The Journey Home - Powrót do Domu - KONIEC

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

Magea
Fan
Posts: 536
Joined: Sun Sep 19, 2004 8:06 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by Magea » Wed Mar 23, 2005 9:22 pm

Na trupa proponuję Andrew, czy agent czy nie, rola truposza jest dla niego wymarzona (przeze mnie oczywiście).
nie tylko przez Ciebie :twisted:
:)

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Thu Mar 24, 2005 12:01 am

Nan, świetnie, to teraz zwierzęta rolne mają wpływ na kosmitów"...w końcu Michael, bądź co bądź rasowy kosmita, rzucał się i pieklił o byle co...może i pobyt wśród rasowych krów nieco go stonowały..." :haha: :haha:

Widzę, że w Jennie coraz bardziej zaczynają odzywać się jej kosmiczne geny, czyli...upodobanie do tabasco...podoba mi się to...czekam aż w końcu u Chrisa coś się "odblokuje", jakoś nie mogę się pogodzić z tym, że on jest taki "normalny" :wink: :mrgreen:

Podobnie jak Renya przy scenie Liz/Michael zdrowo się uśmiałam :haha:...dla mnie była świetna...Michael obrońca uciskanych, ale podobnie jak Magea nie rozumiem zachowania Liz...przecież miała dość (narazie) Foxa. Ja go też jakoś nie lubię i Renya, Magea zgadzam się, że rola truposza jest dla niego wymarzona. Czuję, że będzie się działo, a spokojne wakacje w Roswell mamy już za sobą :mrgreen:...nieprawdaż Nan... :wink:
Maleństwo

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Thu Mar 24, 2005 4:55 pm

scena z Liz- Foxem- Michaelem była świetna :mrgreen: Tyle , że wciąż nie pojmuję co zmotywowało Michaela :shock: Bezinteresowna pomoc to raczej nie w jego stylu :lol:


P.S. No to ja jeszcze poprosze o skomentowanie czegoś w Perłach :twisted: Zapraszam do siebie Nan :wink:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Mar 24, 2005 7:48 pm

Matko... nienawidzę konfigurowania Internetu, czy to w komórce, czy w komputerze. Dzisiaj męczyłam się z komórką, psia jej melodia, ale w końcu jestem górą. I w ramach triumfu pozwalam sobie dorzucić kolejną część. Nie wszystko jest tak różowo i ta część straszliwie kuleje, ale co tam, kolejna będzie lepsza.
Tak, Maddie, tak, zgadzam się z każdym słowem... i kto tutaj jest nie w porządku, co? :twisted:
Widzę, że póki co udało mi się stworzyć prawdziwy czarny charakterek w postaci Alex:) Nie wiem, czy to tak ładnie, może w jakiś sposób jej to zrekompensuję. Może. A może i nie.
Renya - wiem, przepraszam - zapędziłam się z tymi polarkami. To po prostu moje uczulenie na Liz... No i przyznam się, że scena walenia Michaela po pysku przez Liz chodziła po mnie od samego początku, to znaczy od sierpnia zeszłego roku, bo wtedy zaczęłam pisać prolog.
I po pierwsze - co wy takie nastawione jesteście na te Korzonki, korzonki i korzonki, myślałby kto, że się nimi żywicie... A po drugie to straszliwie krwawe się zrobiłyście :wink: To teraz powinnam wam powiedzieć, że wszystko dobrze się skończy, nikt nie zginie i będzie ogólny ślub :twisted: A co :twisted:
A na razie zajrzę do innych tematów (tak, Hotori, tak...). Czołem. I miłych Świąt, mokrego Dyngusa i SŁOŃ-CA!!! Moim czytelnikom i nie :wink:


PS: Jakby ktoś się pogubił - część 23.


Jennie:

Jestem złą córką. Wiem, że nie powinnam się cieszyć z akcji wuja Michaela, ale to było zbyt piękne, a ja zbyt nie znoszę Foxa, żeby móc być obiektywną. Jednak w chwili, gdy do Crashdown wszedł mój anglista, myślałam, że dostanę szału. Jakim prawem moja matka go tutaj zaprosiła? Tutaj, do Roswell? Jakim prawem on tutaj wchodził, do kafeterii, gdzie mój ojciec kiedyś uratował matkę! Jakim prawem podwalał się do niej właśnie tutaj?! Usiadł przy jednym ze stolików tak, jakby wszystko należało do niego. Jeśli zażyczy sobie czegoś do picia, z prawdziwą radością dorzucę tam arszeniku.
-Jennie, na Boga, przesuń się trochę! – powiedziała matka. Czyżby jeszcze nie zorientowała się, któż to raczył nas odwiedzić? – No rusz się w końcu! – warknęła. Popatrzyłam na nią wrogo – jeśli nie odprawi stąd tego pajaca, to ja osobiście zrobię wszystko, żeby wyjechał stąd jak najprędzej. Nie miał prawa, po prostu nie miał prawa być w Roswell, zabierać matkę gdziekolwiek tam, gdzie mógł zabierać ją ojciec! Ja również miałam coś do powiedzenia, i nie zamierzałam pozwalać, by on plątał się tutaj, gdzie wszystko było tak bardzo związane z moim ojcem...!
-Hej – odezwał się Kyle patrząc ciekawie na mnie i na matkę. – Jesteście tu? Co jest?
Milczałam. Wahałam się – powinnam podejść do niego i odebrać zamówienie, ale z drugiej strony – nie miałam najmniejszej ochoty być jego służącą.
-Zostań! – warknęła matka. Czyżby domyśliła się, z jaką ogromną radością zrobię coś z jego zamówieniem?
-Nie zamierzam kiwnąć palcem, nie bój się – odparłam zgryźliwie. Nie doczekanie, żebym poszła tam z własnej woli. O nie! – Nie zamierzam wam przeszkadzać – dodałam złośliwie z całą premedytacją. Wiedziałam doskonale, że nie powinnam tak się odzywać, ale szlag mnie trafiał, gdy widziałam, jak moja matka zaczyna wariować. W Las Cruces to jeszcze pół biedy, ostatecznie mogę znieść – ale tutaj, w Roswell? Czy ona już kompletnie nie miała żadnego szacunku dla ojca, dla mnie, dla siebie? Co pomyśli sobie o niej ciotka Isabel albo Kyle? A Chris? Matka ruszyła w jego kierunku. Odwróciłam się ze wstrętem w oczach, nie zamierzałam w ogóle na nich patrzeć, bo robiło mi się niedobrze.
-Jennie, wszystko w porządku? – zapytał z niepokojem Kyle.
-Niezupełnie – odparłam z niechęcią, usiłując się opanować. Nie wiedzieć dlaczego, nagle zachciało mi się płakać. – Ale będzie dobrze – dodałam bez przekonania.
-Jakbyś chciała kiedyś pogadać, to jestem do dyspozycji – powiedział.
-Dzięki – uśmiechnęłam się krzywo, odwracając się do niego i starannie omijając wzrokiem okolice wejścia.
-Chodzi o Liz i tego faceta tam? – zapytał Kyle czyniąc ruch głową w ich kierunku. Skrzywiłam się nieco.
-Tak – przyznałam. – Wiem, że powinnam dać spokój, ale nie potrafię. Nie tutaj, w każdym razie. Denerwuje mnie. Poza tym uczy mnie angielskiego. Wstrętny typ, nie dorasta ojcu do pięt i nie mogę zrozumieć, co matka w nim widzi – powiedziałam z niechęcią. Nie wiedziałam, że potrafię o tym mówić w miarę spokojnie. Ostatnim razem właśnie dzięki temu tematowi pokłóciłam się z babcią, nie miałam ochoty, by ten scenariusz powtórzył się z Kyle’m.
-Chyba cię rozumiem – uśmiechnął się Kyle. – Tyle, że negatywne emocje zaśmiecają umysł i duszę. Nauczę cię specjalnych mantr, co ty na to?
- W porządku – uśmiechnęłam się, tym razem już normalnie. Nie rozumiałam, czemu ciotka Maria tak często się z nim kłóci i marudzi, że nie da się z nim wytrzymać. Ja uważałam, że Kyle był naprawdę bardzo miły i sympatyczny.
Od strony stolika dobiegł nieco podniesiony głos matki, ale starałam się nie słuchać, zajęta układaniem symetrycznie mieszadełek. Milczeliśmy oboje z Kyle’m, ale to było dziwne milczenie, które nie miało w sobie nic niezręcznego, co zdarza się niemal zawsze, gdy przebywasz z kimś, kogo poznałaś zaledwie kilka dni temu. Podniosłam wzrok i napotkałam jego oczy, patrzące na mnie uważnie, choć uśmiechał się lekko. Również się uśmiechnęłam i spuściłam wzrok.
I w pewnej chwili po prostu poczułam, że za chwilę stanie się coś niecodziennego. Nie wiem, skąd to się brało, ale czasami miałam przeczucie, że coś się wydarzy. I oto w niemal tej samej chwili, gdy uświadomiłam to sobie, wuj Michael podniósł się od stolika ciotki Isabel i ruszył w kierunku matki.
Dalszy ciąg był po prostu zachwycający, byłam gotowa wielbić wuja do końca życia za to, co zrobił. Podszedł do matki tak, jakby od zawsze byli razem, pocałował ją bez żadnych ceregieli i objął w pasie. Szczerze żałowałam, że nie mogłam usłyszeć ich rozmowy, i choć nie widziałam twarzy matki, wiedziałam, że musiała być wściekła. W każdym razie mina tego lisa była naprawdę bezcenna – takiego ogłupienia i zaskoczenia jeszcze nie widziałam. Patrzyłam na całą scenę jak urzeczona, zachwycona jednocześnie prostotą pomysłu wuja. Skąd jednak wuj wiedział, co należy zrobić? Nie ważne, skąd wiedział, ważne, że to zrobił! Może teraz ten cały Fox wróci tam, skąd przybył...
Widząc, że wpatruję się w tamtym kierunku jak urzeczona, Kyle również się odwrócił – i to dokładnie w momencie, gdy wuj pocałował matkę w policzek, obejmując ją jednocześnie, choć usiłowała się wymknąć. O nie, tej akcji nie zdołałby zastąpić nawet najlepszy arszenik samej Lukrecji Borgii! Miałam szczerą nadzieję, że to podziała tak samo długo, jak jej trucizny.
Anglista wstał od stolika z dziwnym wyrazem twarzy, pożegnał się i wyszedł, Bogu dzięki, a wuj Michael puścił mamę. Szkoda. Ładnie razem wyglądali, poza tym matka powinna być mu wdzięczna za to, co zrobił – w końcu zobaczyłam jej minę i natychmiast zrozumiałam, że była naprawdę wściekła, i to tak, jak chyba jeszcze nigdy nie była. Najpierw uderzyła wuja, a potem zaczęła się na niego drzeć.
-Czyś ty zwariował?! – krzyknęła wściekle. Wszelkie rozmowy w kafeterii ustały i wszyscy patrzyli teraz na matkę i wuja Michaela. – Odbiło ci do reszty? Coś ty zrobił, do ciężkiej cholery?!
Michael odpowiedział jej coś półgłosem. Zawisłam wzrokiem na jego wargach, usiłując domyślić się, co też takiego powiedział, ale nic z tego. W każdym razie mama była na granicy – i naprawdę można się było jej przestraszyć. Oczy błyszczały jej z wściekłością, i gdyby spojrzenia mogły zabijać, to wuj już byłby martwy – a tuż po nim ja. Wiedziałam doskonale, że w tej chwili matka nienawidziła mnie i z całą pewnością posądzała mnie o to, że ja to sprowokowałam, choć mówiłam przecież, że nie zamierzam kiwnąć palcem. Widziałam wściekłość w jej oczach, gdy spojrzała na mnie przelotnie. Tak, cieszyłam się po cichu, i czułam podziw dla Michaela, że to zrobił, jak również, że stał tam przed nią, obojętny na to, co zrobi z nim matka. Cieszyłam się, że ktoś pokrzyżował plany i jej, i Andrew Foxa, ale nie mam pojęcia, co mogłoby przypomnieć matce gdzie jest i skłonić ją do jakiegoś opanowania się. Jednocześnie współczułam serdecznie wujowi, bo ten policzek musiał być naprawdę silny...
