęła po dłoń męża „Jest tam? Sama?”

Jim uśmiechnął się “Nie. Jest z nią jeszcze jedna dziewczynka. Z Austrii. Wygląda na wspaniałą dziewczynę.”

„To dobrze.” Powiedział Jeffrey a iskierka radości na chwilę rozbłysła w jego oku. Każda wiadomość o jego córce, każda dobra wiadomość sprawiała mu radość.

Nancy potaknęła i uśmiechnęła się smutno. „Tylko chciałabym tak bardzo, by była z nami na Chanukę. Możesz powtórzyć jej, że bardzo za nią tęsknimy?”

Jim potaknął.

„bardzo” dodał Jeffrey „Powiedz jej, że bardzo tęsknimy. Powiedz jej, ze dobrze sobie radzimy, że Kyle i Caroline są bezpieczni i że liczymy na to, że wkrótce leziemy się mogli z nią zobaczyć.”

„Powtórzę jej” obiecał Jim i uściskał delikatnie Nancy „Dam jej znać, jak tylko będę mógł.”

***

Niemcy, Listopad 1942

„Max, Bogu dzięki” wyszeptała Liz i szybko zapięła żakiet zawzięcie ignorując wstrętną żółtą gwiazdę.

Spojrzał na nią wzrokiem, w którym czaiła się radość, wzrokiem nierozumiejącym do końca. Schwyciła go za ramię i wyprowadziła na zewnątrz.

„Tak się cieszę, że tu jesteś” powiedział I potrząsnęła głową “Meredith doprowadza mnie do szalu” ciągnęła go za sobą z radością oddychając świeżym powietrzem. „O rany, złamałam paznokieć!” Naśladowała głos i zachowanie się Meredith. Stękając potrząsnęła głową i starała się uśmiechnąć się do przyjaciela.

Max po prostu śmiał się będąc szczęśliwym, że była tak bardzo rozmowna tego dnia. „Gdzie idziemy?”

„Idziemy stąd” powiedziała Liz „Jak najdalej”. Jej palce wplotły się w palce jego dłoni wiodąc go poprzez las.

Było chłodno, ich oddechy zbijały się w małe obłoki pary. Najwyraźniej jesień dobiegała końca. Jasno pokolorowane liście- część do połowy zgniła, część rozdarta i zbrązowiała, były porozrzucane po całej leśnej darni tworząc dywan wygłuszający ich kroki. Delikatnie krążąc wokół drzewa kopnęła mały kamyk, który wzbił się w powietrze dążąc do wolności do momentu, w którym nie rozbił się o konar starej sosny.

„Nie mogą nas zobaczyć Liz. Wiesz o tym, prawda?”

„Nie zobaczą nas” zapewnił go „Nikt tu nigdy nie przychodzi, nie pod koniec jesieni.”

Max podarował jej delikatny uśmiech, a podczas spaceru ich splecione dłonie delikatnie bujały się w przód i w tył. „Wydaje mi się, że jesteś zazdrosna” powiedział na wpół poważnie, chociaż ton jego głosu skrywał nutkę żartu i zaproszenia do zabawy.

„zazdrosna?” Liz uśmiechnęła się na tę absurdalną sugestię. Drżała. Włożyła wolną dłoń do jego kieszeni. “O nią?”

Potwierdził skinieniem głowy “To miła dziewczyna Liz. Zupełnie zwyczajna. Kompletnie nie rozumiem, czego w niej nie lubisz?

„Miła? Oszalałeś? “Liz energicznie potrząsnęła głową “Wszystko tylko nie mila. Nie musisz z nią mieszkać.”

“Tu masz rację.” Max dodał uśmiechając się „Ale nadal uważam, że jest w porządku.”

Stąd mogła dostrzec jezioro, jego taflę odbijającą zimowe słońce, liście i inne śmieci dryfujące po jego powierzchni. Po chwili przerwy odwróciła się by spojrzeć na chatę, na złowrogą sylwetkę z oddali. Więzienie. Jej wzrok ponownie wrócił na twarz Maxa dostrzegając zadowolenie tak łatwe do odczytania z jego oczu, radość jakiej nie skrywał będąc na zewnątrz.

Nie znał tego uczucia.

Nigdy nie pozna.

„Tu jest naprawdę pięknie” Max rozejrzał się „Żałuję, że nie mogę przychodzić tu częściej.”

Usiadł na mokrym leśnym poszyciu – pamiątce po ostatniej burzy – a ona usiadła tuż obok. Piach i liście były zimne i mokre, woda przesiąkała przez jej bawełniany żakiet. Sosnowe igliwie wbijało się w jej skórę, ale nie traciła czasu na ich usuwanie.

„To prawda” cicho potwierdził „Ale wolałabym być w domu, w mieście.”

Odwrócił się, by spojrzeć na nią, zauważając smutek w jej oczach. „Rozumiem”

Cicho, tak by nie usłyszał, westchnęła rozczarowana, potrząsnęła głową i położyła się.

Nigdy by nie zrozumiał.

Spojrzała na ostre, błękitne niebo. Jak okiem sięgnąć nie było widać ani jednej chmury, tylko parę ledwo widocznych pasów, cieniutko rozciągniętych nad horyzontem.

„Pamiętasz Karin?” Zapytała nagle wbijając w niego wzrok.

Zmieszany jej wzrokiem spytał „Córkę rzeźnika?”

Potaknęła.

