Dwa posty pod rząd, pal licho.
Wczoraj wieczorem, o 23, mój tata urządził mi pogadankę. O wszystkim i o niczym. Od historii, poprzez zdrowie i technikę po świadomość ludzką. Lubię pogadanki taty, dlaczego mam nie lubić, ale jak rany! nie w środku nocy, kiedy chcę akurat tłumaczyć kolejną część! Dodatkowo dobił mnie telefon kuzyna, 10 lat starszego ode mnie, z jękiem rozpaczy, że mu komputer nie chodzi. A pewnie, jak kuzyn nawet śruby odkręcić nie umie...
Deidre, thank for link
![Very Happy :D](./images/smilies/icon_biggrin.gif)
I said that I'll do it as soon as possible... I really like it. It was like... like a return to something very, very familiar
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
It was one of my firs, really long fanfics I've ever read.
Anyway (gdzie Leo?) dzisiaj rano, po włączeniu sobie Counting Crows (dlaczego przy tym najlepiej mi się tłumaczy?) skończyłam rozdział 10 i nie mogę doczekać się następnego
Antarskie Noce
Część 10
Po niemalże miesiącu czekania, mędrcy zebrali się w medytacyjnej komnacie Zepha by służyć Maxowi. Byli w przyłączonym przedpokoju, śpiewając i mrucząc mantry; coś w tych obcych dźwiękach płynących przez otwarte drzwi sprawiało, że przez jego ciało przepływał prąd.
W ostatnich tygodniach czekał na swoją chwilę i malował, usiłując wyobrazić sobie powrót na Ziemię. Walczył z miesiącem pytań i zdesperowania, przedzierał się przez miesiąc patrzenia na własne kamienne odbicie w lustrze. Spędzał ten czas czekając na Mędrców, zastanawiając się, co mogliby mu powiedzieć, czy wyjaśniliby jakoś jego potrzebę napiętnowania.
Bardziej niż kiedykolwiek potrzebował ich przenikliwości, ponieważ miał rano odwiedzić pałac by zobaczyć się z uzdrowicielami, tymi samymi, którzy założyli mu maskę. A wtedy wydarzy się coś niewyobrażalnego - usuną maskę a jego brutalnie zniekształcona twarz znowu będzie wystawiona na widok publiczny.
A potem wezmą go do granolithu by wyrównać jego energię z energią urządzenia, by przygotować jego powrót do domu. O ile znajdzie siłę, by powrócić bez maski.
Stawał się bowiem coraz bardziej przywiązany do niej, zbyt przyzwyczajony do sposobu, w jaki zakrywała jego poszarpaną i pomarszczoną twarz.
Jak mógł pójść do Liz bez maski? To jedno pytanie wciąż przewijało się w jego umyśle, nigdy nie zmniejszając bólu, jaki ze sobą niosło.
Ale nawet gdy dotykał gładkiej powierzchni swojej twarzy, wiedział, że nie podejdzie do niej, dopóki maska będzie tak integralną częścią jego ciała jak teraz - nawet, gdyby
była możliwość zatrzymania tego.
Nie, jego chwila była w zasięgu ręki. Chwila, w której otrzyma swoją przepowiednię. Chwila, w której zdejmie się maskę, która tak bezpiecznie chroniła jego blizny przez te tygodnie.
Max wciągnął głęboko powietrze i otoczył się ramionami, drżąc lekko. Pomimo zadawania Zephowi niezliczonych pytań o Mędrców, nie miał pojęcia, czego ma się spodziewać.
Rozglądając się dookoła małego pokoju, dziesiątki świec na małych półkach rzucały drżące światła i cienie we wszystkich kierunkach. Zamysłem Zepha było ukojenie ciemnych, poranionych miejsc poszarpanej duszy.