Matka odwróciła się na pięcie i wyszła z Crashdown, ja zaś poczułam wyrzuty sumienia. Nie powinnam była się tak cieszyć z tego, co się stało. Nie miałam nic przeciwko temu, żeby mama ułożyła sobie życie, ale na boga – nie z Foxem! On był wszystkim tym, czym nie był mój ojciec, był jego dokładnym przeciwieństwem...
-Jennie, o co tutaj chodziło? – zapytał zdezorientowany Kyle odwracając się do mnie. Alex i Chris przestali obserwować muchy i również patrzyli się na mnie, ciotka Isabel zaś zerwała się z miejsca i podeszła szybko do baru. Jedynie wuj Michael stał jeszcze na swoim miejscu, a ciotka Maria tkwiła przy drzwiach na zaplecze.
-Może trzeba pójść za Liz? Kim był ten facet? – spytała poruszona ciotka Isabel. Wzruszyłam ramionami. Co innego było mówić o tym komuś zaufanemu, takiemu jak Kyle, a co innego mówić o tym wobec wszystkich.
-Znajomy mamy – powiedziałam niechętnie. Na twarzy Chrisa dostrzegłam lekkie zdziwienie – on przecież spotkał już pana Foxa, na naszych schodach w Las Cruces jako mojego nauczyciela... Popatrzyłam na niego błagalnie, żeby nic na ten temat nie mówił. – Trochę za bardzo natarczywy znajomy. Ale lepiej, żeby mama teraz pobyła sama.
-Twoja matka ma fajnych znajomych – zauważyła Alex drwiąco. Spojrzałam na nią wrogo.
-Alex! – zawołała ciotka Isabel.
-Jeszcze nic nie powiedziałam – Alex wzruszyła ramionami.
Wuj Michael ruszył się w końcu z miejsca i podszedł powoli do baru, z policzkiem przeraźliwie czerwonym.
-Michael, co ci wpadło do głowy, żeby się wtrącać? – zaczęła z pretensją ciotka Isabel, porzucając Alex z jej komentarzami. – Nie rozumiem, po co to zrobiłeś? Upał ci zaszkodził?
-Ten typ nie spodobał mi się i uznałem, że trzeba jej pomóc – mruknął niewyraźnie Michael siadając obok Kyle’a. – Miałem wrażenie, że coś jest nie tak.
-No to świetnie jej pomogłeś! – zadrwiła ciotka Maria podchodząc do baru i podając Michaelowi lód, żeby przyłożył go sobie do policzka. – Przecież to był zwykły klient...! Każdego, kto ci się nie spodoba przeganiasz w ten sposób? Jesteś niebezpieczny dla otoczenia, wiesz?
Wiedziałam doskonale, że to nie był zwykły klient, a już tym bardziej rozumiałam, że może się nie podobać. Tylko skąd wuj Michael o tym wiedział? Skąd wiedział, że należało tam podejść i przerwać to, co się działo?
-Daj mu spokój, Maria – wtrącił się Kyle pojednawczo. – Dostał już od Liz, nie musi dostawać i od ciebie.
-Och, więc stajesz po jego stronie? – powiedziała zaczepnie ciotka Maria. Była wkurzona na całego, nie rozumiałam tylko, dlaczego. – Też byś tak zrobił, gdyby to był ktoś, kto według ciebie jest nieodpowiedni?
-Jeśli chodziłoby tu o kogoś, na kim mi zależy – tak – odparł wyzywająco Kyle. Wydawało mi się, że znałam już nieco ciotkę Marię i spodziewałam się, że teraz nastąpi wybuch porównywalny z wybuchem Wezuwiusza, a Kyle dowie się, że jest bezwzględną świnią, męskim szowinistą i ograniczonym umysłowo półgłówkiem oraz uczuciowym egoistą, ale o dziwo ciotka spasowała. Milczała, z jej oczu szły tylko iskry. Popatrzyła złym wzrokiem na Michaela, odwróciła się i wyszła na zaplecze.
Alex i Chris milczeli przezornie, choć widziałam, że dla nich był to całkiem niezły ubaw. Nie spodobało mi się to, mnie raczej nie było wesoło. Byłam zła, że mój anglista pojawił się tutaj, w Roswell, byłam zła, że ci wszyscy ludzie traktowali to jak rozrywkę, jak coś niezwykle wesołego. Nawet Chris, który wydawał się być taki fajny, teraz też był tym nieco rozbawiony. Mnie jakoś nie było do śmiechu.
Wyszłam zza baru i skierowałam się w stronę zaplecza – chciałam po prostu pójść do swojego pokoju, włączyć moją ukochaną Buena Vista i napisać rozpaczliwego SMSa do Eve. Dlaczego nie pojechałam razem z nią? W Arkansas też pewnie było tak samo gorąco, a z całą pewnością nie plątał się tam pan Fox, żeby zatruwać mi życie.
Nie zauważyłam, że tuż za mną wymknęła się ciotka Isabel.
-Jennie – zawołała za mną półgłosem. Odwróciłam się zaskoczona; ciotka patrzyła na mnie z zachwytem. –Boże, jaka ty jesteś podobna do swojego ojca...
-Tylko to ciocia chciała mi powiedzieć? – zapytałam odrobinę zniecierpliwiona. Świetnie, tyle to ja sama wiedziałam...
-Nie, czekaj – powiedziała pośpiesznie. – Słuchaj... kim tak naprawdę był ten facet?
-Znajomym mamy – powtórzyłam to samo, co powiedziałam wcześniej. Nie wiedziałam, do czego zmierzała ciotka, i nie bardzo wiedziałam, czego mam się spodziewać.
-To już mówiłaś – zauważyła ciotka. – Chyba nie bardzo go lubisz, prawda?
Popatrzyłam na ciotkę z wahaniem.
-Można tak powiedzieć – odparłam z ociąganiem. – Skąd ciocia wie...?
Ciotka uśmiechnęła się z zakłopotaniem i rozejrzała się dookoła, tak jakby upewniała się, że w pobliżu nie ma nikogo niepowołanego.
-Wiesz o tym wszystkim, prawda? – odparła pytaniem na pytanie. Skinęłam powoli głową, bo jeśli nawet nie wiedziałam o wszystkim - byłam pewna, że mama nie powiedziała wszystkiego – to jednak wiedziałam większość. – No właśnie... mam wrażenie, że nie lubisz tego faceta, prawda? I wiem też, że Michael ma takie samo wrażenie.
Milczałam przez chwilę, usiłując zrozumieć. Co to znaczy „mieć wrażenie”? Dwie osoby miały takie samo wrażenie. Dodajmy, że te dwie osoby to kosmici. Ponadto dwójka tych kosmitów to najbliżsi krewni mojego ojca – kosmity. A wrażenie tyczyło się mojej antypatii. Czy wynika z tego to, że...
-To ma związek z... – urwałam wskazując palcem na sufit. Ciotka znów uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Chyba obie nie byłyśmy przyzwyczajone do takich rozmów.
-Po raz pierwszy zdarza mi się coś takiego – przyznała. – Ale po prostu miałam wrażenie, że ten facet to nie był zwykły znajomy, prawda? Bardzo go nie lubisz i dlatego też Michael... zrobił to, co zrobił.
-Jakbym była u wróżki – powiedziałam uśmiechając się z oszołomieniem. Niesamowite... i to wszystko zasługa nieco innego pochodzenia? - Ale przecież to nie tylko ja... w końcu Chris i Alex też powinni, prawda? – zapytałam.
-Niekoniecznie – ciotka pokręciła głową. – Oni nie mają takich zdolności jak ty... Liz mówiła, że dużo potrafisz. Po prostu jesteś taka, jak my. Więc kim był ten facet? Czego tutaj chciał? Znasz go, prawda?
Czy mogłam jej odmówić odpowiedzi...? Nie byłam pewna. A jeśli w jakiś przedziwny, kosmiczny sposób zgadnie odpowiedzi? Uświadomiłam sobie właśnie, że chyba nie jestem „po prostu” inna, jestem, co tu dużo mówić, kosmitką...
-Pan Fox uczy mnie angielskiego – odparłam nieco rozkojarzona. – Zaczął się kręcić koło mamy niedawno, tuż po tym, gdy pojawił się Chris. Przyczepił się do mamy jak rzep, a ja po prostu czuję, że to nie jest dobre i że z tego będą niemałe kłopoty.
Ciotka Isabel milczała, ja również zamilkłam. Chyba ciocia jak na razie również nie pałała do niego sympatią, i bardzo dobrze. Choć wydawała się być lekko rozkojarzona. I właśnie wtedy na zaplecze zajrzał Kyle.
-O, obie tu jesteście? – zdziwił się. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam...
-Nie, ależ skąd – uśmiechnęłam się nieco, odpędzając od siebie myśli o byciu kosmitką.
-To dobrze – stwierdził po prostu. – Atmosfera nieco się zważyła, więc pomyślałem, że może mógłbym pokazać ci Baskin-Robbins, najlepszą lodziarnię w okolicy. Daję słowo, że lepszej nie znajdziesz, w końcu znam to miasto jak własną kieszeń – powiedział z uśmiechem. – Co ty na to?
Wahałam się tylko chwilę.
-W sumie, czemu nie – zgodziłam się. – Jest zbyt gorąco na cokolwiek innego poza lodami.
-I mogę gwarantować, że nawet nikt się tam nie zdziwi, jeśli doprawisz swoje lody Tabasco – Kyle mrugnął okiem i nie mogłam się nie uśmiechnąć. Przy nim przynajmniej mogłam być kosmitką, hybrydą, mutantem, a jego to i tak nie ruszało. Lepszej kompanii nawet nie można sobie wymarzyć.
-Bawcie się dobrze – powiedziała za nami ciotka Isabel.
Wyszliśmy z kafeterii i ruszyliśmy w dół ulicy, w oślepiających promieniach słońca. Milczeliśmy oboje, jakoś nie czuliśmy potrzeby, żeby rozmawiać. Trzeba przyznać, że było to bardzo wygodne – Eve na przykład ciągle nawijała, i nawijała, i nawijała...
-Dzień dobry – powiedział ktoś mijając mnie.
-Dzień dobry – odparłam machinalnie, choć w gruncie rzeczy nie wiedziałam nawet, komu to mówię – szliśmy pod słońce i trzeba było mrużyć oczy, żeby w ogóle coś zobaczyć. Wydawało mi się jednak, że już ten głos gdzieś słyszałam.
-Kto to był? – zapytał Kyle z lekkim niezadowoleniem, oglądając się za tym kimś. Również się obejrzałam – wysoki, ciemnowłosy mężczyzna.
-Klient z Crashdown – odparłam. – Ale myślałam, że może ty powiesz mi o nim coś więcej.
-Ja? – zdziwił się Kyle. – Dlaczego?
-Bo podobno on znał kiedyś ojca. Ciotka Maria mówiła, że pewnie chodzili razem na zajęcia – powiedziałam, wciąż patrząc za mężczyzną.
-Wybacz, nie potrafię czytać przeszłości osoby z jej pleców – Kyle pokręcił głową. – Zresztą, nie byłem zbyt wielkim fanem Maxa Evansa i nie notowałem w kajeciku wszelkich jego znajomych.
-Czyli rodzinę Evansów jedynie tolerujesz – uśmiechnęłam się.
-Nie uogólniajmy – roześmiał się Kyle. – Niektóre fragmenty owszem, tylko toleruję, a inne bardzo lubię.
-Doprawdy? A do której części należę ja? – zapytałam osłaniając oczy ręką i patrząc na niego ciekawie.
-Stanowczo do tej drugiej – odparł uśmiechając się do mnie. Zrobiło mi się gorąco – pewnie od tego słońca – i już na dobre zapomniałam o wszelkich lisach i znajomych sprzed lat.