„Pewnie.” Powiedział “W zeszłym roku wyszła za mąż.”

Brwi Liz wygięły się w górę ze zdumienia. „Naprawdę? Nie wiedziałam. Ale wiesz, Meredith ją nieco przypomina.” Zamilkła w oczekiwaniu na jego odpowiedź, ale nie usłyszawszy jej dodała “Chyba tylko jej wygląd.”

„Sam nie wiem” powiedział Max wahając się „Może odrobinę.”

„Jestem pewna” nalegała Liz „ja to wiem.”

„Uśmiechnęła się na wspomnienie, które nagle pojawiło się w jej głowie i drażniąc się z nim spojrzała na niego „Nigdy nie zapomnę jak wlokłeś mnie do tego okna u rzeźnika, żeby tylko zobaczyć Karin jak pomagał w obsłudze klientów.”

W samoobronie na policzkach Maxa pojawi się rumieniec. „Liz, ona dała mi gumkę do mazania. Dużą, z niebieskim nadrukiem. To było coś wyjątkowego.”

Liz uśmiechnęła się, czemu i on nie mógł się oprzeć. “Miałem sześć lat Liz. No, może siedem.”

„taa…” zachichotała „YT były wspaniałe czasy.”

„O tak.’ Powiedział studiując z uśmiechem jej idealną twarz. Była tak idealnie piękna kiedy się śmiała. Jej oczy błyszczały radością, a na jej policzkach pojawiały się maleńkie dołeczki. Jej zmartwiony wyraz twarzy znikał w mgnieniu oka ustępując miejsca beztroskiemu uśmiechowi i różowym policzkom.

”Powinniśmy wracać” powiedział cicho starając się zignorować przyspieszone tętno, przez które serce błagało o jeszcze parę chwil z nią. „Robi się ciemno.”

„Jej wzrok umknął w kierunku nieba, potaknęła „Powinniśmy” zgodziła się i wstała. Podniosła dłoń i zaczęła usuwać igliwie, które zaplątało się w jej włosy. Igła po igle.

„Pozwól mi.” Powiedział cichym i niskim głosem, w którym słychać było błaganie.

Nieśmiało opuściła dłoń i pochyliła się ku niemu, by mógł z łatwością dosięgnąć.

Jego dłoń delikatnie przesiewała jej włosy wybierał igliwie. Z miłością pozwalał, by kosmyki jej włosów przepływały przez jego palce, by mógł wyłapać z nich każdy liść, igliwie czy kurz.

„Max?”

W jej głosie słychać było napięcie, którego wcześniej nie wyłapał, inne, przerwał na chwilę zakłopotany, że mógł robić coś nie tak. Duże, brązowe oczy wpatrzone w niego wyrażały coś na kształt pożądania równego temu, które I on żywił. Tak przynajmniej mu się wydawało.

Uśmiechnął się niepewnie, ona spuściła głowę w momencie, w którym na jej policzkach wykwitł rumieniec.

„Czy mogę… pocałować cię?” Zapytał się z wahaniem, w jego gardle było sucho, język musiał zwilżyć wargi.


Jej oczy ponownie napotkały jego wzrok, wolno potaknęła, wyczekująco spoglądając na niego. Kiedy zmniejszył dzielący ich dystans jej oczy powoli zamknęły się. Widział jak drżały jej wargi i nie mógł opanować przepełnionego radością uśmiechu. Serce jak oszalałe tłukło siew jego piersi a drażniące łaskotanie w jego żołądku dopowiedziało resztę.

Zakochał się.

Powoli pochylił się nad nią, pozwolił, by ich wargi delikatnie spotkały się. Mógł wyczuć jak delikatnie drżały, mógł odczuć jej zdenerwowanie. Delikatnie dotykając jej policzka przesunął kciukiem po zalanej rumieńcem twarzy, by w końcu delikatnie dotknąć jej ust swoimi, w ciszy, w skupieniu.

Delikatnie odsunął się od niej, otworzył oczy i uśmiechnął się czując jak jego serce waliło w jego przełyku.

Ona zachowywał się podobnie. Widział to i sprawiło mu to olbrzymią radość. Czy czuła to samo? Czy zależało jej na nim tak mocno, jak jemu zależało na niej?

Ponownie przybliżył się do niej by ich usta jeszcze raz mogły poczuć wzajemne ukojenie. Nie miał jej dosyć, nie chciał przestać całować jej ust, czoła. „Wracajmy” wyszeptał, a ona w skupieniu przytaknęła nie potrafiąc jednocześnie ukryć zdziwienia i rozkoszy jednocześnie.

W drodze do chaty nic nie stylo w stanie zetrzeć uśmiechu z twarzy Maxa .

Meredith stała na zewnątrz, na małym ganku, czekając na nich. „Gdzie byliście?” Domagała się odpowiedzi najwyraźniej zaniepokojona.

„poszliśmy na spacer” Max uśmiechnął się i nawet Liz nie była w stanie powstrzymać uśmiechu. Nagle dziewczyna przestała się wydawać taka denerwująca.

„Przepraszam” mówił dalej Max „Na przyszłość uprzedzimy cię, prawda Liz?”

Potaknęła i wcisnęła dłoń do swojej kieszeni nie będąc do końca pewnym jak ich pocałunek wpłynie na ich przyjaźń. On delikatnie pocałował ją w policzek, ona odwzajemniła pocałunek jednocześnie nieświadomie upewniając się, że Meredith go widziała.