Ale duch Maxa nie wydawał się być spokojniejszy, nie dzięki świecom, nie poprzez dziwne śpiewanie; był zbyt daleki od spokoju wiedząc, ze Mędrcy zebrali się w przedpokoju. Stał na krawędzi nieznanego, wahając się między przeszłością, która stawała się niezmienna, a przyszłością, którą oni mogli przewidzieć.
Sama świadomość tego, że byli tak niedaleko spowodowała, że jego serce biło niecierpliwie. W jakiś sposób wiedział, że po tej nocy wyjdzie z tego niemal świętego pokoju jako zmieniony człowiek.
Max nerwowo zacisnął rękę na
lantharze, małej kanapie, do której podprowadził go Zeph moment wcześniej. Wyjaśnił, że tłumaczenie tego słowa było jakby "punkt bezpośredniości".
Punkt bezpośredniości. Dziwna nazwa dla twardej ławki, pomyślał Max obserwując sposób, w jaki światło świec zalewało małą komnatę. Kolory były żywe, niemal nierzeczywiste. Antariańskie w każdy możliwy sposób.
Zmrużył oczy i wiedział, że namaluje tą scenę. Był tego pewny, gdy słuchał dźwięcznych głosów Mędrców śpiewających w przyległym przedsionku.
Zeph wszedł do pokoju, mając na sobie dziwny płaszcz z kapturem, i uklęknął przed Maxem.
-Są już gotowi - powiedział przejętym głosem.
Max skinął głową i usłyszał cichy szelest za swoimi plecami, a potem ciepło objęło jego ramiona. Rozejrzał się na boki i ujrzał małą, szarą dłoń przesuwającą się nad nim. To była delikatna dłoń kobiety, uświadomił sobie gdy dotknęła jego pleców z zaskakującą czułością.
-Królu – powiedziała dźwięcznym, miękkim głosem. – Przyszliśmy.
Przez moment Max nie wiedział, jak ma odpowiedzieć. W końcu powiedział to, co czuł.
-Tak...cieszę się... jesteście.
-Służymy teraz – wyjaśniła kobieta gładząc jego ramię. To był dziwny gest, zaskakująco intymny, zwłaszcza że po jego skórze w odpowiedzi przebiegały niewielkie impulsy mocy. – Naszemu królowi – dodała pochylając głowę.
-Tak... dziękuję – jego puls przyśpieszył z niecierpliwością, choć czuł się dziwnie zaniepokojony i lekko przestraszony. To było chyba jedno z jego najdziwniejszych przeżyć na Antarze, najbardziej zaskakujących dla człowieka. Na Ziemi była więzienia i pałace, królowe i królowie. Ale nie było Mędrców – a przynajmniej nie takich jak ci kosmici, zebrani dookoła niego, tworzący ciasny węzeł silnej, mocnej energii.
Prorocy stali przed nim i popatrzył na nich do góry z ciekawością. Pochyliła głowę, zakrytą misternie splecionymi szarfami i szalami, migoczącymi w chybotliwym świetle świec. Wydawało się, że w materiale ukryte są klejnoty, które tak przepięknie łapały światło. Ale nie mógł dokładnie widzieć jej twarzy, choć duża para oczu w kształcie migdałów patrzyła wprost na niego.
-Jestem Alith – powiedziała. – Za tobą stoją dwaj inni. – Ale nie podała ich imion, i coś rozbudziło ciekawość Maxa. Popatrzył na Zepha by mu wytłumaczył, on jednak uśmiechnął się tylko, gdy Alith uklękła przed nim.
-Jesteś gotowy, królu?
Max skinął głową zastanawiając się czy w tym przepowiadaniu było coś, czego nie rozumiał, inaczej dlaczego pytałaby się go tyle razy czy mogą już zaczynać?
-Pytamy cię o to, bo będziesz otworzony – wydawała się słyszeć jego niewypowiedziane pytanie i Max wzdrygnął się lekko na jej słowa.
Max odetchnął ciężko kiwając głową.