***

Isabel:

Patrzyłam jak Jennie wychodzi razem z Kyle’m i usiłowałam odgadnąć, co tak właściwie się działo. Wiedziałam, że Michael z całą pewnością poczuł to samo co ja, być może wyraźniej niż ja i silniej – po prostu nagła fala... no właśnie, czego? Niepokoju? Emocji? Prawdą było to, że coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy, nie miałam jednak wątpliwości, z czym było to związane. Jennie była dokładnie taka sama jak my, jak ja i Michael, jak niegdyś i Max, i Tess. Nie mam pojęcia, czy to jedna z właściwości Jennie, czy też coś innego, w każdym razie Alex nie miała czegoś takiego, nie odczuła tego samego. Ani Chris, ani Liz. To, co pozostało po tym... zdarzeniu... było w każdym razie bardzo miłe – coś w rodzaju poczucia wspólnoty i jakiejś więzi, która nas łączyła. Córka Maxa okazała się być bardziej kosmiczna niż syn Tess. Ale nawet się nie zdziwiłam.
A ten mężczyzna... hm, Jennie naprawdę go nie znosiła, takie rzeczy się wyczuwa. I podrywał Liz... Nie, postanowiłam o tym nie myśleć. Nie dopuszczałam do siebie myśli o tym, że Max nie żyje – byłam w końcu dobra w niedopuszczaniu do siebie pewnych myśli, udawało mi się to przez całe dziewiętnaście lat. To samo mogę robić teraz, i robiłam, z dobrym skutkiem zresztą. Scarlett O’Hara robiła to samo i w sumie zawsze jakoś spadała na cztery łapy, dlaczego więc mnie miałoby to nie wyjść? Myśl o śmierci Maxa została zepchnięta na margines mojej świadomości i starannie dbałam, o to, żeby być ciągle zajętą czym innym. Jak się bardzo chce, to można zapomnieć o wszystkim. Nawet i patrząc na Liz i obcego faceta.
Wróciłam na salę Crashdown, wszystko powróciło już do dawnej równowagi. Prawie. Maria zabrała Bobby’emu sprzed nosa pucharek lodów mówiąc, że nie powinien tyle jeść, bo będzie taki gruby jak Budda Kyle’a, a buddyści nie mogą być grubi. Nie bardzo to było logiczne, ale Bobby był zapatrzony w Kyle’a jak w obrazek, więc wystarczyło tylko odpowiednio użyć imienia Valentiego, aby mały zniósł wszystko. Ciekawe zjawisko.
Michael wciąż siedział przy barze z dość nieszczególną miną, a Chris wysłuchiwał wywodów Alex. Alex chyba nie przepadała za Jennie, dlatego też mogłam być pewna, że coś, o czym mówiła dotyczyło Jennie i służyło oczernieniu jej. Chris jednak miał więcej rozumu, niż można by się spodziewać i udawało mu się egzystować zarówno w zgodzie z jedną, jak i drugą.
Przysiadłam się do Michaela.
-No i co, herosie? – zapytałam. Popatrzył na mnie ponuro. – Ratowałeś księżniczkę, a ona zamiast ci podziękować, solidnie przyłożyła – uśmiechnęłam się.
-Ha, ha, ha – Michael skrzywił się. – Bardzo zabawne, słuchaj. Uśmiałem się jak nigdy dotąd.
-Rozumiem, dlaczego to zrobiłeś, ale mogłeś przecież wybrać jakąś bardziej neutralną metodę – zauważyłam. – Teraz nie tylko ściągnąłeś na siebie gniew Liz, ale i Marii.
Michael zaczerwienił się.
-Niby dlaczego? – zapytał naburmuszony. – Zresztą, co mnie obchodzi Maria, od początku zachowuje się tak, jakby miała mnie w nosie i była ode mnie lepsza.
Westchnęłam ciężko. I ja myślałam, że przyjadę tu na wakacje, tak?
-Jesteście gorsi niż kiedyś – powiedziałam z niesmakiem.
Dzwonek przy wejściu dźwięknął i obejrzałam się w nadziei, że może to Liz wróciła. A może po prostu Jennie i Kyle stwierdzili, że jest za ciepło nawet na eskapadę na lody. Nie zgadłam – wszedł jakiś facet. Michael również obejrzał się i zmarszczył brwi widząc, że gość siada przy jednym z wolnych stolików.
-Nie podoba mi się – mruknął.
-Nie, Michael, błagam, nie ratuj już żadnej kelnerki od ludzi, którzy ci się nie podobają, bo w końcu te dziewczyny zrobią ci coś poważnego! – zawołałam na pół serio, na pół żartobliwie. – A tak poważnie, to co ci się znowu w nim nie podoba?
Michael wzruszył ramionami i odwrócił się plecami do sali.
-Nie wiem – odparł. – Ogólnie.
-Aha. Tak samo ogólnie, jak nie podobał ci się ten od Liz, tak? Czy inaczej? – zapytałam. Michael popatrzył na mnie kątem oka. – Jennie już tutaj nie ma, więc skąd ci się to bierze?
-O czym ty mówisz? – spytał podejrzliwie. – Czegoś nie wiem? O co ci chodzi z Jennie?
-Przypomnij sobie, czyją córką jest Jennie – doprawdy, mężczyźni potrafili być dobijający. – Nie zdążyłeś się jeszcze zastanowić, skąd ci się brało to twoje „wrażenie”? Jennie na przykład nie znosi tego faceta, i co – ty masz wrażenie, że coś z nim jest nie tak. Nie dziwi cię to?
Czułam przez skórę, że coś wisi w powietrzu. Michael nie co dzień robi z siebie idiotę i nigdy nie całował Liz, przynależnej bądź co bądź do Maxa. To nasze wspólne, niepokojące „wrażenie” było jedynym logicznym wytłumaczeniem, bo o zazdrości ze strony Michaela nie ma co mówić. Michael mógłby być zazdrosny o Liz jedynie w imieniu Maxa, choć sam twierdził, że on zaakceptował jego... nieobecność mówiąc, że wyjeżdżając dwadzieścia lat temu z Roswell każdy był przygotowany na taką ewentualność i że zdziwiłby się, gdyby przeszło nam tak zupełnie ulgowo. A ja wiedziałam, że w gruncie rzeczy Michael przejął się o wiele bardziej niż chciał pokazać. Może do naszego wrażenia dołożyło się również poczucie solidarności z Maxem.
-Sugerujesz, że to jest jej umiejętność? – zastanowił się Michael. Skinęłam głową.
-A dlaczego by nie – odparłam. – Nie wiemy dokładnie, co ona potrafi, Liz stwierdziła tylko, że coś z całą pewnością. W każdym razie przydatna umiejętność, nie uważasz?
-Jak dla kogo – mruknął Michael. – Dla mnie chyba średnio. Nie wiedziałem, że Liz ma taką ciętą rękę. W każdym razie mówię ci, że ten gość, co teraz wlazł jakoś mi nie pasuje.
-To znajomy Jennie – wtrąciła się Maria, ciągle zła jak osa, stając za naszymi plecami. Obejrzeliśmy się oboje jak na komendę.
-Co to znaczy „znajomy Jennie”? – zapytał z niezadowoleniem Michael. – Ile one jeszcze mają tych znajomych?
-Jennie odbierała kiedyś od niego rachunek i dał jej napiwek, pogadali sobie trochę przy okazji – Maria pominęła wyniosłym milczeniem ostatnie pytanie Michaela. – Podobno to jakiś stary znajomy Maxa.
Oboje z Michaelem spojrzeliśmy w kierunku faceta, który siedział przy stoliku pod ścianą i oglądał od niechcenia menu. Nie kojarzył mi się z nikim, nie mogłam sobie przypomnieć, czy go kiedyś znałam czy nie.
-I co? – zapytałam Michaela, który pokręcił przecząco głową.
-Nie znam gościa – odparł.
-Stary sklerotyk – mruknęła pod nosem Maria, a Michael spojrzał na nią urażony.
-Nie wymawiając, ale jesteśmy w tym samym wieku – powiedział słodko. Maria zrobiła sceptyczną minę.
-No nie wiem, to nie ja zostałam sklonowana i nie ja leżałam w jakiejś galarecie przez kilkanaście lat – zauważyła uprzejmie. – Swoją drogą Jennie pakuje się w kłopoty z tym swoim upodobaniem do starszych – dodała jakby od niechcenia. – Tylko, że nie ja zamierzam powiadomić o tym Liz.
-Daj spokój – mruknęłam. Dlaczego niby Jennie miałaby mieć kłopoty? Że poszła na lody albo że rozmawiała z klientem? No bez przesady. Widziałam przed Bobby’m czarną przyszłość z tak przewrażliwioną matką.
W kieszeni zaczął dzwonić mój telefon. Spojrzałam na wyświetlacz – Jesse. Westchnęłam ciężko i wcisnęłam „Odbierz”.
-Isabel? – usłyszałam głos mojego byłego męża. – Daj Alex, co?
-Alex, ojciec do ciebie – podałam córce telefon. Pewnie, po co Jesse miałby rozmawiać ze mną. Chyba dlatego się rozwiedliśmy. Zaraz, to w takim razie dlaczego w ogóle wzięliśmy ślub...? Może pora raz na zawsze skończyć z toksycznym byłym małżonkiem.
Zadzwonię do Paula. Gdy tylko Alex odda mi telefon.
Przysięgam, że chciałam do niego zadzwonić, wytłumaczyć, być może nawet wsiąść w samochód i pojechać z powrotem do Nowego Jorku. Gdyby tylko Paul odebrał mój telefon... Chyba czasami taki obrońca w rodzaju Michaela byłby bardzo przydatny.
Image