„Do zobaczenia Max.” Wyszeptała i zawstydzona uśmiechnęła się do niego.

Wpatrzony w nią wyszeptał pożegnanie, wyprostował się, nałożył rękawice i skinął głową ku Meredith. „Do zobaczenia Meredith.”

Rzucił Liz krótkie spojrzenie i zniknął zostawiając ją wraz z Meredith.

„Więc…” Meredith zaczęła powoli przypominając Liz drapieżnika szykującego się do finalnego ataku „Więc teraz ty i Max jesteście razem?”

Liz uśmiechnęła się I weszła do chaty w ciszy potakując “Chyba tak’ powiedziała zadowolona, zdecydowana na to, by nie pozwolić Meredith popsuć tego uczucia.

„Wiesz, że to się nie uda” ciągnęła Meredith „Żydzi i Aryjczycy – to się po prostu nie uda.”

Liz spojrzała na nią żałując, że usłyszała te słowa „Sprawimy, że się uda” odcięła ze złością wyrwana z fragmentu radosnego snu jakiego przed chwilą doświadczyła. Nie była w stanie dłużej ukrywać poirytowania. „My sprawimy, że nam się uda.”

„Nie uda się Liz” powiedziała Meredith, w jej głosie przez moment pobrzmiała nuda smutku „Nie może się udać.”

„Ale się uda” Liz z uporem broniła swego marzenia. Odwróciła się do Meredith plecami starając się od niej odciąć.

Ona i Max sprawią, że się uda. Bez względu na wszystko.
Last edited by LEO on Sat Sep 11, 2004 8:32 pm, edited 1 time in total.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sat Sep 11, 2004 5:29 pm

Leo, a co tutaj krytykować? Nie ma co krytykować...

Słowo daję, że jak będziemy przerabiać II wojnę, to wrócę do tego opowiadania.
Meredith jest naprawdę zastanawiająca... podobno jej pierwowzór w prawdziwym życiu Stef był odrażający :wink: ale dlaczego ta postać w opowiadaniu jest tak... kontrowersyjna... tu niby serdeczna, a za chwilę - obojętna. Jak trudno określić, czy jest biała czy czarna - bo zmienia się cały czas. Liz i Max są biali - dobrzy, pan Evans - czarny z odcieniem szarego, a Meredith...
No i co, stanęłam na Meredith i ani kroku dalej - błyskawiczne pożegnanie z komputerem... :evil: Jeszcze wrócę.
Image

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Sat Sep 11, 2004 8:35 pm

dawno nie tłumaczyłam niczego, czego wcześniej nie przeczytalam w całości... to opowiadanie... jest takie normalne. Przyznam, że trochę czasami za dużo w nim słodyczy, ale to moze spowodowane jest ówczesnymi czasami... Kiedy człowiek cierpi łatwiej jest mu wydobyć z siebie więcej miłości, której sam potrzebuje ;)
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Thu Sep 16, 2004 10:19 am

Rozdział 27

Niemcy, Listopad 1942

Cicho nucąc Max otworzył drzwi i bezszelestnie zamknął je za sobą. Matka i Izabel siedziały przy stole zamyślone. Rzuciły mu ciche sowa przywitania zaabsorbowane czym innym.

„Co cię tak cieszy?” Zapytała zaciekawiona Izabel dostrzegając błąkający się po jego twarzy uśmiech, brew wygięła się z gracją w łuk w rozbawieniu jakie ją ogarnęło. Matka popatrzyła na niego z podobnym zaciekawieniem w oczach.

Max wzruszył ramionami „nic.” Powiedział. “Cieszę się, że jestem w domu.”

„tak znowu często nie w domu nie bywasz” zauważyła Diane.

„A mi się wydaje, że nasz mały braciszek się zakochał.” Izabel zaczęła drażnić się z nim. „Nie ma go w domu, nie chce jeść i wreszcie mamo, spójrz na ten głupkowaty uśmiech.”

Max zmieszał się, potrząsnął głową i usiadł obok nich. Sortowały przydział żywności i układały kupony na jedzenia. „Zwariowałaś’ powiedział, ale jego uśmiech wciąż jaśniał na jego twarzy.

“Hmm…” Izabel zaśmiała się I odłożyła trzymane w ręku kupony na bok. “Jeśli ten nam się uda zaoszczędzić, i trochę jeszcze z przyszłego miesiąca, wystarczy na Świąteczny, Bożonarodzeniowy Obiad mamo.”

Diane potaknęła „Schowajmy je do szafy w takim razie. Wygląda na to, że nasze zapasy wychodzą szybciej niż kiedykolwiek.”

Max poczuł wyrzuty sumienia, lecz starannie skrył je przed kobietami.

„Całe szczęście, że tata ma taka ważną posadę” Izabel skwitowała wszystko wyciągając dłoń z nienagannym manicure i przeczesała nią włosy „Wyobrażacie sobie, jak ciężko musza mieć inne rodziny?”

Potrząsając w skruszeniu głową Max podniósł się, calowa matkę w policzek „Pojdę posprzątać łóżka’ powiedział pamiętając, że obiecał jej to miesiące temu „zawołajcie mnie na obiad.”


Niemcy, listopad 1942

Myła naczynia, kiedy Meredith nagle zaczęła mówić. Zdziwiło ja to, ponieważ od ponad dwóch dni Meredith nie odezwała się do niej nawet jednym niepotrzebnym słowem.

„brakuje mi Wiednia” powiedziała „Katedry, mszy i kazań”.