Alith wyciągnęła ku niemu swoje małe, szare dłonie i ujęła jego twarz. Powoli uniosła ją ku sobie dopóki ich oczy nie spotkały się w migoczących cieniach.
-Maska – powiedziała po prostu. – Królowa założyła ci maskę.
Max odetchnął ciężko kiwając głową.
-Tak, to nie było dobre. Poważna broń przeciwko tobie, poważna rana. Gorsza niż blizny. Ta maska – Alith delikatnie przesunęła palcami po twardej powierzchni. Max wił się podczas jej inspekcji, myśląc znowu o tym, jak bał się usunięcia maski następnego ranka.
-Jesteś za bardzo związany z tym, królu. A to musi być usunięte.
-Tak... wiem.
-Problem w tym, że ty chcesz mieć maskę.
Skąd mogła znać jego najgłębiej skrywane uczucia? Jak mimo wszystko chciał zachować maskę? Zamknął oczy i skinął głową, czując jak jego twarz zalewa fala gorąca pod porcelanową powierzchnią.
-Poradzimy sobie z tym problemem – powiedziała łagodnie, wciąż obrysowując jego twarz z zadziwiającą delikatnością. – Ponieważ to jest najsilniejsze przeciwko tobie.
Max nie mógł otworzyć oczu, nie mógł spojrzeć na tego dziwnego mędrca, który przemawiał do jego serca niczym najostrzejsza ze strzał.
-David – powiedziała cicho, jej głos zmienił swój ton, stał się dziwnie znajomy i bliski. – Och, piękny, idealny Davidzie. Dlaczego nosisz maskę? Dlaczego chowasz się w ten sposób?
Brzmiała tak podobnie do Liz. Popatrzył w górę z paniką; tak łatwo używała jego nowego imienia, tak bardzo brzmiała jak jego Daiea.
Podniosła palce do jego czoła i nagle sen otoczył jego umysł. Był posągiem, nagim i pięknym pośrodku pokoju, jakiejś galerii. Wszędzie były obrazy, a Liz gładziła jego pierś delikatnie.
-Porusza mnie – powiedziała głaszcząc czule jego twarde, zimne ciało.
-Daiea – szepnęła Alith, jej dźwięczny głos uniósł się radośnie. – Tak, Daiea widzi maskę. Daiea widzi maskę i kocha Davida. Kocha Davida pomimo maski. Och, tak, tak – roześmiała się radośnie – Kocha Davida z bliznami i maską, i bardzo za nim tęskni. Gdyby tylko David zrozumiał.
Max nie miał pojęcia, co się dzieje, zaczęło go lekko mdlić. Sen zmienił się nagle, stał teraz pośrodku jakiegoś domu. Wyglądał na dom z Południa, może był w Roswell. Ale światła były przyćmione, a Liz stała obok niego. Jego dłoń uniosła się ku jego twarzy i poczuł pod palcami maskę. Ale ta była inna, nie gładka. Była szorstka i sztuczna, idealnie bez żadnych rysów twarzy, tak jak ta maska.
-Kocham cię – szepnęła Liz wyciągając rękę by pogładzić jego gładkie rysy. – Kocham cię, Davidzie Peyton. Uwierz, że kocham cię w taki sposób.
Max wciągnął powietrze.
David Peyton? Dlaczego tak go nazywała?
Alith ponownie ujęła jego twarz i Max otworzył oczy, obraz przed nim rozmył się.
-Pokazaliśmy ci to, co będzie. Rozumiesz to?
-Nie... nie ro... zumiem.
Zamknęła oczy pochylając lekko głowę.
-Ale będziesz je potem pamiętał, królu.
-Maska? – zapytał czując się się zawstydzony gdy przesunęła po niej palcami.
Pomożesz mi zachować ją? Pomożesz mi zrozumieć dlaczego tak bardzo chcę ją mieć?
-Stała się częścią ciebie – wyjaśniła po prostu Alith. – Jest prawdziwa, żyje, jest związana z twoim ciałem. Jest częścią ciebie. Idealną częścią, nie taką jak twoje blizny. Chcesz ją mieć, choć będzie zabrana.