Magea
Fan
Posts: 536
Joined: Sun Sep 19, 2004 8:06 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by Magea » Thu Mar 24, 2005 9:54 pm

Wchodze tu zeby zobaczyc jakies komentarze do częsci 22 a tu już 23 widać że święta przyszły :D a tera do rzeczy :
buhahaha ... ze strony Jennie ta cała sytuacja Michael&Liz wydaje się jeszcze bardziej śmieszna i komiczna ..
Jennie Kylie widać że się polubili ..
I znowu ten tajemniczy nieznajomy ..
Alex jako czarny charakter .. rzeczywiscie ktoś musi nie byc
Maria strasznie cieta jest na Micheala ciekawe czemu :lol: a on taki potulny jak baranek na pstwisku albo cielątko a farmie .. :lol:
:)

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Thu Mar 24, 2005 11:26 pm

Teraz całe to zakręcone wydarzenie widziane oczami Jennie...to tak jak ta sama historia opowiedziana przez dwie różne osoby...każda zwraca bardziej uwagę na coś innego. Ja jednak wolę spojrzenie z "pierwszego planu", czyli ze strony Liz. Wszystko jest widoczne, można powiedzieć jakby z..."pierwszej ręki" i dla mnie bardziej zabawne :wink:

Maria i jej złość na Michael'a...czyżby chciała ona wrócić do starych kontaktów na linii Michael-Maria... :cheesy: nie wiem tylko, czy ta druga strona tego chce...jakoś mi na to nie wygląda.

Coś tu zaczyna się wykluwać w postaci zależności rodzinno-kosmicznych...ciekawe co z tego wyniknie :?: ja narazie czuję się zakręcona, patrząc na wnioski wyciągane przez Isabel :? :?:

Znajomość Kyle'a i Jennie naprawdę zaczyna się rozwijać, jak to delikatnie ujęła Magea"...widać, że się polubili...", ale mi tu coś...zgrzyta i nie pasuje. Czyżby Kyle cierpiał na brak...córki :?: :wink: Jest w tym wieku, że to całkiem możliwe... :cheesy:

Na dodatek jeszcze rozbita po śmierci Maxa Isabel, która nie chce sama przed sobą się przyznać, że ciężko jej bez brata i Michael też skrywający swoje emocje związane ze śmiercią Maxa...

I znowu ten tajemniczy mężczyzna...zaczyna się znowu...Roswell w kręgu tajemnic :?: :haha:

Tak jak powiedziałam dzieje się...i będzie się działo :wink:...zaczynasz się wyżywać Nan na mieszkańcach Roswell nie tylko przez...upały...co jeszcze wymyślisz :wink: :mrgreen:
Maleństwo

User avatar
Cicha
Nowicjusz
Posts: 125
Joined: Sun Jun 20, 2004 10:17 pm

Post by Cicha » Fri Mar 25, 2005 12:10 am

A! I trzymam za słowo, że NASTĘPNYM razem też coś napiszesz
Tak więc jestem...znowu zajrzałam, znowu przeczytałam, a komentarz to już tylko czysta formalność. :wink:
Podszedł do matki tak, jakby od zawsze byli razem, pocałował ją bez żadnych ceregieli i objął w pasie
Ja tak jak Jennie mam dziwne przeczucie...Czuję, że po jeszcze kilku takich 'wybuchach' Michaela w stosunku do Liz i to jeszcze tak opisanych będę musiała się zapisać na jakąś terapię. Albo przynajmiej podczas dalszej lektury trzymać blisko jakąś papierową torbę, w razie ataku paniki i gdybym miała problemy z oddychaniem. W każdym bądź razie jeszcze trochę i będziesz mnie miała na sumieniu Nan! :)
Michael nie co dzień robi z siebie idiotę i nigdy nie całował Liz, przynależnej bądź co bądź do Maxa
Właśnie! Zwalmy zachowanie Michaela na upał, albo kosmiczną transmutację czy co tam innego! Prawda? :roll: No kurka nie!
Sio Michael, sio! Liz jest Maxa! (Teraz to by się przydała taka Amy DeLuca z gazetą...echh...). Dobra - koniec marudzenia i biadolenia, bo chyba robię się nudna i natrętna. (Czekam na: Skądże znowu, Cicha! :wink: )

Przeanalizujmy 'zwiazek' Kyla z Jennie: 20 lat (+/-) różnicy. Hej! Nie jest źle - czytając o ich niewinnych flirtach dochodzę do wniosku, że może mam szanse u Brendana (Dziewczyna może pomarzyć! :roll: ).
A tak serio to...wielkie bleh i tyle. Czekam aż Liz w roli wściekłej matki widząc uśmiechy córki i swojego ex wkroczy do akcji i zatrzęsie towarzystwem. :twisted:

Kwestia Isabel i jej Latorośli - powiem tylko tyle: Współczuję...nowa Księżniczka Lodu w Roswell. Inwazja czy jak? To się dziedziczy genetycznie...?

To ja się tutaj zaszyję i poczekam na dalej... :D
"I have never had a love like this before, neither has he so..."

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Fri Mar 25, 2005 1:52 am

Cicha...tęsknota za polarkowymi nutkami ? No nie wiem...swojego czasu Nan mijała je z daleka, chociaż... od kiedy polubiła Nicholasa, a teraz na amen uśmierciła Maxa, wszystko jest prawdopodobne. Ona jest nieprzewidywalna. :lol:

Ja już nauczyłam się odczytywać z opowiadania nastoje i tęsknoty jego autorki. :wink: A ten upał, lody, basen, wcale mnie nie dziwi. Gdy pisze się, a za oknem zamiast ciepłej wiosny widać coś nieokreślonego...

I biedny, kochany Michael...czyżby jak w tym przysłowiu "chłop zawinił a cygana powiesili", zbierał pokłosie wyrzutów sumienia Liz ? :mrgreen:

Dzięki Nanuś za życzenia świąteczne, ja także Tobie i wszystkim życzę cudownej pogody, radosnych świąt ...i wspaniałej, twórczej weny :D
Image

User avatar
Renya
Fan
Posts: 524
Joined: Fri Dec 12, 2003 12:17 am
Location: Brwinów
Contact:

Post by Renya » Fri Mar 25, 2005 2:43 pm

Nan, wielkie brawa, świetne wytłumaczenie zachowania Michaela. Jeszcze okaże sie, że naprawdę dostał za niewinność :wink: A swoją drogą, jeśli rzeczywiście działał nie tyle pod wpływem impulsu a raczej pod wpływem Jennie, to ta mała ma ciekawe możliwości.

A ten tajemniczy nieznajomy-znajomy Maxa robi się co raz bardziej tajemniczy. Jeszcze parę takich jego wejść, a zacznę oglądać się na ulicy 8) .

I oby następna część pojawiła się równie szybko.

Wesołych Świąt.

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Fri Mar 25, 2005 5:41 pm

Moja droga, naprawdę nie wiem o czym mówisz :wink:
No, no, no zaczyna być gorąco. Wakacje to już dawno się skończyły, ale to co tu się dzieje raczej przypomina... stare dobre czasy :wink:. Para Jennie/Kyle - wstrząsa mną i drga jak tylko czytam jakikolwiek urywek o tym. Mam nadzieje, że wreszcie ktoś tu wkroczy, a na koniec okaże się, że czerwienią się wszyscy TYLKO I WYŁĄCZNIE przez upał i jakieś zaćmienie mózgownic. Zbiorowe dodam :wink:.
Michael mimo wszystko Michaelowaty we wszystkim co robi, nawet w tym "pocałunku". Isabel ma rację, on ukrywa jak bardzo go wszystko obchodzi, i jak zawsze gra luzaka.
Co masz robić wiesz. Ja czekam.
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Mar 31, 2005 3:40 pm

No proszę, wracam ze szkoły, gotowa do boju z tatą o formatowanie dysku, a tu forum w całkiem niezłej kondycji... Milusio. Pogoda za oknem jak marzenie, należy pomyśleć o odwiedzeniu łosi w Kampinosie, ale to może w przerwie pomiędzy klasówkami :wink:
Mam nadzieję, że nikt nie zatruł się jajkami podczas świąt :P a teraz do rzeczy.
No właśnie, Roswell w kręgu tajemnic, ale takie te pożal się Boże tajemnice, jak z koziego ogona waltornia. I ja się wcale nie wyżywam, skądże znowu, a już z całą pewnością nie wymyślam - ja tylko układam fragmenty kilku układanek, które przypadkowo do siebie pasują :D
Cicha - "Skądże znowu, Cicha!" - może być? :wink: Sio-Michaela sobie zapamiętam, i śpieszę z zapewnieniem, że koniec z polarkami. Cóż zrobić... nie leży mi.
Elu - ktoś kiedyś stwierdził, że jestem całkowicie przewidywalna. Owszem, Max jest martwy a Nicholas to czarny charakter z charakterem, ale na tym koniec, do polarków nie dorosłam.
Tajemniczego nieznajomego przedstawię... kiedyś :cheesy: póki co (nie)przewidywalna ja pójdę obejrzeć zawarttość lodówki pod kątem obiadu, a wy sobie poczytajcie. Część dwudziesta czwarta, dodam.


Chris:

Nagłe pojawienie się tego nauczyciela Jennie spowodowało burzę w szklance wody. Pani E obraziła się śmiertelnie na Michaela i unikała jak mogła Jennie i mnie, Jennie zaś, jak gdyby nigdy nic, coraz mniej czasu spędzała w Crashdown. Wieczorami w dalszym ciągu siadywaliśmy na jej balkonie, ale coś w naszych rozmowach zmieniło się. Nie wiem dokładnie co, ale chyba nie było już tej bezpośredniości, co na początku. Za to czasami zaczynała zadawać mi dziwne pytania typu jak zbudowane i po co są świece samochodowe albo czy wierzę w feng shui. Wiedziałem doskonale, że to wpływ towarzystwa Kyle’a Valentiego, i trochę mnie to śmieszyło, a trochę denerwowało. Gdy raz poruszyłem ten temat, Jennie z kamienną twarzą i przerażająco spokojnym głosem stwierdziła, że towarzystwo Kyle’a z całą pewnością jest bardziej owocne niż towarzystwo rozpuszczonej, wyniosłej mieszkanki wielkiego miasta, które ja preferowałem. Zamilkłem, bo czy miałem spierać się z nią o Alex? Nie moja wina, że tak jakoś się złożyło, że ja i Alex byliśmy z północnych wielkich miast, a ona i Kyle z południowych stanów. Może łatwiej było nam złapać kontakt z ludźmi o, jak to mówi Jennie, podobnym pochodzeniu środowiskowym. Być może. A być może nie i chodziło tu o coś innego.
Jennie i Alex w dalszym ciągu nie znosiły się. W dodatku Jennie niezbyt chętnie odnosiła się do spotkań z babcią Evans – miałem wrażenie, że o coś się pokłóciły. Choć rzecz jasna nie wiedziałem o co. Zapytałem ją o to, gdy wrzucała na dno szafy jakieś czerwone buty, ale nie chciała powiedzieć.
W gruncie rzeczy Jennie nie była konfliktową osobą, a już zdążyła pokłócić się z babcią, panią E i zrazić do siebie Alex. Zastanawiające, ale o wiele lepiej szło jej z męską częścią Roswell, dziadek Parker świata poza nią nie widział, dziadek Evans przepadał za jej towarzystwem, Michael stawał się mniej niedostępny, być może dlatego, że pożyczyła mu na dobre swój odtwarzacz płyt, a Kyle... Kyle w końcu znalazł sobie kogoś, kto nie wyśmiewał się z jego upodobań religijnych. Nawet Bobby ciotki Marii wielbił ją na całego. Trzeba przyznać, że Jennie miała podejście do dzieci i zawsze potrafiła czymś zająć czy zapchać dzieciaka, a już z całą pewnością nie odnosiła się do niego z pogardą i wyższością jak Alex. Być może dlatego też ciotka Maria również ją lubiła, bo przynajmniej miała co zrobić z dzieckiem. Tak więc czas w Roswell spędzaliśmy niemal całkowicie osobno, mijając się nieco z pierwotnym celem naszego pobytu tutaj – w końcu przyjechaliśmy żeby się lepiej poznać i zaprzyjaźnić.
Każde z nas na własną rękę odkrywało Roswell z jego tajemnicami. Przyznaję, Jennie miała łatwiej niż ja – miała pod ręką Kyle’a, który w końcu był tam wtedy i znał całe miasto. Ja na ogół miałem na karku Alex, która nie miała pojęcia o tym kosmicznym tle historycznym, a nie chciałem wyjść na jakiegoś nie wiadomo kogo przed ciotką Isabel, wtajemniczając we wszystko moją kuzynkę bez porozumienia z władzą zwierzchnią.
Czasami zaś zostawałem sam, co wykorzystywałem by dać znać mojej rodzinie, że jeszcze żyję i że jeszcze nikt mnie nie zabił. Przypuszczam, że gdyby dowiedzieli się, z jakiej rodziny tak naprawdę pochodzę, z przerażeniem zażądali by mojego natychmiastowego powrotu.
Rozłożyłem się z laptopem w salonie, zamierzając odpisać na maila od Fran, w którym wściekała się, że nie odbieram telefonów i nie odpowiadam na listy. Chciałem udowodnić jej na trzech stronach, że owszem, odpowiadam na listy. Poza tym Fran spodziewała się ode mnie obszernego sprawozdania co się dzieje, jacy oni są i jak ja tutaj wytrzymuję. Zamyśliłem się siedząc nad ekranem – co miałem jej napisać? Czy też raczej jak...
-Co robisz? – zapytał pan Parker zjawiając się w salonie. Podszedł do komody i zaczął szukać czegoś w szufladzie z dokumentami, zerkając na mnie co jakiś czas. Dziwna sprawa, ale zwracałem się do niego „dziadku”, choć pokrewieństwo między nami było nijakie. I jak to napisać Fran...?
-Usiłuję wymyślić sensowny list do siostry – westchnąłem ciężko. – I nie bardzo wiem jak.
-Najprościej jak się da – poradził pan Parker. – Kobiety i tak wszystko potrafią skomplikować, więc jak napiszesz jaśniej, to mniej to pokręci.
-Ba – rada była dobra i bardzo na miejscu, tylko że... – Jak mam jej jasno opisać to wszystko? Muszę jakoś ominąć ten drugi wątek.
-Wyrzuć to całe kosmiczne, najwyżej twoja siostra pomyśli, że ludzie z Roswell są dziwni – uśmiechnął się pan Parker. – Życz mi powodzenia, zamierzam zmusić serwis do naprawienia ekspresu do kawy, ciągle się psuje.
-Powodzenia – mruknąłem. Pan Parker wyszedł z salonu z różowym świstkiem w ręku; pewnie była to gwarancja ekspresu. Wyrzucić kosmiczne, fajnie. Ale wtedy to już z całą pewnością nie będzie jasne i wyjdzie, że to miasteczko wariatów i dziwaków...
W salonie pojawiła się pani E. Chyba wybrałem sobie złe miejsce na uprawianie korespondencji.
-Jennie jest na dole? – zapytała szukając czegoś w torebce. Z westchnieniem zamknąłem laptopa, chyba nie było teraz odpowiedniej pory na pisanie epistołów...
-Nie ma – odparłem.
-Nie? – zdziwiła się lekko pani E podnosząc głowę znad torebki. – To gdzie jest?
Wzruszyłem ramionami. Relacje pomiędzy panią E a Jennie były ostatnio bardziej niż skomplikowane. Od wizyty pana Foxa dziwnie się do siebie odnosiły, rozmawiały jedynie ogólnikami i na jakieś banalne tematy, i trzymały się tego tak, jakby zboczenie na jakiś inny temat niż obiad czy pogoda było karane grzywną. Zauważyłem już, że Jennie nie znosiła tego Foxa i dostawała szczękościsku na samo wspomnienie o nim, i przyznam, że nie bardzo ją rozumiałem. Ani mnie ten Fox ziębił, ani grzał – ot, facet jak facet, ale moja siostra nie tolerowała go. Ciekawiło mnie, co w takim razie zamierza zrobić ze szkołą, bo w końcu uczył ją angielskiego. Pani E z kolei również się zawzięła i usiłowała pokazać, że opinia córki jest jej najzupełniej obojętna, co rzecz jasna prawdą nie było. W gruncie rzeczy strasznie się tym przejmowała i gryzła, ale i ona nie zamierzała zrezygnować, wręcz przeciwnie, chyba spotykała się z nim, w każdym razie tak, by nie wchodzić Jennie w oczy. Troszeczkę mnie ta sytuacja bawiła, ale też zaczynała mnie irytować, a już zwłaszcza zachowanie Jennie było całkowicie nie w porządku. Chyba ktoś powinien jej o tym powiedzieć, i coraz wyraźniej widziałem, że tym kimś chyba będę ja, bo nikt inny się do tego nie kwapił. Przyznam, że nigdy w życiu nie odgrywałem roli starszego brata, to ja zawsze byłem najmłodszy w rodzinie do przeprowadzania poważnych rozmów, ale więzy krwi chyba zobowiązywały do czegoś.
Pani E nie uwierzyła mi, że nie wiem gdzie jest Jennie, widziałem to w jej oczach.
-Chris, byłabym bardzo szczęśliwa, gdybyś jednak powiedział mi, gdzie ona jest – powiedziała łagodnym acz stanowczym głosem. Stal pokryta dla niepoznaki jedwabiem. Prawdopodobnie pani E chciała się tego dowiedzieć również i po to, żeby nie wpaść przypadkiem na własną córkę... Westchnąłem ciężko. I jak tu być lojalnym zarówno wobec Jennie jak i pani E?!
-Pojechała z Kyle’m do rezerwatu Indian Mescalero – odparłem ciężko. Szczerze mówiąc zazdrościłem jej trochę tej wycieczki, każdy chyba marzy o byciu Indianinem, a w dodatku Apaczem, i taki rezerwat to jest coś, zwłaszcza dla chłopaka z Chicago. Jennie co prawda zaproponowała, żebym zabrał się z nimi, ale chyba wolałem nie. Nie chciałem podpadać Alex, no i miałem do napisania list... Zresztą, tak średnio przepadałem za Kyle’m.
-Valentim? – upewniła się pani E.
-No.. tak – potwierdziłem. Nie znałem tu żadnego innego Kyle’a.
-Dobrze – stwierdziła pani E, ale wcale nie miałem wrażenia, żeby było „dobrze”. – Ja też wychodzę. Umówiłam się – dodała jakby lekko wyzywająco. Skinąłem głową – mnie było wszystko jedno, czy pani E umówiła się ze świętym Mikołajem, przyjaciółką czy też panem Andrew Foxem. Z powodu niejakiego podobieństwa chyba myliliśmy jej się z Jennie, to ona miała furię w oczach gdy wspominało się o tym facecie, nie ja.
-Miłego spotkania – uśmiechnąłem się do niej z sympatią i miałem wrażenie, jakby odprężyła się nieco. Zawahałem się – mógłbym przecież teraz powiedzieć, że mnie jest całkowicie obojętne, co ona robi ze swoim życiem, i że Jennie nie ma racji, ale nie byłem pewien, czy to jest odpowiedni moment. Może lepiej załatwić sprawę Jennie we własnym zakresie.
-Dzięki – odparła z wdzięcznością pani E. – To idę. Miłego dnia.
-Nawzajem – skinąłem głową. No i nie powiedziałem o moim poparciu. Może nie musiałem, pani E chyba i bez tego zapewnienia wie o tym. A swoją drogą to ta rodzina naprawdę była cholernie pokręcona, i to nie w jakiś tam zwykły, dziwaczny sposób; o nie, oni wszyscy byli pokręceni tak, że nie dało się tego rozplątać i rozgryźć, żeby to wszystko rozplątać należało być chyba drugim Aleksandrem Wielkim z mieczem, żeby rozciąć ten węzeł gordyjski czy też raczej kosmiczno-roswelliański. Może wtedy dowiedziałbym się czegoś o mojej matce. O ojcu wszyscy rozmawiali dużo i chętnie, ciotka Isabel wciąż mówiła o nim w czasie teraźniejszym, ale gdy tylko rozmowa schodziła na temat Tess, wszyscy od razu nabierali wody w usta. Miałam wtedy ochotę powiedzieć „Halo, to ja, jestem nie tylko synem osławionego Maxa, ale też i tej tajemniczej Tess”. Nikt tutaj nie widział we mnie matki, wszyscy zawsze mówili tylko o ojcu. Fajnie, ale jeśli już to bliżej mi chyba było do matki, zdaje mi się, że z nią spędziłem więcej czasu, z tego co zrozumiałem z opowiadania pani E, to Max ograniczył się jedynie do spędzenia ze mną kilku dni poczym oddał mnie obcym ludziom, czemu więc wszyscy go wychwalali, podczas gdy o matce nikt nie powiedział ani słowa? Z kim mógłbym o tym pogadać tak szczerze? Z dziadkami – nie, odpada, oni chyba niezbyt dobrze ją znali. Ciotka Maria? Chyba by mi przyłożyła ścierką. Pani E była do niej nastawiona wybitnie negatywnie, odpada. Kyle? No chyba tak, on był chwilowo occupé przez Jennie... Z całą pewnością najlepiej matkę znał mój ojciec – tyle że nie potrafiłem rozmawiać z duchami. Zostawała mi więc ciotka Isabel i Michael. Ciotka odpada, nadal czułem do niej dziwną awersję i nie miałem ochoty z nią rozmawiać. Zresztą, wolałem zejść jej z oczu, bo cały czas czułem jak wpatruje się we mnie i porównuje z Maxem. Zostawał Michael, choć to też nie była najlepsza osoba do rozmów...
Odłożyłem na bok laptopa i zszedłem na dół, do sali kafeterii – już odkryłem, że tutaj przesiadywali wszyscy, gdy nie mieli co ze sobą zrobić. Michael zdecydowanie nie miał co ze sobą zrobić, bo przesiadywał tu całymi dniami. Teraz również siedział w jednym z boksów, pod wymalowanym na ścianie zielonym kosmitą, ze słuchawkami na uszach, jakąś gazetą i szklanką coli. Zdecydowanie nie przypominał tego stworka ze ściany, dziadek Parker powinien zrobić remont lokalu i na ściany rzucić portrety czwórki kosmitów. A może i piątki, bo Jennie do ludzi raczej się nie zaliczała. Może dlatego właśnie wobec pani E była taka niezbyt względna, żeby nie powiedzieć bezwzględna.
Usiadłem przy stolika Michaela, który spostrzegłszy mnie zdjął z uszu słuchawki. Doleciało mnie rytmiczne dudnienie – Michael był niezmordowanym fanem Mettaliki i innych ciężkich zespołów. Spojrzał na mnie pytająco. Uznałem, że w końcu obaj jesteśmy facetami więc nie ma co owijać w bawełnę.
-Chciałem pogadać – powiedziałem. – O Tess.
-Słuchaj, nie wiem, czy wybrałeś sobie właściwą osobę do takiej rozmowy – zaczął Michael, ale nie zamierzałem zmieniać mojego postanowienia dotyczącego powiększenia stanu mojej wiedzy o matce. Jeszcze jedna cecha, która łączyła mnie i Jennie – nie rezygnowaliśmy ze swoich postanowień, tak jak strzała raz wypuszczona z łuku nie wraca do niego. No dobra, nie ja to wymyśliłem, wyczytałem to gdzieś.
-A z kim? Z panią E... to jest Evans? Może z ciotką Isabel? Albo z Marią? – przerwałem. – Nie wziąłem się z powietrza więc to chyba normalne, że chcę się czegoś dowiedzieć, nie? A nikt tutaj nie chce mi nic powiedzieć.
-Zrozumiałbyś, gdybyś ją wtedy znał – mruknął niechętnie Michael. Taak, to chyba była jedyna osoba, która nie widziała we mnie jedynie Maxa Evansa, ale też i pamiętała o Tess – Michael odnosił się do mnie zdecydowanie nieufnie.
-Ale nie było mnie – zauważyłem natychmiast. – A chciałbym zrozumieć, czemu wszyscy milczą uparcie na jej temat.
-Może masz i rację – zgodził się ze mną Michael po chwili namysłu. – Co chcesz wiedzieć?
Christopherze King, ma pan talent do przekonywania ludzi.
-Wszystko – odparłem stanowczo. – Jaka była, co lubiła, jak wyglądała, co potrafiła.
-O połowę z tych rzeczy powinieneś raczej zapytać Valentiego – powiedział Michael. – To on z nią mieszkał prawie przez rok i powie ci więcej niż ja.
-Kyle jest jak na razie zajęty, więc chcę się dowiedzieć od ciebie – uparłem się przy swoim. Wydawało mi się, że Michael będzie najbardziej obiektywny, bo reszta jest uprzedzona w stopniu większym niż najwyższy.
Michael patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu – być może doszukiwał się w mojej twarzy rysów Tess.
-Tess Harding pojawiła się w Roswell nagle, jak burza. I tak samo jak burza budziła niepokój – odezwał się niespodziewanie. – Zwłaszcza w Liz. Wiesz, jak ona wyglądała?
-Tess? – upewniłem się, a Michael skinął głową. Czy wiedziałem...? Nie wiem. Wyobrażałem ją sobie, pewnie, ale czy pokrywało się to z faktami? Dla mnie była blondynką z jasnymi oczami. Tylko taka dziewczyna, z pozoru normalna, mogłaby odbyć podróż na inną planetę i z powrotem. – Nie bardzo – mruknąłem. No bo faktycznie, to było tylko moje wyobrażenie...
-Była bardzo ładna, i mówię ci to ja, jak facet facetowi – Michael uśmiechnął się lekko. – Miała jasne włosy i zabójczą figurę.
Słuchałem z lekkim niedowierzaniem – w końcu ktoś odważył się powiedzieć coś o osobie owianej nimbem tajemniczości, która to osoba była nikim innym jak moją własną matką.