„Jesteś katoliczką?” Spytała Liz zaskoczona. Zakładała, że Meredith jest Żydówką, jej ciemne oczy, ciemne włosy i fakt, że potrzebowała kryjówki ugruntowały w niej takie przekonanie.

Meredith potaknęła w skupieniu i przysiadła na chwiejnym kuchennym krześle. „Każdej niedzieli mój ojciec i ja szliśmy do katedry. To przepiękna budowla. Kąty, ryty kształtujące obraz krzyża… kocham to miejsce.”

Spojrzała na Liz trzymającą w dłoni małą filiżankę, którą miała umyć. „Jestem w połowie Żydówką, jeśli o to ci chodzi.’ Wyjaśniła „Moja matka była Żydówką.”

„Oh.” Wydobyła z siebie Liz zmuszając się do tego, by odstawić filiżankę na drewnianą suszarkę.

Meredith nie wróciła już do tego tematu aż do końca tygodnia, kiedy to Liz robiła na drutach a Meredith czytała książkę.

„Rodzina mojego ojca nienawidziła matki za jej pochodzenie” zwierzyła się Liz, która wcale nie więdła z tęsknoty za owym wyznaniem „Opuściła Wiedeń kiedy miałam dwanaście lat.”

„Przykro mi” Liz powiedziała miękko wyrażając delikatnie swoje współczucie. Chciała tylko, by Meredith zamilkła, by wróciła do katatonii, która opanowała ja przez ostatnie pięć dni.

Meredith potrząsnęła głową nie akceptując żadnej formy współczucia. „Mój ojciec był zdruzgotany, moja rodzina usatysfakcjonowana” Meredith przerwała na moment spoglądając na swoje dłonie „Mój ojciec zaaranżował to tak, by Bund Deutscher Mädel zaakceptowała mnie.”

„BDM?” Zmarszczyła nos w grymasie obrzydzenia.
„Szczerze” Meredith starała się ją przekonać „nie było tak tragicznie. To była chyba najlepsza z rzeczy jakie mogły mi się przytrafić po tym jak moja matka nas zostawiła. Był tam porządek i dyscyplina. Wszystko było takie jasne.”

Iż, nie mogąc jej zrozumieć potrząsnęła głową „a co z rodziną ze strony matki?” Zaciekawiła się „Pogardzali tobą za to?”

Meredith wolno potaknęła „Kiedy się dowiedzieli, tak. Mojemu ojcu udawało się ukryć zniknięcie matki, ale mój wuj wszystko wykrył” unikała wzroku Liz i zaczęła ślepo patrzyć na ścianę „On mnie nigdy nie lubił.”

„Więc uciekłaś z Austrii?” Zgadywała Liz.

Wydawało się, iż Meredith uczciwie przytaknęła „Uciekłam” potaknęła „Mój ojciec skontaktował się z Carterem, który powiedział mu o tej chacie”.
Liz przez chwilę milczała, by móc oddać się sekundom refleksji. Mimo iż respekt w stosunku do Meredith wzrósł, nadal nie mogła przemóc się by ją bardziej polubić.

Meredith spojrzała na nią, oparła łokcie o kolana „Chcesz wiedzieć dlaczego ci to mówię?”

Nie wiedząc czego mogła się spodziewać Liz nadal milczała w oczekiwaniu na odpowiedź Meredith.

„Żeby uzmysłowić ci to, co i tak już wiesz, ale do czego boisz się przyznać” wyjaśniła Meredith. Przez jej ciemne oczy przemknęły błyszczące iskierki a jej usta ułożyły się w prowokujący uśmiech „Żeby wyjaśnić ci, pokazać, że Aryjczykom nie jest pisane bycie z Żydami.”

Liz gwałtownie potrząsnęła głową zszokowana tym wywodem „Kocham Maxa” żywo dodała „Kocham go!”

„Moja matka kochała mojego ojca” powiedziała Meredith „A on kochał ją, ale miłość się znosiła, straciła blask zaraz po tym jak nowatorstwo bycia razem się przeżyło. Zwłaszcza w obliczu sytuacji, gdy cały świat ma się przeciwko sobie.”

Rzucając oburzone spojrzenie Liz gwałtownie wstała i w pośpiechu wyszła z chaty. Tylko gdy była na zewnątrz potrafiła oddychać, zatłoczona, zimna atmosfera chaty chwytała ją za gardło dusząc.

Pobiegła w kierunku jeziora nie zważając na płynące z jej oczu łzy. Minęła drzewa i krzewy, które tak niedawno wydawały się takie piękne, a teraz takie ponure.

Kogo próbowała oszukać?

Meredith miała rację. Wiedziała o tym od dawna. Nie tak znowu dawno to samo ona sama powiedziała Marii.

Żydzi i Aryjczycy nie byli sobie pisani. Max był jak zakazany owoc dla niej. Jego rodzina znienawidziłaby ją i zniszczyłaby ich wzajemne relacje. Zniszczyłaby ich oboje, tak jak zniszczyła rodziców Meredith.

Bo przecież cóż ona mogła zaoferować? Jaką przyszłość mogła mu dać?

Już chociażby teraz zagrażała mu tylko przez sam fakt, że była, że istniała.