***

Liz:

Spędziłam dzień razem z Andrew, ale prawdę mówiąc, byłam z nim tylko ciałem, myślami błądząc gdzie indziej. Jakoś tak przez skórę czułam, że Andrew... nie bardzo tu pasuje. Nie wiem dlaczego, ale miałam wrażenie, że odcina się wyraźnie od reszty Roswell, a już zwłaszcza – ode mnie. Widziałam, jak bardzo się różnimy, i choć w Las Cruces wcale mi to nie przeszkadzało, to jednak tutaj, w Roswell, czułam się z tym nieswojo. Być może dlatego, że niemal wszystko przypominało mi o Maxie, ale przecież nie można żyć wiecznie przeszłością, prawda? Tylko dlaczego w takim razie wciąż czułam się nieswojo w obecności Jennie, dlaczego wciąż wydawało mi się, że ona mnie potępia? Nie, zaraz – tego ostatniego akurat mogłam być pewna. Co zrobić, gdy dziecko nie zgadza się z twoimi wyborami i jawnie okazuje ci wrogość? Nakrzyczeć albo usiłować wyjaśnić? Chryste, ile razy usiłowałam to zrobić! Ale zawsze zanim zdążyłam powiedzieć choćby jedno słowo – ona patrzyła na mnie oczami Maxa Evansa z czasów, gdy myślał, że ja i Kyle... że spaliśmy razem i po prostu kapitulowałam na wstępie. Nie miałam dość siły by walczyć z duchami przeszłości, a już zwłaszcza nie z duchem Maxa. A teraz, jak na ironię, Kyle pojechał z tym moim drugim wcieleniem Maxa do rezerwatu indiańskiego. I to właśnie Kyle! Dlaczego tak właściwie on ją tam zabrał? Dlaczego pojechali tylko we dwójkę? Czy oni przypadkiem nie spędzają ostatnio za dużo czasu razem? Chyba sympatia Kyle’a w stosunku do mojej córki przestawała mi się podobać. To jasne, że Jennie chce mi zrobić na złość, tylko co teraz? Jeśli powiem jej, że nie podoba mi się, że tak często widuje się z Kyle’m, wyśmieje mnie mówiąc że każdy widzi innych takimi, jakim sam jest, a potem rzecz jasna będzie wychodziła jeszcze częściej. Z drugiej strony – jeśli nic nie powiem, to pomyśli sobie, że akceptuję wszystko... Wychowywanie prawie dorosłej córki było katorgą.
-Betty, jesteś tu, czy cię nie ma? – usłyszałam zniecierpliwiony głos Andrew. Ocknęłam się z moich rozmyślań.
-Przepraszam, trochę się zamyśliłam – mruknęłam.
-Trochę – roześmiał się Andrew. – Przez cały dzień mnie nie słuchasz, odpowiadasz bez składu i ładu i mówisz, że trochę się zamyśliłaś. O co chodzi, co się stało? - westchnęłam ciężko. I co ja mu miałam powiedzieć...? – Chodzi o Jennifer, tak? Jak chcesz, to mogę jej wytłumaczyć... – dodał protekcjonalnym tonem. Przeraziłam się.
-Nie, nie! – zaprzeczyłam szybko. – Naprawdę nie musisz, nie rozmawiaj z nią! – jeszcze tego by tylko brakowało, żeby Andrew wziął się za rozmowy z moją zbuntowaną córką...! Przecież wtedy do reszty by się ode mnie odcięła, ona za skarby nie uwierzy, że nie dałam Andrew żadnego adresu, że nazwę miejscowości wyciągnął od sąsiadki! Wyciągnąć coś z pani McCain nie było trudno, więc wierzyłam mu, że dowiedział się o naszym wyjeździe od starszej pani, z Jennie jednak tak łatwo nie pójdzie. Wolałam na razie nie dopuszczać do żadnej konfrontacji między nimi, choć zdawałam sobie doskonale sprawę z tego, że taki stan nie może trwać wiecznie. – Jakoś sobie z nią poradzę – zapewniłam, ale chyba nie byłam zbyt przekonująca, bo Andrew popatrzył na mnie z powątpiewaniem.
-Dziwię się, że jeszcze uczysz, Betty – zauważył Drew.
-Słucham? Dlaczego? – zapytałam zdziwiona.
-Bo uczniowie mogliby cię z łatwością zagryźć, skoro boisz się własnej córki.
-To nie chodzi o to, że ja się jej boję – zaprzeczyłam. – Po prostu zrozum, że Jennie jest bardzo przywiązana do ojca i niełatwo będzie jej zaakceptować kogoś innego.
-Moja droga, a od ilu to lat jesteś sama, co? – zapytał wprost Andrew. – Nigdy nie mówiłaś mi, dlaczego tak właściwie jesteś sama. Rozwiodłaś się z mężem, porzucił cię dla innej? Powiedz mi o tym, Betty. Betty, Elizabeth czy też Liz? Jak mam do ciebie mówić? – Andrew był cholernie przystojny i cholernie denerwujący. Aczkolwiek nie pozbawiony racji... – Czy istniejesz jeszcze w jakiejś innej wersji, czy ktoś jeszcze oprócz mnie i tego... Michaela rości sobie do ciebie prawa?
-On zniknął – odparłam cicho.
-Słucham? – zapytał Drew. – Michael? Jak to zniknął? Co to znaczy zniknął? Nie rozumiem cię, Elizabeth – dodał z niezadowoleniem.
-On zniknął, po prostu zniknął – powtórzyłam nieco głośniej. Nie byłam w staniu powiedzieć mu, że Max zginął na moich oczach. Nie byłam w stanie powiedzieć mu, że wciąż mam w uszach tamte strzały i płacz małej Jennie, że wciąż widzę twarz Maxa – nie był przerażony ani zdziwiony, tylko zmartwiony – o mnie i o córkę. Wciąż pamiętałam, jak kazał mi się stamtąd wynosić i ratować Jennie. Wciąż pamiętałam, jak na moich dłoniach była lepka, czerwona ciecz, która była całkiem lodowata, wciąż pamiętałam pustkę, z jaką patrzyłam tego samego wieczora na śpiącą Jennie, jaką odczuwałam przez następne tygodnie. Tylko obecność i strach Jennie sprawiały, że w dzień udawałam silną, choć tak naprawdę czułam się zagubiona, tylko dlatego nie popełniłam czegoś strasznego. Nie byłam w stanie powiedzieć o tym ani Isabel, ani Michaelowi czy nawet Marii, nie byłam też w stanie powiedzieć o tym Andrew. Łatwiej było mi powiedzieć, że Max „zniknął” a nie „zginął”, po części dlatego, że Andrew w jakimś sensie przypominał mi o Maxie.
-To znaczy że wyszedł i nie wrócił? – zapytał Andrew poważnie. Przełknęłam ślinę i splotłam mocno dłonie, tylko po to, by je zaraz rozpleść i sięgnąć po papierosa. Skinęłam głową zapalając go i zaciągając się dymem – miałam przynajmniej usprawiedliwienie dlaczego zaszkliły mi się oczy. W pewnym sensie to była prawda, Max wyszedł i już nie wrócił... Tyle że w przeciwieństwie do rodzin zaginionych ja wiedziałam, że on już nie wróci.
-Przykro mi, Elizabeth – powiedział z sympatią Drew. – Wierzę, że było ci ciężko. Tylko powiedz mi jeszcze, dlaczego ten niedźwiedź podszedł wtedy do nas i zaczął cię całkować. Kto to był, co?
-Tamto? Ach, to był tylko Michael – odparłam lekceważąco. – Prawie brat mojego męża.
-Aaaach, już rozumiem. Solidarność rodowa, co? Pewnie też czeka na brata – zgadywał Andrew. – Tylko że wiesz, w taki sposób można przeczekać całe życie, a co gorsza można się nie doczekać...
-Wiem – skinęłam głową. – I jak myślisz dlaczego tutaj z tobą jestem? – usiłowałam zażartować, ale chyba średnio mi wyszło. Prawda była taka, że w sumie nie bardzo wiedziałam, co ja tam robiłam, całkiem jasno widziałam, że to chyba nie był dobry pomysł i irytowało mnie, że Jennie może mieć rację, choć z drugiej strony wmawiałam sobie, że to tylko strach. Zaplątałam chyba, minęły czasy, kiedy pisanie pamiętnika sprawiało mi ulgę. W każdym razie towarzystwo Drew tutaj, w Roswell, przypominało mi o kimś zupełnie innym, i z lekkim zdziwieniem uświadomiłam sobie, że choć może ból po jego stracie zmniejszył się, to jednak on właśnie był tym jednym jedynym. – Powinnam już pójść. Ojciec chce się pochwalić nowym ekspresem do kawy – powiedziałam wstając z łóżka. Chciałam po prostu jak najszybciej wyjść.
-Chciałbym poznać twojego ojca – zauważył Drew patrząc na mnie bezczelnie. Zaczerwieniłam się.
-Tak... kiedyś – odparłam nieuważnie, zapinając guziki bluzki.
-Kiedyś, kiedyś – przedrzeźniał mnie Drew. – Czy ty znasz tylko jedno słowo, Betty? Dlaczego nie „dzisiaj”? Albo „teraz”?
-Daj spokój, dobrze? – odparłam z niechęcią. – Zrozum w końcu, że twój przyjazd cholernie skomplikował mi życie.
-Ale chyba w przyjemny sposób, no nie? – zapytał Drew unosząc sugestywnie jedną brew.
-Przestań – roześmiałam się mimo woli. – Idę. Zadzwonię do ciebie, na razie.
-Buzi – zażądał Andrew, ale pokazałam mu tylko język i wyszłam z pokoju.
Schodząc po schodach zaczęłam myśleć o tym wszystkim. Idealna Liz Parker już dawno przestała być idealna, ale nie chciałam wcale być perfekcyjna w każdym calu. Może naprawdę powinnam zmobilizować wszystkie siły ducha i porozmawiać poważnie z Jennie, ale Andrew miał rację mówiąc, że ja się jej boję. Nie przyznałabym się do tego rzecz jasna nigdy, ale... Nigdy nie potrafiłam być dla niej surowa. Nie potrafiłam się z nią kłócić, a już tym bardziej teraz, gdy patrzyły na mnie oczy Maxa, choć w twarzy jego córki. Zresztą, jeśli nawet zdobyłabym się na odwagę, co mogłabym jej zarzucić? Że wtrąca się w moje życie? Wiedziałam doskonale, że ona właśnie się nie wtrącała, i ten argument zbije bez trudu. Że jej opinia liczy się dla mnie, ale że chciałabym, aby była mniej ostra w ocenie? Odpowie, że jej opinia to jej prywatna sprawa tak samo jak to, czy kogoś lubi czy nie, i że przecież nie zmusza nikogo by postępował tak jak ona chce. Nie, nie zmuszała w sensie dosłownym – człowiek po prostu sam jej ustępował... W dodatku jeśli będę chciała, żeby ona zaakceptowała Andrew, będę niejako zmuszona żeby zaakceptować jej ciągłe przebywanie z Kyle’m. Nie podobało mi się to, bo ona miała w końcu tylko siedemnaście lat, a on był od niej dwa razy starszy, cholera, kiedyś chodziliśmy ze sobą! Nie, to przecież nienormalne. Muszę coś zrobić, żeby jakoś to przerwać, przecież to nie może tak trwać! Jaką ja jestem matką? Czy mogłam pozwolić, żeby Jennie dalej się w to angażowała, przecież ona była zbyt wrażliwa, miałam pozwolić, by ktoś ją skrzywdził? Pytania, pytania, ciągle pytania i ani jednej odpowiedzi. Co za frustrujące uczucie...
-Pani Evans, cóż za spotkanie – usłyszałam nagle za sobą czyjś głos. – I kto by przypuszczał, że spotkamy się w takim miejscu, co? Max z wytwórni filmowej Antar z całą pewnością by nie uwierzył. Do diabła, kto by przypuszczał, że w ogóle się kiedyś spotkamy!
Zamarłam tuż przy wyjściu. Nie znałam tego głosu i podświadomie spięłam się, przygotowując się na najgorsze. Odwróciłam się powoli.
Przede mną stał mężczyzna w ciemnych spodniach, ciemnej koszulce i skórzanej kurtce, co było dziwne o tyle, że wciąż panował upał. Nie wiem, w jakim mógł być wieku – pięćdziesiąt? Czterdzieści? Może siedemdziesiąt? Nie wiem. Wiem, że nie widziałam jego oczu, zasłaniały je czarne lennonki, na głowie zaś miał bogato haftowaną czapeczkę jakby żywcem wziętą od hippisów sprzed pięćdziesięciu lat. Byłam pewna, że nigdy w życiu go nie spotkałam osobiście, a jednak jego twarz nie była dla mnie kompletnie obca...
-My się znamy? – zapytałam usiłując opanować wewnętrzny niepokój. Nie podobało mi się to, i to cholernie mi się nie podobało...
-Wolałem cię w ciemnych włosach, a dam głowę, że Max również – powiedział mężczyzna zbliżając się do mnie. Poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła; cofnęłam się o krok.
-Kim jesteś? – zapytałam cicho, usiłując nie ściągać na nas uwagi tak na wszelki wypadek. Skąd znał nazwę „Antar”? To przypadek?
-Trzeba ci jednak przyznać, droga Liz, że jesteś upiornie wierna. Czy też byłaś, do czasu... – zawiesił niebezpiecznie głos. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy i nagle lodowacieją mi dłonie. Kim do jasnej cholery był ten człowiek?! Czego ode mnie chciał, skąd mnie znał?!
-Kim jesteś – powtórzyłam, cofając się znów o krok. – Skąd mnie znasz, skąd wiesz, kim jestem, skąd znasz nazwę Antar?!
-Ja nie byłem taki wierny mojemu królowi – powiedział pogardliwie człowiek, zdejmując jednocześnie lennonki, ukazując zimne, stalowe oczy. Wówczas poznałam go i poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg.
W Roswell pojawił się Kal Langley, ostatni z shapeshifterów, który miał popilotować Maxa w drodze na Antar, który podobno zarzekał się, że będzie nas nienawidził do końca życia, który nie kiwnął palcem, by uratować czy choćby zainteresować się Maxem, który miał być obrońcą...
Image

User avatar
Cicha
Nowicjusz
Posts: 125
Joined: Sun Jun 20, 2004 10:17 pm

Post by Cicha » Fri Apr 01, 2005 2:41 pm

W sumie to żadnych konkretnych i twórczych komentarzy do tej części nie jestem w stanie wymyślić, więc musisz się tylko zadowolić zwykłym 'Była świetna' - Bo taka była.

Odkąd tylko pojawił się wątek martwego Maxa, mam wrażenie, że tylko sobie z nami Nan pogrywasz i w pewnym momencie pojawi się jakaś nieziemsko przystojna postać o ciemnych włosach i głębokich brązowych oczach, a pozostałych bohaterów na jego widok lekko zatka. No i ja cały czas czekam na ten moment, mimo, że mówiłaś, że Max kopnął w kalendarz. :roll: Zawsze myślałam, że gdy w jakimś opowiadaniu Maxwell będzie trupem to ja będę bardzo wesołą i zadowoloną osobą. Chyba się przeliczyłam, bo brakuje mi jego postaci... :oops:
I dochodzę do wniosku, że naprawdę potrzebuję jakiejś terapii...

Kiedy czytam jak Drew zwraca się do Liz 'Betty", zamiast naszej serialowej Liz widzę Betty z Flinstonów... nie wiem czemu.

Po raz kolejny nawiążę, że związku Jennie i Kyla; Ostatnio nawet doszłam do wniosku, że na tle Twojego opowiadania wygląda na to, że pociąg do młodszych jest dziedziczny. Kyle kręci z Jennie, a Jim przecież w "Samuel Rising" kręcił z dziewczyną trochę starszą od Kyla. Ach ci panowie z rodziny Valentich....