Kilka jeleni uważnie podniosło łby gdy upadła na ziemię otaczającą jezioro. Zaczęła płakać – bezdźwięcznie, jedynie jej ramiona podskakiwały w spazmach bólu.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Thu Sep 16, 2004 2:44 pm

No tak najpierw poganiam, marudzę a potem siedzę cicho :oops:

Ale bardzo się cieszę, że nareszcie coś się ruszyło! I to jak! :cheesy:
LEO, krytyka? uwagi? Zero. :wink: Może rzeczywiście po Twoim ostatnim dziele :hearts: , UP wydaje się zbyt normalne, ale chyba ono jest po prostu inne. Coż, i czasy w których toczy się akcja niezbyt ciekawe...

Ha! Meredith - to jest osóbka! Aniołek z różkami! I proszę jak miło wspomina BDM! Tę organizację?! :shock: Teraz wiadomo gdzie nauczyła się "wbijać nożyk w plecy". No, tak i ciekawe jakie uczucia żywi do swej matki - to przecież ona jest winna jej żydowskiego pochodzenia! Uff.. I z taką żyć pod jednym dachem. :evil:
I pierwszy pocałunek... :cheesy: Żeby nie było samych ochów i achów w relacjach Maxa i Liz to - nic nie napiszę.

No tak - w sumie nic konstruktywnego nie napisałam, ale cóż... 8) Zmykam bo mi cały czas przerywają :evil:

Dzięki!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Tue Sep 21, 2004 9:39 am

Rozdział 28

Niemcy, Listopad 1942


Ciekawymi, niecierpliwymi palcami rozdarł kopertę I rozwinął list. Specjalny posłaniec właśnie go dostarczył, a Max miał niejasne przeczucie, iż zna zawartość. Kartka papieru zadrżała w jego dłoniach podczas otwierania. List był pisany na maszynie i nosił pieczątkę dziekana Uniwersytetu we Frankfurcie.

„Co piszą?” Zaciekawił się Roger przeżuwając ziemniaki, bawiąc się jedzeniem, zataczając widelcem koła na gorącym talerzu.


Zignorował pytanie brata , wiedział, że to zaczepka do rozmowy a nie prawdziwe zainteresowanie. Przeczytał list, a jego podekscytowanie rosło z każdą sekundą.

„Kochanie?” Spytała matka. Max rzucił jej wesołe spojrzenie.

„Zdałem” powiedział i roześmiał się. Podał list ojcu starając się nie zwracać uwagi na piski siostry i matczyne uściski.

„Dobra robota” potaknął ojciec „Wiedziałem synu, że ci się uda.”

Max uśmiechnął się i pozwolił się przytulić siostrze. Roger wymamrotał jakieś gratulacje i mimo, ze Max nie chciał się do tego przyznać, znaczyły one dla niego więcej niż by sam pomyślał. Brat, w którego zawsze był tak bardzo zapatrzony teraz mu gratulował.

„Izabel kochanie” zaczęła matka „Może zaprosiłabyś Alexa na jutrzejszy wieczór? Taka okazja wymaga świętowania”.

Max, nadal uśmiechnięty zasiadł do obiadu. Nie mógł wytrzymać, by wreszcie podzielić się tą nowiną z Liz, ale wiedział, że nie może dla własnego dobra teraz ryzykować, dla własnej próżności. Musi poczekać do jutra. Wtedy zaniesie i jej i Meredith trochę żywności.


Niemcy, Listopad 1942

„Uważaj na siebie” wyszeptała Maria przyciągając Liz bliżej siebie i mocno ściskając ją. „Nie daj się tej babie, dobrze?”

Liz odsunęła się od przyjaciółki, uśmiechnęła i przeczesała palcami włosy „Dobrze. Ona też nie pała do mnie miłością.”

Maria uśmiechnęła się. „Któż by mógł cię nie lubić?” Objęła przyjaciółkę ponownie I ucałowała oba jej policzki. „Wszystkiego najlepszego z okazji Chanuki kochanie. Przykro mi, że mnie wtedy nie będzie.”

Liz delikatnie potrząsnęła ramionami i otworzyła drzwi „Nie musisz przychodzić w pierwszy dzień, sama wiesz. W przyszłym tygodniu nadal będzie CCChanuka.”

„Wiem, ale sama wiesz, ze chciałam być z tobą pierwszego dnia.”

„Może Max przyjdzie, więc będę z kimś z przyjaciół.” Liz uśmiechnęła się, jednak uśmiech ten nie był pozbawiony smutku. Nie powiedziała o nich Marii, jeszcze nie planowała tego. Wiedziała, że musi zerwać z nim cokolwiek ich łączy, ale jeszcze nie wiedziała jak ma to zrobić.

Znów przeczesała włosy palcami przesuwając zasłaniające jej twarz kosmyki „Tobie też życzę Szczęśliwej CCChanuka, i Jimowi.”


Niemcy. Listopad 1942


Radosny nastrój Maxa rozwiał się następnego dnia kiedy przyszedł kolejny list. Otworzył kopertę z równą wczorajszej niecierpliwością czując jak żołądek zawiązuje się mu w supeł. Przerażające uczucie agonii zaczęło nabierać mocy w momencie, w którym zdał sobie sprawę z tego, kto był nadawcą.

Jego ozy lustrowały tekst, przeskakiwały ze słowa na słowo dopóki nie pojął całości i nie odłożył listu na
stół.

Matka wyciągnęła dłoń i podniosła papier. :Wezwanie do armii?” spytała z napięciem. Jej twarz pobladła kiedy zobaczyła podpis.

Max, potrząsając głową usiadł „Intensywny kurs… na lekarza.”



Niemcy, listopad 1942

Jedynymi odgłosami w pokoju był cichy oddech Liz i stukanie drutów, którymi robiła chustę. Meredith zajmowała się czymś na górze. Od kilku dni nie potrafiły zamienić ze sobą jednego przyjacielskiego słowa. Ta dziewczyna z całej mocy utrudniała Liz polubienie jej. Więc Liz w końcu zaprzestała podejmowania kolejnych prób.

Płomień świecy niestrudzenie migotał – przeciąg torturował mieszkających tu odkąd zima się osiedliła na dobre, lodowe podmuchy prześlizgiwały się przez małe szpary i pęknięcia w ścianach. Nocami, kiedy wiatr się wzmagał i panoszył bezczelnie po domu słychać było jego wycie, wysoki, przenikliwy skowyt, który nie pozwalał jej do późna zasnąć. Po takich nocach była niewyspana, odrętwiała i niezdolna, by skupić się na czymkolwiek.

Odłożyła prawie skończoną robótkę na bok i wstała. Cały dzień była nerwowa. Dziwne przeczucie usadowiło się na dnie jej żołądka i nie potrafiła się go pozbyć.

Podchodząc do ciemnego okna odsłoniła ciemną zasłonę i wyjrzała na słabe, wietrzne zimowe słońce i na drzewa pozbawione liści. Delikatnie przechylały się pod wpływem wiatru. Konary odchylały się raz w jedną, raz w drugą stronę cicho szepcząc do siebie w nieznanym ludziom języku.

Jej wzrok bezustannie płynął od jednego drzewa do drugiego starając się dostrzec jak najwięcej z zewnętrznego świata. Oddech ugrzązł jej w gardle gdy zobaczyła wysoką sylwetkę pośród pni. Nie była pewna, czy kieruje się ona ku niej, czy też w odwrotnym kierunku. Z całej siły starała się opanować szaleńcze bicie serca. Nikt nie wiedział, że tu są. Zmuszając się do spokoju postanowiła zaczekać, aż sylwetka albo oddali się, albo przybliży, albo w ogóle zniknie w oddali.

Sylwetka zbliżała się, rosła w oczach. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, jak mocno zagryzłam paznokcie. Nie ma powodu się denerwować. Żadnego.

Mrużąc oczy zdołała dostrzec ciemne włosy, ciemną kurtkę i znajomy chód. Westchnęła z ulgą.

To był Max.

Uczucie ulgi wkrótce opuściło ją, na samą myśl tego, co musiała zrobić.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Thu Sep 23, 2004 2:51 pm

HA! To znowu ja! :roll: Muszę się przyzwyczaić do regularnego pojawiania się UP! :cheesy:
"No i skończyło się rumakowanie" - jak by to powiedział osiołek :wink: - te krótkie chwile szczęścia Maxa i Liz, które są i tak przez nich wykradane , wśród otaczjących ich nieszczęść - nawet to będzie im odebrane. Max będzie musiał wyjechać, kryjówka Liz chyba też kiedyś zostanie odkryta... No, cóż pozostaje mi cierpliwie czekać.
Dzięki Leo. :P

A wogóle, nie rozumiem co się dzieję?! Liczba użytkowników forum stale się zwiększa, a coraz mniej jest komentarzy! :? Ciekawe... :evil: Czyżby wrzesień dawał się wszystkim "we znaki"? 8)
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Sat Sep 25, 2004 9:52 am

ADKA, cieszę się, że Cię widzę ( "czytam" ;) ) .

Muszę sie przyznać, że rumakowanie - jak na wojne to i tak jest niezłe ;)
Czasami wydaje mi się, że oni wcale nie widzą tego co naprawdę sie wokół nich dzieje. To prawda, propaganda byla wszędzie i obrzydzała zycie wielu osobom, jednak okrucieństwa wojny wydały się o wiele wcześniej niż po jej zakończeniu...

Na razie nie chcę tego oceniać zbyt surowo. Mówi się, że kto chce uchwycić wiele srok za ogon nie schwyci żadnej. Może wiec lepiej, że opowiadanie ma jeden wyraźny wątek, zamiast kilku kompletnie zbędnych?

To i tak wielki dowód odwagi, by porwać się na tak poważny i ciężki temat.

I ciekawi mnie jedno, kiedy w końcu ktoś zainteresuje się tą chatą? :)

Poza tym zgodzę sie z tobą całkowicie: pustelnia :( Też widzę, że dochodzą nowe osoby, jednak przeraża mnie bezgłos jaki panuje w poszczególnych pokojnach, ostatnio nawet w pokoju JB. Czyżby wszystko zanikało? :(
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Sat Sep 25, 2004 11:38 pm

No cóż, to naturalna kolej rzeczy...coś się kończy, coś się zaczyna :wink: to nie jedno z zagranicznych forów, gdzie wciąż toczą się zaciekłe dyskusje- jak wokół postaci Liz, kiedy na RF w ciągu kilkunastu godzin pojawiło się 100 komentarzy- a ludzie są głodni wciąż nowych opowiadań, bo tylko w ten sposób żyje serial z którego odejściem zdążyli się już pogodzić, ale nie chcą zapomnieć.

A "Uphill Battle" to rodzynek nie tylko na RF ale i na innych forach. Napisała go dziewczyna która nie ma jeszcze 20 lat, a dojrzałością mogłaby zaimponować niejednej znacznie starszej, która również mogłaby jedynie pozazdrościć jej tego poetyckiego, zadziwiającego kruchym pięknem stylu.
Dzięki LEO :P
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Sun Sep 26, 2004 8:57 am

Rozdział 29

O stół.