Brawa należą się Chrisowi, który zmusił do gadania Michaela - i to do gadania o Tess...wreszcie! Yay! :D

Mam nadzieję, że tym razem nic Ci nie stanie na drodze, gdy bedziesz chciała dodać następną część. W sumie to z obawy przed następną awarią część 25 możesz dodać już teraz. Ja na pewno nie będę narzekać! :cheesy:
"I have never had a love like this before, neither has he so..."

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Sat Apr 02, 2005 2:26 pm

Cicha skończyła tymi słowami, a ja może zacznę od tego...nie mam nic przeciwko temu Nan, aby nową część dostać już dziś :wink: ...i na pewno nie będę narzekać :cheesy: a wszystko m.in. dlatego, że pojawił się...Kal Langley...

Ale zacznę od początku...czyżby Liz zaczynała zauważać nadmierne zinteresowanie Jennie Kyle'em i vice versa :wink: ...powiem szczerze Nan, mi kierunek w jakim ta znajomość się rozwija, raczej nie pasuje...a może mi się tylko wydaje, że w relacjach Jennie/Kyle coś iskrzy :?:

"... Ja na ogół miałem na karku Alex, która nie miała pojęcia o tym kosmicznym tle historycznym..." to daje do myślenia...czy Isabel zamierza powiedzieć kiedykolwiek Alex o jej "specyficznym" pochodzeniu, a jeśli tak, to kiedy :mrgreen: ...może wtedy, gdy nagle pojawią się u niej moce :wink:

Pan Parker dalej nazywany przez Chris'a "dziadkiem"...ciekawe, czyżby Liz nie powiedziała ojcu kim jest Chris...

Michael, który się otwiera i opowiada o...Tess, aj...i jeszcze te słowa: "... Wiesz, jak ona wyglądała?...Miała jasne włosy i zabójczą figurę..." Na początku myślałam, że Chris źle wybrał, bo dla mnie powinien iść do Kyle'a, aby dowiedzieć się coś o Tess...ale chyba się pomyliłam...moje gratulacje Chris :mrgreen:

I znowu ten Drew :? , ten zwrot do Liz "Betty" też mi się nie podoba...i nie tylko to...on dla mnie jest...pusty, tak, właśnie tak bym to nazwała...pusty w środku, a Liz w środeczku coś tam ma...a na pewno wrażliwe jak dla mnie serduszko :P i dlatego, m.in., oni do siebie nie pasują, powatarzam nie pasują... :?

A na koniec jedna wielka BOMBA...Kal Langley...czego on może chcieć :?:

A Cicha, mnie też brakuje postaci "żywego Maxa"...niekiedy nawet bardzo :wink:

I cóż nieprzewidywalna (dla mnie na pewno) Nan...co dalej :mrgreen:
Maleństwo

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Mon Apr 04, 2005 8:35 pm

Kochani, serdecznie dziękuję za komentarze, ale z kolejną częścią wstrzymamy się co nieco. Część nie zając, nie ucieknie, a przez wzgląd na tego Wielkiego Człowieka, który odszedł, poczekamy. Po prostu... nie wydaje mi się, żeby umieszczanie takich głupotek o kosmitach było okazaniem szacunku. "On pamiętał o nas przez cały czas, więc my pamiętajmy teraz o Nim".
Image

Magea
Fan
Posts: 536
Joined: Sun Sep 19, 2004 8:06 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by Magea » Fri Apr 08, 2005 1:07 pm

No nareszcie przeczytałam. I też nie zabardzo mam co wymyśłić do tego kmomentarza ... orócz tego że mi się naprawdę podobało :wink:
Kylie&Jennie ... nie panikujcie trochę optymizmu .. miejmy nadzieję że pozostaną tylko w stosunkach koleżeńskich. A może Jennie w jakiś sposób przypomina Kyliowi dawną Liz i z stąd ta fascynacja ?
Betty .. o Jezu jak ja tego nie cierpie, kojarzy mi się ze starszą grubą pania co ma oczy dookoła głowy i wie wszystko .. Elizabeth, Liz tak owszem podoba mi się ... ale Betty zlitujcie się!
Andrew&Liz ... delikatnie powiem (napisze) że ta para mi nie leży ... nie wspominając już że nie pasuje zupełnie. Miejmy nadzieje że szybko zniknie.
Kal Langley-> i tu mnie zupełnie zaskoczyłaś Nan wiekie brawa dla Ciebie :)
hmm .. a co do Alex ja daje dużo że się dowie przez przypadek.
:)

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sat Apr 09, 2005 11:27 am

Ech... Widać Maxa brakuje nie tylko wam, bo Liz również. I Jennie. I Isabel, i Michaelowi, i nawet Marii. Może Kyle'owi nie, bo Max mógłby się stanowczo sprzeciwić jego planom :wink: W każdym razie (już to chyba pisałam) jesteście strasznymi niedowiarkami. Zamiast Maxa jest Drew. Koniec kropka. Może Andrew nie jest aż taki pusty w środku jak się wydaje, w końcu chyba trochę mu na niej zależy - pojechał za nią do tego całego Roswell. Po prostu... taki ma styl bycia, na poły denerwujący, na poły zabawny.
Obecna część chyba dobitnie udowadnia, że między J-K coś iskrzy. Nie sądzę, żeby to było coś niezwykłego, od czasu, gdy moja własna koleżanka w czasach gimnazjum miała... hm, coś w rodzaju romansu z facetem chyba nieco starszym od Kyle'a. Nie wiem, co prawda, jak to się wszystko skończyło, ale cóż...
A co do Langleya... zawsze go lubiłam :wink:

Na razie tyle moich komentarzy. Wam zostawiam część 25, wedle mojego odczucia jedną z tych, które mi się bardziej udały. A, i jeszcze jedno - kolejna część najwcześniej w przyszłą niedzielę, o ile uda mi się dorwać do komputera w wolnej chwili. Nawał obowiązków szkolno-prywatnych... :?



Michael:

Pojawienie się Langleya było niczym grom z jasnego nieba. Tym bardziej grom, że niebo było bez żadnej chmurki. Nikt z nas tak naprawdę nigdy w życiu nie spotkał się z Kalem Langleyem, ba, niektórzy z nas w ogóle nie wiedzieli o jego istnieniu, a już tym bardziej nie poznalibyśmy go. Jednak gdy nagle przy naszym stoliku pojawiła się Maria z dziwnym wyrazem twarzy i gdy kazała nam iść na zaplecze, poczuliśmy, że coś zaczyna się dziać. „My” to znaczy Chris i Isabel, jeśli ktoś jeszcze nie rozumie.
Liz siedziała skulona na kanapie, blada, i wpatrywała się jak w ducha w faceta opierającego się obojętnie o półki z pudełkami serwetek.
-Liz, co się dzieje? – zapytała zaniepokojona Isabel podchodząc do Liz i kucając obok niej. – Liz?
Rzuciłem okiem na Chrisa i wskazałem mu brodą Liz. Młody skinął głową i skierował się do Liz, zasłaniając sobą jednocześnie drzwi. Facet patrzył na nas z drwiną w oczach i pewnym rozbawieniem. Nie podobało mi się to. Zastanawiające, jak dużo rzeczy mi się nie podobało, ale on naprawdę wyglądał dziwnie... jak gej, zwłaszcza w tej czapeczce.
-Liz? – powtórzyła zaniepokojona Isabel, usiłując odwrócić ku sobie twarz Liz, ona jednak wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w gościa i nawet zaczęła szczękać zębami.
-Dajcie jej wody czy czegoś takiego, mało mi nie zemdlała – powiedział pobłażliwie facet zaglądając do jednego z pudeł i wyciągając paczkę serwetek. – Kretyński wzorek – rzucił z niezadowoleniem.
Maria podetknęła Liz szklankę wody, którą ta wypiła duszkiem.
-Liz, co to za jeden? – zapytałem wrogo.
-Kal Langley, producent filmowy do usług – powiedział z dziwną grzecznością.
-Nie ciebie pytam – warknąłem. – Liz, odezwij się do cholery!
-Powiedz im, z jakiej wytwórni jesteś – wydusiła z siebie Liz w kierunku tego całego Langley’a.
Spojrzeliśmy po sobie z Isabel i Marią – działo się tutaj coś, z czego chyba byliśmy wykluczeni. Nie wiedziałem o czymś? Nie zostałem poinformowany, nie dostałem zaproszenia czy co u licha?
-Ach, widzę, że to ci się spodobało – cmoknął Langley. – Rozczaruję cię, to nie ja to wymyśliłem. Niestety – dodał z udawanym ubolewaniem. – Ojcem wytwórni filmowej Antar jest twój mąż.
Zabawne. Jedno na pozór niewinne zdanie wystarczyło, żeby mnie wkurzyć i poważnie zaniepokoić. Instynkt. Chyba.
-Kim ty do cholery jesteś?! – ryknąłem wściekły wyciągając przed siebie rękę z zamiarem odrzucenia do o kilka metrów ale ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu – to nie Langley poleciał, ale właśnie ja – i to ze znacznie większą siłą... Usłyszałem krzyk Marii i łomot spadających butelek z keczupem i musztardą, poczułem cholerny ból w łokciu.
Stęknąłem, niepewny, gdzie jest góra a gdzie dół.
-Ja byłbym ostrożniejszy na twoim miejscu, Guerin – usłyszałem warknięcie Langleya i otworzyłem oczy, by ujrzeć tuż nad sobą twarz Kala z dziwnym wyrazem satysfakcji. – Dzieciaki – mruknął i wstał. Chciałem się podnieść, ale Kal wyręczył mnie w tym – podniósł rękę i niespodziewanie coś uniosło mnie do góry, zanim się spostrzegłem, wisiałem o dobre pół metra nad podłogą. Kal zaczął zaciskać dłoń a ja miałem wrażenie, że ktoś dusi moje gardło.
-Przestań – wycharczałem z trudem. Tak jakoś dziwnie wszystko mi się zamgliło i niewyraźnie widziałem, że Isabel i Chris stali jak zahipnotyzowani, Liz zaś jeszcze bardziej pobladła. Kątem oka dostrzegłem, że na twarzy Marii pojawiła się złość. – Ma-ria, nie – usiłowałem jakoś jej przeszkodzić, ale cóż – co może zrobić facet wiszący pół metra nad podłogą, którego struny głosowe ściskała jakaś dziwaczna siła... Maria trzepnęła faceta po głowie bloczkiem zamówień.
-Puść go – zażądała Maria złym głosem. Spodziewałem się, że Langley zrobi jej coś złego, ale ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu po prostu opuścił rękę, na jego twarzy błądził jakiś dziwny, niebezpieczny uśmiech. Nagle coś, co trzymało mnie w górze znikło i zwaliłem się ciężko na podłogę, krztusząc się powietrzem, które wdarło się gwałtownie do moich płuc.
-Nic ci nie jest? – zapytała z niepokojem Maria klęcząc obok mnie. Usiłowałem pozbierać się z podłogi jak kupka nieszczęścia, łokieć strasznie mnie bolał, ale ona starała się mnie powstrzymać. – Przestań zgrywać bohatera, Guerin, bo zbłaźnisz się jeszcze bardziej i jeszcze naprawdę coś ci się stanie! Możesz w ogóle mówić?
-Coś... coś ty z jeden? – wydusiłem z siebie z trudem, moje struny głosowe stanowczo odmawiały współpracy. Poczułem, jak coś dławi mnie w gardle i zacząłem kaszleć aż w oczach pojawiły mi się łzy.
-Liz, kto to do diabła jest? Przecież on go mało nie zabił! – usłyszałem gniewny głos Marii.
-Isabel i Michael go nie znają, ale ty i Kyle powinniście go pamiętać – brzmiała odpowiedź Liz. – Gdy Max pojechał do Los Angeles...
-To jest ten od statku? – zainteresowała się Isabel. Mrugałem oczami, usiłując pozbyć się uporczywych łez i kaszlu, i spojrzałem na Isabel z wyrzutem. Mogłaby się chociaż zainteresować moim samopoczuciem!
-Tak, to ten od statku – odparł zniecierpliwiony Langley. – O ile nie zauważyłaś, Vilandro, to ja też tu jestem, bądź więc łaskawa uszanować to. Nie dziwię się twojemu mężowi, że się z tobą rozwiódł – dodał złośliwie. Isabel pobladła.
-Skąd... skąd o tym wiesz? – zapytała głucho. Udało mi się usiąść przy pomocy Marii, bolał mnie łokieć, nie mówiąc już o gardle. Złamałem sobie rękę czy co, do diabła...
-Wiem o was wszystko – odparł po prostu Langley. Zapanowała cisza, czy też raczej milczenie, bo z sali kafeterii dochodziły zwykłe odgłosy Crashdown.
Niespodziewanie drzwi prowadzące do kafeterii uchyliły się i stanęła w nich jedna z kelnerek – popatrzyliśmy się wszyscy na nią tak, jakby była kosmitą.
-Ja... tego... – zaczęła patrząc po naszych twarzach niepewnie.
-Won – przerwała jej Maria. – Zajęte, nie widzisz? Przyjdź później! – Maria zrobiła groźną minę i spłoszona kelnerka czym prędzej wycofała się.
Spojrzeliśmy po sobie.
-Jak to wiesz o nas wszystko? – odezwał się w końcu Chris. Langley obrzucił go dziwnym spojrzeniem.
-Pomiot Evansa – mruknął do siebie. – Jassne. Ależ oczywiście, jeśli tylko książę raczy sobie dowiedzieć się – to proste, jestem zmiennokształtnym, choć pewnie nic ci to nie mówi – dodał pogardliwie. – Chronienie mam zakodowane.
-Ale przecież przysięgałeś, że nie chcesz mieć nic wspólnego z nami, z Maxem, więc co tu do diabła robisz?! – zawołała nerwowo Liz zrywając się z miejsca. – Po co tu przyjechałeś?
-Obiektywnie patrząc, jesteś dla mnie nikim – powiedział powoli Langley, jakby smakując każde słowo. – Nie mam obowiązku chronienia cię, wręcz przeciwnie, mógłbym bez problemu pozbyć się ciebie raz na zawsze. Nie jesteś przewidziana w planie tych, którzy wysyłali tu statek, w przeciwieństwie do twojej córki...
-Wara od mojej córki – warknęła Liz mrużąc oczy, i nagle tuż za moimi plecami eksplodowało pudło z cukrem. Podskoczyliśmy z Marią w miejscu, Langley roześmiał się tylko złowrogo.
-Bo co mi zrobisz? – zapytał wyzywająco. – Zniszczysz? Obronisz córkę tak jak obroniłaś Maxa? Popatrzcie tylko na siebie – powiedział zwracając się do nas wszystkich. – Popatrzcie na siebie, kim jesteście! Generał doi krowy, księżniczka ubiera innych, król i królowa nie żyją, ich dziecko nie ma pojęcia kim tak naprawdę jest, a jedyna osoba, która mogłaby mieć o tym pojęcie ukrywa się jak mysz! I to mają być ludzie, których ja mam chronić?
-Jakoś nie zauważyliśmy specjalnie twojej troski – mruknąłem.
-Nie? To wyobraź sobie, że od pieprzonych dziewiętnastu lat nie robię nic innego – odparł ironicznie Langley. – Uratowałem wam siedzenia tyle razy, że sam już nawet nie jestem w stanie tego policzyć, a wy nic o tym nawet nie wiedzieliście! Bohaterzy od siedmiu boleści, gdybym nawet palcem nie kiwnął, to wszyscy wąchalibyście kwiatki od spodu.
Maria podała mi rękę i pomogła wstać z podłogi, przezornie i na wszelki wypadek stając jednak za mną.
-Skoro tak nas chroniłeś to czemu Max nie żyje? – zapytała z nienawiścią Liz, wpatrując się intensywnie w Kala. – Skoro tak się nami opiekujesz, to czemu do cholery nie uratowałeś swojego króla?!
-Wyobraź sobie koteczku, że rozdzieliliście się, a ja mimo wszystko nie jestem nieograniczony – odparł słodko, choć jego oczy były twarde jak stal. – Miałem siedmioro ludzi do upilnowana, w tym dwa bachory, żeby nie palnęli jakiejś głupoty, w pięciu różnych miejscach, sam miód. Lepiej poświęcić jedną osobę niż siedem – w jego głosie pojawiło się coś niebezpiecznego. – Lepiej się zastanów, jakim cudem ty i Jennifer wyszłyście z tego bez szwanku. Właściwie mogłem zająć się tylko Jennifer, ty akurat nie jesteś do niczego potrzebna.
Liz zadrżała, a Chris natychmiast położył rękę na jej ramieniu. Chrząknąłem lekko, zwracając na siebie całą uwagę.
-Dobra – powiedziałem lekko zmienionym głosem i znów odrząknąłem. – Super, chroniłeś nas, wszystko fajnie i jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Ale po kiego czorta przyjechałeś tutaj?
-Na pewno nie na wakacje – mruknął Langley. – Zrobiliście największą głupotę, jaką tylko można było wymyślić – burknął wściekle. Popatrzyłem podejrzliwie na Isabel i Marię – co one mogły zrobić głupiego? Zapewne dużo... – Przyjechaliście tu wszyscy, jak na zaproszenie wroga! – rzucił gniewnie Kal. – Naprawdę nie mogliście wymyślić nic gorszego, wystawiliście się jak na patelni i chyba tylko czekacie, żeby ktoś was sprzątnął!
Zaraz. Chyba przestawałem coś rozumieć. Facet nas nienawidził, o mało mnie teraz nie zabił, i nagle wyskakuje z gadką, że czatuje na nas wróg. Chyba mówi o sobie w trzeciej osobie, bo kto inny?
-Że niby co? – zapytałem groźnie. – Że niby ty nas nie znosisz i jednocześnie chronisz nas, więc przyjechałeś nam o tym powiedzieć? Chcesz nam pomóc?
-Że niby w każdej chwili możecie być martwi, jeśli wam nie pomogę – powiedział zimno Langley. – Gówno wiecie o tym, co tam się dzieje, ale ja wiem jedno – oni są pamiętliwi i będą się mścić dopóki ktoś nie zginie, albo oni, albo wy. Gdyby nie ten cholerny obowiązek, miałbym gdzieś, kto pierwszy padnie, naprawdę nie chcę tego robić, ale muszę. Wy nie umiecie nic, oni wciąż się doskonalą. Wyobrażacie sobie waszą konfrontację? Zmietliby was z powierzchni ziemi zanim byście się zorientowali, że to wrogowie.
-Kto to w ogóle jest? Khivar? Skórowie? FBI? Ktoś inny? O kim tak w ogóle mówimy? – wtrąciła się Isabel. Langley wzniósł oczy do sufitu.
-Przysięgam, że wolałbym być najgorszym pomiataczem, niż obcować z elitą – mruknął. – Tak, księżniczko, to Khivar. Albo i nie. Nie osobiście, pod przewodnictwem Nicholasa. Chyba jeszcze pamiętacie tego kurdupla, co?
Isabel spojrzała na mnie zdziwiona, ale nie mogłem jej w niczym pomóc, bo sam teraz się zgubiłem.
-Jak to „Skórowie”? – zapytałem zaskoczony. – Przecież ich zniszczyliśmy.
-Jezu – powiedział do siebie Kal. – To Jego Wysokość nie podzielił się tą wiedzą z wami? – zdziwił się uprzejmie. – Zniszczyliście tylko powłoki, barany jedne. Gdyby Max albo Tess żyli, to mogliby was poinformować, że spotkali się z Nicholasem w Nowym Jorku, już po tym waszym żałosnym „zniszczeniu” Skórów...
-Chyba przestaję rozumieć – mruknął Chris, i szczerze mówiąc wcale mu się nie dziwiłem.
-Ja też – zgodziła się Maria i przesunęła się ostrożnie w stronę Liz, starając się nie odwracać do Langleya plecami.
-Muszę zapalić – jęknęła Liz. – Muszę zapalić albo zwariuję.
-Więc co teraz? – odezwałem się z wahaniem. – Ostrzegłeś nas, świetnie. Mówisz, że sobie z nimi nie poradzimy – więc po co tu jesteś, skoro i tak nas dopadną?
-Powiedziałem, że nie poradzicie sobie beze mnie – poprawił Langley zakładając ręce na piersi. – I tak zresztą sobie nie poradzicie, bo nie powiem, co umiecie. Zamiast rozwijać swoje zdolności wy się cofacie – co z was za żołnierze?
-Nie jesteśmy żołnierzami – zauważyła Isabel. – Jesteśmy ludźmi.
-I tu się mylisz, księżniczko – w głosie Langley’a znów pojawiła się stal. – Nie jesteście ludźmi i nigdy nimi nie byliście. Sądzicie, że wszyscy przyjmą was z otwartymi ramionami, gdy dowiedzą się prawdy? Że twoja córeczka ucieszyłaby się, gdyby wiedziała kim jesteś? Spróbuj, zobaczymy jak zareaguje. No, dalej, wyjdź na tamtą salę i pokaż, kim tak naprawdę jesteś! – głos Langley’a zamienił się w syk. – Sprowadzą wojsko, służby specjalne, i będą was osaczać tak, jak osacza się zwierzęta, dopóki nie wpadniecie w ich sieci! I dalej wtedy będziesz twierdzić, że jesteś człowiekiem? Nie, będziesz walczyć o przetrwanie, a kto walczy o przetrwanie jest żołnierzem!
Langley ucichł, a my spoglądaliśmy po sobie z niepewnością.
-Gówno umiecie – stwierdził normalnym głosem Langley. – I choć wiem, że to nie wypali, muszę was podciągnąć.
-Nas to znaczy mnie i Isabel? – upewniłem się, bo nagle przez umysł przemknęła mi niepokojąca myśl, że ten kosmiczny psychol zechce do tego wciągnąć innych.
-Nie tylko – odparł Langley obojętnie. – Ciebie, Isabel, Zana...
-Ale ja nie mam żadnych... zdolności! – zaprotestował natychmiast Chris i szczerze mówiąc nie dziwiłem mu się, też bym wolał nic nie umieć. Langley spojrzał na niego spod przymrużonych powiek.
-Zobaczymy – mruknął. – Jeśli nie masz, to będziesz je miał. Michael, Isabel, Zan i Jennifer – Kal dokończył poprzednią myśl, a Liz zerwała się z głuchym krzykiem.
-Ją też?! Nie! Nie! Słyszysz, nie! Nie zgadzam się! – zawołała gwałtownie.
-Akurat ty nie masz tu nic do gadania – odparł ostro Langley. – Bez niej możecie się wszyscy powiesić, będzie wam przyjemniej. Naprawdę myślisz, że zrezygnowałbym z takiego materiału na żołnierza? Tu nie chodzi tylko o wasze parszywe życie, ale również i o moje!
Liz usiadła bez sił na kanapie, z twarzą kredowobladą.