Głuche uderzenie.

O kanapę.

Miękkie skrzypnięcie.

Stół.

Kanapa.

Stół.

„…powinnaś spotkać się z nim, Liz. To miły chłopak, odpowiedni dla Izabel.”

Potaknęła ostrożnie podnosząc wzrok by spotkać jego spojrzenie na chwilę, by potem znów zacząć patrzeć na jego stopy.

Stół.

Kanapa.

Stół.

To doprowadzało ją do szaleństwa.

Siedział na kanapie, z nogą na i tak zabrudzonej poszewce, jego ramiona oplatały zgięte w kolanach nogi. Mówił o narzeczonym Izabel. Prawie go nie słuchała, tylko garstka słów docierała do niej. Jej wzrok skupiony był na jego stopie. Na jego prawej stopie zwisającej w powietrzu uderzającej to o stół, to o kanapę.

„…Meredith?”

Jej głowa podskoczyła a oczy utkwiły w jego twarzy „Hę? Meredith?”

„Tak. Gdzie ona jest?” Dotknął go jej brak uwagi, chociaż wiedział, że przecież nie mówi nic, co by mogło ją zainteresować. Wiedział co robi. Mówił o niczym nie wiedząc jak przejść do tematu listu.

„A, Meredith. Jest na górze. Mamy ciche dni. Coś w tym stylu.” Powiedziała, a jej oczy znów powędrowały ku jego stopie.

Kanapa.

Stół.

Kanapa.

„Powinnaś się z nią zaprzyjaźnić…”

Kanapa.

Stół.

Kanapa.

„Mógłbyś przestać?” Wtrąciła nagle zadziwiając zarówno siebie jak i jego tym wybuchem.

Jego stopa momentalnie zamarła w miejscu. Zakłopotany i zmieszany popatrzył na nią „Przestać co?”

„Ruszać tą nogą!” Warknęła poirytowana „To takie denerwujące!”

Jego zakłopotanie jeszcze bardziej ją dobiło. Jej gniew wzrósł, zaczął kłębić się w jej wnętrzu.

„Mogłaś mi po prostu powiedzieć.” Powiedział cicho i postawił prawą nogę obok drugiej, na poduszce. „Nie ma potrzeby linczować mnie za to”

„Nie linczuję cię” zaczęła się szaleńczo bronić, jej głos drżał „Jesteś taki…taki…taki…denerwujący!”

Zrozumienie w jego oczach zaniepokoiło ją, podobnie jego smutne spojrzenie.

„Liz” zaczął cicho delikatnie kładąc dłoń na jej kolanie „Rozumiem, że to nie jest łatwe, rozumiem, że ty…”

Jej głowa podskoczyła a jej oczy zabłysły gniewem patrząc prosto na jego twarz „Nie rozumiesz wcale. NIC!”

„Liz…” zaczął ponownie, ale ona gwałtownie potrząsnęła głową w geście zaprzeczenia.

„nie rozumiesz Max.” Ucięła jego dalsze próby. Ślepa furia wrzała w jej żyłach zamazując obraz sytuacji. Chciała wydostać się na zewnątrz, pokonać to gryzące i niespokojne uczucie niemocy, jakie opanowało jej ciało. „Nie masz pojęcia jak to jest żyć tu, z tą… z tą babą!”

Wzięła drżący oddech i oderwała wzrok od niego „nie masz pojęcia jak to jest spać na wymiętym łóżku, żyć w nieustannym lęku. Nie wiesz! Nie masz pojęcia jak to jest żyć w paranoi słysząc głosy, których nie ma, kiedy mylisz cienie z sylwetkami żołnierzy, którzy Ida po ciebie. Nie wiesz nic Max!”

Jej wybuch zdystansował go, ale mógł tyko siedzieć przyznając jej w ciszy rację.

Wyglądał na naprawdę zranionego, a kiedy uspokoiła się, kiedy bura, która w niej oszalała opuściła ją, wtedy poczuła winę rosnącą w niej z każdą minutą. Zajęła miejsce wzrastającego gniewu i zmieszania i zaczęła boleśnie wgryzać się w jej sumienie. Gniewnie starła gorące łzy ściekające po jej policzkach i zamknęła oczy. Obolałe i zmęczone.

„Przepraszam” wyszeptał ciche przeprosiny „Masz rację” przerwał i pomimo tego, że zamknął oczy widziała w nich smutek, cierpka namiastkę uśmiechu „masz rację, nie wiem nic.”

Potrząsając głową podeszła bliżej niego i pozwolił jego ramionom objąć się „Przepraszam” wyszeptała skruszona „Nie powinnam była tego mówić.”

„Rozumiem” powiedział potrząsając głową „A przynajmniej staram się rozumieć” poprawił się wkładając cały wysiłek by umieścić na swej twarzy uśmiech.

Liz spojrzała zmieszana, zraniona i jednocześnie uspokojona „Musze coś ci powiedzieć” powiedziała odsuwając się od niego.

„ja tobie też” zwierzył się.

Niezbyt żądna by powiedzieć mu to, co czuła w stosunku do nich obojga ponagliła go „Mów pierwszy”.

Poczuła jak jego pierś unosi się w głębokim oddechu.

„Cztery dni temu” uśmiechnął się do niej „dostałem list z uniwersytetu we Frankfurcie. Zdałem egzaminy”.

Przepłynęła przez nią fala ulgi. Czy to właśnie chciał jej powiedzieć? “To cudownie” roześmiała się I pocałowała go “Gratulacje!”

Również uśmiechnął się I wplótł palce w jej włosy bawiąc się kosmykami. „To nie wszystko” powiedział z ledwie wyczuwalnym w głosie smutkiem”
Jej radość wyparowała jak za dotknięciem magicznej różdżki. Ostatnie cienie nadziei wyparowały wraz z nią. „Nie wszystko?”

Potrząsnął głową „Dostałem jeszcze jeden list. Telegram konkretnie. Z Reichstagu. Zostałem wybrany do tego intensywnego kursu. Chcą, żebym został lekarzem.”

„Lekarzem?” Jej twarz pobladła „Będziesz musiał pojechać na front?”

„Jeszcze nie” starał się ja jakoś zapewnić, ale szybko zauważył, ze nie uda mu się ta sztuczka „Najpierw jadę do Monachium, na kurs”.

„Kiedy?” Spytała ochrypłym Gosem ledwo wydobywającym się z zaschłego gardła.

„Piątego grudnia. Na święta będę już po.”

„A potem?” Spytała niecierpliwie i głęboko wpatrzyła się w jego oczy starając się odnaleźć tam odpowiedź.

„Rosja” wyszeptał. Kamienny ciężar w jego żołądku powiększał się.

„Rosja? Powtórzyła jak echo zdesperowana, łzy zaczęły płynąć z jej oczu, była bliska omdlenia.

„Rosja” powtórzył i pocałował jej usta „Nie jest tak źle” powiedział „Obiecuję.”

Czuła jak coś, co nie powinno nawet być jej wymyka jej się z palców. Mocniej zacisnęła dłonie w pięści trzymając w nich jego wełniany sweter. Wczepiła się mocno w materiał, ale wiedziała, ze to i tak nie powstrzyma go od odejścia.

Nic by nie powstrzymało.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Sun Sep 26, 2004 9:01 am

Wydaje mi się, że nasze pojawianie sie tutaj, to nie kwestia zażartych dyskusji tylko przywiązania. "Kto chce wyczerpać temat wyczerpie słuchaczy" ... :D my już wielokrotnie omawialiśmy każdą postać i każdy jej ruch. Jednak trzyma nas tu ... co? ps. postaci ewoluują i zyją... przykład - coś o naszym Kyle'u, ale to napiszę w "jego pokoju" ...
My sami i przywiązanie so serialu, ktory zapoczątkował coś więcej niż modę na samego siebie. Dał powód do z początku zaciekłej dyskusji, która choć wygasła pozostawiła po sobie niejedno miłe wspomnienie :) oby czasy, w których potrafiliśmy mówić wróciły...
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Sun Sep 26, 2004 2:06 pm

Serial żyje w naszej pamięci dzieki tym prześlicznym opowiadaniom. A wyobraźnię pisarek wypełnił i podsycił serial - to koło zamknięte, i chwała mu za to. Dla mnie to rzecz niepojęta i śmiem twierdzic, że nie było jeszcze takiej sytuacji żeby jakikolwiek film do tego stopnia rozbudził twórczość, która przedłuża pamięć o nim. :D
Nadrobiłam zaległe odcinki i chociaż umiejscowanie akcji w tamtych czasach w dalszym ciągu jest dla mnie szokujące, wiem, że to tylko tło do opowiedzenia pięknej historii o miłości, która nie poddaje się żadnym ograniczeniom.
Dzieki LEO :P
Image

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Sun Sep 26, 2004 8:02 pm

ELu - nie ma za co ;)

Cieszę sie, że coś się ruszyło na forum, bo już zacynałam się bać, że panuje jakaś kampania wrześniowa na wszystkich etapach rozwoju forumowiczów ;)

Poza tym, UB jest chyba nieco przewrotna, bo ta walka toczy się jakby na tyłach, jednak nie tyle linii wojsk, ile serc.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Mon Sep 27, 2004 10:13 am

Nareszcie poniedziałek i możliowść wejścia na forum! :mrgreen:
Oświadczam, że poniedziałki nie są takie złe! :wink:

Tak, to opowiadanie, które jeszcze na początku przedstawiało także ogólną sytuację w Niemczech po dojściu Hitlera do władzy, teraz nie wychodzi poza akcję toczącą się w chatce-niewidce. 8)
Może dlatego każdą następną część pochłaniam i łapie się na uczuciu niedosytu, gdyż jakoś to szybko wszystko się kończy.
Jakby co - to ja nie narzekam, broń mnie Panie Boże! Uwielbiam to opowiadanie! :D
Osobny temat - chatka, rzeczywiście ciekawe jak długo jeszcze będzie dawała im schronienie? :roll: A może któraś z dziewczym (czyt. Meredith :wink: )poprostu nie wytrzyma?
I Max - front wschodni?! Toż to wyrok! :evil:
Dzięki Leo!

Co do wypowiedzi na forum, to myślę, że jednak coś się ruszy! Pierwszy szok spowodowany powrotem do szkoły trwa chyba tak gdzieś do połowy października :wink: a potem to już jest zwykła rutyna (dla większości :wink: ).
A z drugiej strony nowe osoby muszą się tu także zaaklimatyzować, czyż nie? :wink:
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 45 guests