***

Jennie:

Czułam się beztrosko. Chyba po raz pierwszy w życiu zachowywałam się jak beztroska, normalna, młoda dziewczyna która pojechała na normalną wycieczkę. Dzięki towarzystwu Kyle’a udało mi się na jeden dzień zapomnieć o wszystkim, przez jeden dzień byłam zwykłą Jennie która łaziła po skałach razem z prawdziwym Indianinem i kimś wyjątkowym, która podziwiała błyskotki i z zainteresowaniem słuchała opowieści znajomego potomka Apaczów o jego walecznych, nieugiętych przodkach. Wydawało mi się, że tamta „ja”, która była dzieckiem królewskiego kosmity, obdarzona nadludzkimi mocami rodem z seriali science-fiction, obarczona misją uratowania matki przed nieodpowiednim facetem, zawsze poważna i z ciężarem świata na ramionach była odległa ode mnie o setki kilometrów. Tego dnia byłam tym, kim dotąd nie bardzo miałam okazję być – miałam siedemnaście lat i głupie pomysły, nie myślałam o tym, co było za mną i co było przede mną, podobało mi się „teraz”. Tym bardziej, że podobało mi się towarzystwo, jakie w nim miałam – wiedziałam, że przedtem go nie było, i miałam dziwne wrażenie, że jutro też może go nie być. Przez cały dzień udało mi się skutecznie zapomnieć o wszystkim, i wróciło to do mnie dopiero gdy ruszyliśmy w drogę powrotną. Szczerze mówiąc wcale nie miałam ochoty wracać do Roswell do uporządkowanego, systematycznego i odpowiedzialnego życia, choć... choć za sprawą Kyle’a coś w tym uporządkowanym życiu zaczęło się zmieniać.
Siedziałam zamyślona obok Kyle’a i patrzyłam z żalem na uciekający w tył krajobraz – dlaczego to, co przyjemne nie mogło trwać wiecznie? Dlaczego zamiast tych wszystkich moich głupich i zupełnie nie przydatnych zdolności nie miałam mocy zatrzymywania czasu? Kyle zerknął na mnie raz i drugi.
-Otwórz schowek – rzucił w pewnej chwili. Popatrzyłam na niego pytająco, ale on tylko uśmiechnął się lekko. – Otwórz – powtórzył. – I wybierz co chcesz.
Posłusznie otworzyłam schowek – okazało się, że po brzegi był wypełniony różnymi płytami. Oczy momentalnie zaświeciły mi się z zachwytu.
-To, co chcę – zastrzegłam.
-Co chcesz – potwierdził Kyle uśmiechając się. Nie czekałam na drugie zaproszenie, zresztą, ręce same mi się wyciągały w kierunku tych skarbów muzycznych. W płytach panował groch z kapustą, a nawet gorzej – od dźwięków natury, które usypiały, poprzez starocie sprzed pięćdziesięciu lat w postaci Beatlesów aż po najnowsze płyty, prosto z Amazonu...
-Słuchasz tego wszystkiego? – zapytałam z niedowierzaniem.
-Nie naraz – odparł Kyle. – Ale owszem.
-Nieźle – mruknęłam z lekkim podziwem. To się nazywa mieć szerokie zainteresowania czy też raczej szerokie i otwarte uszy... – Rany, nawet to masz! – zawołałam z zachwytem, wyciągając jedną z płyt. Kyle rzucił na nią okiem.
-A, to – skinął głową. – Zaraz, znasz to? – zdziwił się lekko. – Nie sądziłem, że słuchasz Aerosmith, nie jest to pierwszej świeżości.
-Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, czego ja słucham – mruknęłam. – Ale ten facet jest zachwycający!
-Zachwycający? Steven Tyler wygląda jak goryl – skrzywił się Kyle z niesmakiem.
-Miałam na myśli raczej jego głos niż wygląd – roześmiałam się wkładając płytę do odtwarzacza.
-Chyba że tak – zgodził się Kyle. – Chociaż ja tam raczej wolę jego córkę. To dopiero kobieta...
-Podoba ci się? – spytałam marszcząc nos. Nie uważałam, żeby Liv Tyler była jakaś oszałamiająca, miała za szerokie usta.
-Bardzo – potwierdził Kyle i zerknął na mnie. – I wiesz co, jesteś do niej podobna.
Nie wiedzieć czemu zarumieniłam się i uciekłam wzrokiem w bok. Może i Liv Tyler miała za szerokie usta, ale za to chyba jednak miała coś w rodzaju... uroku. No i miała talent.
Jechaliśmy jakiś czas w milczeniu, słuchając piosenek Aerosmith. Zamknęłam oczy i oparłam głowę o zagłówek, nucąc jednocześnie razem z wokalistą, przy czym jemu wychodziło to chyba lepiej niż mnie. Nagle poczułam, że tak właściwie jestem szczęśliwa – jak jeszcze nigdy do tej pory. Jechałam razem z zabójczo przystojnym facetem, który w dodatku uznał, że jestem podobna do Liv Tyler, słuchając muzyki, i nagle zrobiło mi się bardzo lekko na duszy.
-Ślicznie wyglądasz – odezwał się Kyle. Zaskoczona otworzyłam oczy i przysięgam, że tym razem to nie ja się zaczerwieniłam. – Przepraszam – mruknął odwracając wzrok i wpatrując się w pustą drogę przed nami.
-Nie musisz – powiedziałam łagodnie. – Dziękuję – uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością.
-Lepiej już nic nie będę mówił – westchnął Kyle zabawnie.
-Nie wracajmy do Roswell – zaproponowałam impulsywnie. – Mogłabym tak z tobą jechać na koniec świata, tylko ty i ja.
-Jennie, Roswell jest na końcu świata – uśmiechnął się dziwnie. – Mogę ci gwarantować, że tak jest. Ale mogę ci też obiecać, że kiedyś to powtórzymy. Co ty na to?
-Słowo? – zapytałam poważnie.
-Słowo – potwierdził.
Znów zasłuchaliśmy się w starą płytę, ale mój poprzedni niezbyt wesoły nastrój związany z powrotem do Roswell ulotnił się gdzieś bezpowrotnie. W gruncie rzeczy czułam się spokojna i na swój sposób szczęśliwa, byłam pewna, że jakoś dam sobie ze wszystkim radę. I nawet nie żałowałam, że wjechaliśmy do miasta. Zatrzymaliśmy się na zapleczu Crashdown i przez chwilę siedzieliśmy bez ruchu. Nie miałam ochoty wysiadać i kończyć tego cudownego dnia – wiedziałam, że był to najpiękniejszy dzień tamtych wakacji, i że pomimo obietnic Kyle’a drugi taki się nie powtórzy – nie będzie już drugiego tak beztroskiego, pięknego dnia. I chyba przez skórę czułam, że ten jeden dzień wolności będę musiała niedługo odpracować z nawiązką – dlatego też nie chciałam wysiadać z samochodu i kończyć tego.
-Odprowadzę cię do drzwi, co? – zaproponował Kyle. Skinęłam głową i w końcu zmusiłam się do otworzenia drzwi samochodu.
Stanęliśmy koło drzwi do Crashdown. Było już ciemnawo, słońce skryło się za budynkami na zachodzie, choć niebo było jeszcze rozświetlone purpurowym blaskiem.
-Dziękuję za ten dzień – odezwałam się podnosząc wzrok na Kyle’a. – To było naprawdę niezwykłe i bardzo piękne. Chyba nigdy jeszcze nie spędziłam dnia w tak miły sposób...
-Cała przyjemność po mojej stronie – odparł z galanterią Kyle, patrząc na mnie z uśmiechem.
-Dziękuję – szepnęłam i niespodziewanie dla samej siebie pocałowałam go niespodziewanie w policzek – ot tak, na podziękowanie.
-Chyba powinnaś już wejść – zauważył patrząc na mnie miękko.
-Chyba tak – zgodziłam się nie ruszając z miejsca, patrząc mu w oczy.
Nagłe otworzenie drzwi wywołało chyba większy efekt, niż mogłoby wywołać trzęsienie ziemi – oboje odskoczyliśmy od siebie gwałtownie. W progu, na tle jasności bijącej ze środka pojawiła się jakaś postać i dopiero w chwili, gdy się odezwała, rozpoznałam w niej Chrisa.
-O – powiedział patrząc na nas. – Dobrze że już jesteście, właśnie mnie wykopano, żebym cię poszukał, Jennie, choć nie mam pojęcia jak mógłbym cię poszukać, w końcu nie mam tu samochodu na zbyciu, zresztą, dobrze, że Kyle cię odwiózł.
-No przecież nie jest jeszcze tak późno – zauważył Kyle starannie unikając patrzenia na mnie.
-Zdaje się, że sprawy nieco się skomplikowały – westchnął ponuro Chris. – Chodźcie do środka – machnął ręką w kierunku środka i odwrócił się. Popatrzyliśmy po sobie zaskoczeni z Kyle’m i podążyliśmy do środka za Chrisem. Weszliśmy na górę po schodach i zatrzymaliśmy się nieco zdziwieni – w salonie byli niemal wszyscy... Mama, wuj Michael, dziadek, obie ciotki oraz jakiś obcy facet. Wuj Michael trzymał jakoś dziwnie rękę, a ciotka Maria obkładała mu lodem łokieć, matka zaś ćmiła papierosa jak zwykle. W pokoju unosiła się jakaś dziwna atmosfera pełna niepokoju i napięcia, wydawało się, że jego źródłem jest właśnie ten obcy facet w czerni. Nie spodobało mi się to. Co miał na myśli Chris mówiąc, że sprawy się skomplikowały? Jakie sprawy? Obcy facet patrzył na mnie zimnymi oczami, które nie wyrażały żadnych emocji, i zadrżałam pod wpływem jego wzroku – zupełnie, jakby prześwietlał mnie na wylot i egzaminował... Kyle zauważył mój niepokój i objął mnie uspokajająco ramieniem.
-To jest Kal Langley – powiedział Chris wskazując na faceta. Nic mi to nie mówiło – powinnam go znać...?
-Shapeshfiter, jeśli wolisz – rzucił od niechcenia facet, patrząc na mnie już normalnym wzrokiem, który wyrażał teraz pewnego rodzaju lekceważenie. To jedno słowo wystarczyło, by w mojej głowie otworzyła się właściwa szufladka.
-Ten od filmów z Los Angeles – stwierdziłam. Langley spojrzał na mnie z czymś w rodzaju... uznania.
-A jednak miałem rację – mruknął do siebie. – To może jeszcze domyślisz się, po co tu jestem? – Kal pokazowo ignorował pozostałych obecnych w pokoju, zupełnie tak, jakby ich po prostu nie było.
-Po co mam się domyślać skoro ty mi powiesz – rzuciłam z lekką irytacją. Nie wiedziałam dlaczego, ale denerwował mnie.
-Tak, oczywiście – zgodził się natychmiast Langley uległym głosem. Zdziwiło mnie to, ale nie zamierzałam się teraz nad tym zastanawiać. – Moim zadaniem jest was chronić, a będąc wszyscy w Roswell narażacie się na atak wrogów.
-Stamtąd? – zapytałam stanowczym tonem, który wymagał odpowiedzi. Czułam, że jeśli tylko w moim głosie pojawi się wahanie, Langley znów wróci do swojego pogardliwego tonu.
-Tak – potwierdził bez szemrania.
-Sugerujesz, że mamy wszyscy wyjechać, jak kiedyś? – zapytałam surowo. Nie wiedziałam, czemu byłam surowa, to tak jakoś samo ze mnie wyszło. Czułam na sobie zaskoczony wzrok wuja Michaela i ciotki Isabel, ale nie analizowałam przyczyn ich zdumienia. Szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to obchodziło.
-Nie – zaprotestował Langley pokornie. – Wiedzą o was i jeśli się rozdzielicie, to będzie im łatwiej wszystkich wyeliminować.
-Najlepszą obroną jest atak – uzupełniłam z zamyśleniem. Kosmita popatrzył na mnie w milczeniu i skinął głową. I ja myślałam, że jestem zwykłą, normalną Jennie? Wydawało mi się, że cała wycieczka do rezerwatu Indian była ode mnie odległa o wieki.
-Skąd wiesz... jak ty to robisz... to znaczy ty rozumiesz to, co on mówi? – zapytał z zaskoczeniem Chris. – Jakim cudem ty to przyjmujesz tak, jakby to było... naturalne? Spotkałaś go wcześniej?
-Widzę go po raz pierwszy – zaprotestowałam. – Nie wiem, po prostu... chyba rozumiem, co on chce powiedzieć.
-Ale skąd to wiesz? – dociekał Chris, wszyscy pozostali milczeli wpatrując się to we mnie, to w Langleya. Poczułam się nieswojo. – Gdy Michael chciał się dowiedzieć tego samego, Langley prawie go zabił...!
-Nie wiem – powiedziałam cicho. – Chyba po prostu... rozumiem... gdzieś w środku...
-Widzisz? – zwrócił się Langley do matki. – Teraz już chyba rozumiesz, nie?
Spojrzałam na mamę, chciałam zapytać, co tutaj się dzieje, ale na widok jej twarzy zamilkłam i nic nie powiedziałam. Wpatrywała się we mnie z jakimś straszliwym napięciem i w pierwszej chwili nie mogłam zrozumieć, o co jej chodzi, dopiero gdy jej wzrok przesunął się na Kyle’a zgadłam. Według niej najwidoczniej Kyle stał stanowczo za blisko mnie i najwidoczniej nie miał prawa obejmować mnie ramieniem. Być może gdybym była normalną córką, natychmiast bym się odsunęła i starała wszystko zamaskować, ale nic z tego – nie nadawałam się na normalną córkę. Już nie wtedy. Nie tylko nie odsunęłam się od Kyle’a, ale wręcz przysunęłam się bliżej niego i popatrzyłam do góry na jego twarz, ciekawa, czy coś zauważył, ale on tylko uśmiechnął się do mnie lekko. Zarumieniłam się.
Chyba jednak nikt w pokoju nie zwrócił na to uwagi – poza, rzecz jasna, mamą. Cóż, mamo, jeśli jeszcze nie zauważyłaś – byłam już prawie dorosła.
-I co teraz? – odezwała się po raz pierwszy ciotka Isabel. Langley wzruszył ramionami.
-Już ja wiem co teraz – odparł niezbyt miłym tonem. – Jutro zobaczymy, jak bardzo beznadziejni są władcy Antaru – roześmiał się złośliwie.
-Przestań! – rzuciłam ostro, ten śmiech denerwował mnie.
-Tak jest – Langley natychmiast przestał, choć w jego oczach widziałam teraz niechęć i zdumienie. Sama też byłam zdumiona.
-Teraz to trzeba zawieźć tego pożal się Boże bohatera na pogotowie – powiedziała ciotka Maria nieco zmartwiona. – Udowadniając mu, jakim to jest śmieciem złamałeś mu rękę – rzuciła oskarżycielsko w stronę Langley’a.
-Ze strony ludzi Nicholasa i Khivara złamanie ręki to czysta pieszczota – mruknął Langley wzruszając ramionami. Ciotka Maria rzuciła mu złe spojrzenie – ta kobieta potrafiłaby stawić czoła całemu zastępowi wrogów.
-Kyle, podrzucisz tego kalekę na pogotowie, dobrze? – zwróciła się do Kyle’a, który zdjął rękę z moich pleców. Zrobiło mi się trochę przykro.
-Nie trzeba – westchnęłam ciężko. – Ja to załatwię – dodałam podchodząc do wuja Michaela.
-Chyba nie chcesz powiedzieć, że potrafisz... – zaczęła ciotka Isabel.
-Uzdrawiać ludzi? Owszem – potwierdziłam. – Mogę? – zwróciłam się do wuja wskazując na jego łokieć. Spojrzał na mnie z lekkim wahaniem, ale skinął głową.
Łokieć był w pięknej, sinej barwie.
-Będziesz mu nastawiać? – zainteresowała się ciotka Maria, a wuj Michael patrzył na mnie z niewyraźną miną. Czułam się trochę jak w zoo – wszyscy stali dookoła i patrzyli mi się na ręce, ale starałam się to zignorować.
-Niezupełnie – odparłam wyciągając rękę w kierunku nieszczęsnego wujowego łokcia, ale nie dotknęłam go. Wuj zacisnął oczy w oczekiwaniu na bolesne nastawianie, ja jednak stosowałam zupełnie inne metody. Nie musiałam dotykać ludzi, wystarczyło tylko zatrzymać rękę kilka centymetrów nad. Poczułam jak moja dłoń stawała się coraz cieplejsza, pojawiło się dobrze znajome mi białe światło i po chwili wszystko wróciło do normy.
-Niech wuj porusza ręką – poleciłam wstając. Michael zaskoczony otworzył oczy i spojrzał na swój łokieć, który odzyskał już normalne barwy, po czym z lekkim wahaniem zgiął łokieć.
-Niesamowite – mruknął z zachwytem zginając rękę. – Nawet Maxwell czegoś takiego nie potrafił...!
Odszukałam wzrokiem Kyle’a, chciałam dowiedzieć się, co teraz sądził, czy wciąż odnosił się do mnie tak samo, pomimo tego jakże wyraźnego dowodu nieco innego pochodzenia. Patrzył na mnie z uśmiechem i to mi wystarczyło. Nie wzruszyło mnie nawet zatroskane spojrzenie matki.
Image

Magea
Fan
Posts: 536
Joined: Sun Sep 19, 2004 8:06 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by Magea » Sat Apr 09, 2005 6:34 pm

J&K .. delikatnie mówiąc "pisząc" oni mi nie leżą zupełnie chciaż, chociaż .. prędzej przekonam się do nich niż do Liz&Fox ... to jest pewne na 100% ..... Przy Liz uznaje tylko Maxa nie wiem czemu :wink:
A, i jeszcze jedno - kolejna część najwcześniej w przyszłą niedzielę, o ile uda mi się dorwać do komputera w wolnej chwili. Nawał obowiązków szkolno-prywatnych...
Oj nawet nie wiesz jaka jestem Ci wdzięczna ledwo nadązałm z czytaniem na bieżaco tych części :wink:
:)

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Sun Apr 10, 2005 11:22 pm

Zacznę od tego, że jednak mimo wszystko, Drew zabawny mi się nie wydaje i to pod żadnym kątem :? no ale jak już jest to niech będzie...koniec kropka :wink: a iskrzenie Jennie/Kyle dalej mi się nie podoba :? wiem wiem, życie pokazuje liczne, niestety, takie przykłady...no cóż, zobaczymy co będzie dalej...

I nie zawiodłam się tą częścią...Nan, naprawdę jesteś nieprzewidywalna :!: ...same rewelacje :tak: ...rzeczywiście pojawienie się Kala wniosło wiele zamieszania :haha: i jak dla mnie na pewno powraca Roswell w kręgu tajemnic...historia (do pewnego stopnia) lubi się powtarzać :mrgreen:

Zaskoczyła mnie wyraźna niechęć Kala do Liz: "Nie mam obowiązku chronienia cię, wręcz przeciwnie, mógłbym bez problemu pozbyć się ciebie raz na zawsze."...dlaczego on jej tak nie lubi :?: ...bo Max wybrał ją, a nie Tess...

I popieram Liz: "Wara od mojej córki"...na pewno znowu będą kosmiczne kłopoty...

Zastanwia mnie jeszcze, czemu Liz jest do niczego nie potrzeba i Kal nie chce jej szkolić...wiem, że nie jest królową, ale z tego co pamiętam, to ona też ma moce i mogłaby im pomóc...czyżbym coś pomyliła Nan :?: ...Liz nie ma mocy, czy Kal po prostu tylko jej nie cierpi...

A nawiasem mówiąc tak jak podejrzewałam...Chris ma ukryte moce :wink:

No i mój nieulubiony :wink: temat Jennie/Kyle...no cóż jest jak jest...powiem tylko...czy to jest miłość, czy to jest kochanie :wink:

A na koniec taka rewelacja...Jennie potrafi uzdrawiać :shock: i to nawet nie dotykając danej osoby...zgadzam się z Michael'em...niesamowite, tak to nawet Max nie potrafił...a i jeszcze wie jak wyegzekwować od Kala posłuszeństwo...i to tak samo jej przychodzi gdzieś ze środka...Kal pokorny, to mi się podoba :mrgreen: ...czyżby wrócił Max...w spódnicy :mrgreen: ...więc mamy nowego przywódcę :tak: czemu się dziwić, przecież to córka Maxa i...Liz, hmmm...nie Tess królwej 8)

Ciężko będzie Jennie, ale przynajmniej w Kyle'u będzie miała oparcie: "Patrzył na mnie z uśmiechem i to mi wystarczyło."...ciekawe, jakie życie jest pełne niespodzianek...Kyle nie przepadał za Maxem, a ma słabość do jego córki...

Nan czekam na dalszy ciąg z utęsknieniem...szkoda, że: "...kolejna część najwcześniej w przyszłą niedzielę, o ile uda mi się dorwać do komputera w wolnej chwili..." :(
Maleństwo

User avatar
Renya
Fan
Posts: 524
Joined: Fri Dec 12, 2003 12:17 am
Location: Brwinów
Contact:

Post by Renya » Mon Apr 11, 2005 8:36 am

Powtórzę za poprzedniczką: Drew zabawny??? powiedziałabym, że upierdliwy. ALe ja go nie lubię i obiektywna nie jestem :wink: .
Michael rozłożony na łopatki - chciałabym zobaczyć tę jego minę pełną zaskoczenia, kiedy poczuł podłogę :shock: . Biedak, niby najważniejszy wojownik, a pierwszy rozłożony na łopatki. A jeszcze gorsze - Maria okładająca notatnikiem Kala, i dająca sobie radę - totalna porażka Michaela. No, ale wybaczam Ci to jego zdołowanie, najważniejsze, żebyś pisała to, co Ci dusza każe, ja przeżyję pomiatanie ulubionymi postaciami :cheesy:

A wątek J&K - podoba mi się. I czy będzie to tylko przyjaźń, czy widzisz to w innym świetle, nieważne. Opisujesz ich wzajemne relacje w sposób, który mi pasuje :cheesy: .

Magea
Fan
Posts: 536
Joined: Sun Sep 19, 2004 8:06 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by Magea » Mon Apr 11, 2005 9:23 pm

czy to jest miłość, czy to jest kochanie
czy to jest przyjaźń vczy to jest kochanie .., oto jest pytanie ...
Jestem w 100% za tym pierwszym :P
A Drew upierdliwy .. popieram w 1000% określenie najbardziej do niego pasuje :D
:)

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 22 guests