-Dlaczego? – zapytał.
Dlaczego wszystko zawsze musi być mu zabrane?
-Dużo straciłeś, królu. Ból otoczył twoje serce i zabiera z ciebie życie. Ale odnowienie jest w zasięgu ręki.
-Widziałem... maskę... wizja.
-Tak – przytaknęła, ale nie dodała nic więcej. Jego serce biło szybko w jego piersi gdy gładziła go po policzkach. – I widziałeś swoją Daieę.
-Tak, ona... widziała maskę.
-Nie tą.
-Co... mam... robić? – zapytał, szeczerze zastanawiając się jak mógł pójść do Liz tak brutalnie oszpecony i zrujnowany – zwłaszcza teraz, gdy widział kolejną maskę. Tą, której nie miał. Musiał ją mieć, inaczej nie będzie mógł pójść do Liz.
-Uwierz w miłość twojej Daiei.
-Ja... nie David.
-
Zastanawiający. Oszałamiająco przystojny Piękny. Daiea tak właśnie myśli o swoim ukochanym.
-Ja... nie mogę... do Liz....z bliznami.
-Blizny nie są problemem – szepnęła Alith, powtarzając swoje wcześniejsze słowa. – Maska jest większym problemem.
Alith skinęła nad jego ramieniem, najwidoczniej na dwóch innych Mędrców stojących za nim. Podeszli bliżej z cichym, przytłumionym szelestem i obaj zaczęli mówić po antarsku. Skinęła głową i położyła rękę na sercu Maxa.
-Tak, pieczęć została aktywowana – powiedziała cicho. – Pieczęć, którą położyliśmy na sercu Zana. Połączenie z Daieą zostało nawiązane. Połączenie miłości, bardzo silne. Tak – uśmiechnęła się. – Jesteście połączeni, związani razem. To silne, mocne. Nierozerwalne.
Alith sięgnęła do góry i odrzuciła szal na ramiona, i po raz pierwszy Max mógł naprawdę zobaczyć jej twarz. Dookoła jej oczu i ust widniały linie, które zostawia po sobie czas. Uśmiechała się przez lata i teraz widać to było w kącikach jej ust. Czarne oczy błyszczały siłą i wolą, czymś zupełnie innym niż w oczach normalnych Antarian.
-Ale ta więź jest naderwana, Zan – powiedziała poważnie Alith, patrząc na swoich towarzyszy, którzy przytaknęli. – Naruszona. Silna, ale naruszona.
Poczuł, jak w jego oczach pojawiają się łzy.
-Pomożemy – wyjaśniła, gdy dwóch innych Mędrców położyło dłonie na jego piersi. Wszystkie trzy dłonie nakrywały jego serce i poczuł, jak ciepło zaczyna przenikać jego pierś. Hipnotyczna, miękka energia.
-Tak, teraz... lepiej – odezwała się. – Więź jest naprawiana... naprawiana między tobą a Daieą.
Max wyobraził sobie teraz Liz, tak piękną i młodą, jak była gdy widział ją ostatnim razem. Byli razem w jeepie.
Nie mogę uwierzyć, że to już koniec... po tym wszystkim, co się stało.
-Niewinny – Alith szepnęła miękko, gdy popatrzył na nią zaskoczony. – Ty, Zan.
-Co... znaczy? – zapytał ze ściśniętym gardłem.
-Nie zrobiłeś tego.
-Nie, ja... nie.
-Tak – powiedziała z uśmiechem. – Królowa nagięła ci umysł. To właśnie spowodowało nadszarpnięcie więzi z Daieą. Twoja wiara w kłamstwo.
-Pamiętam – mrugnął oczami. – Noc z królową.
-Źle pamiętasz – odparła Alith. – Ja widzę prawdę. Mówię prawdę – uniosła rękę do jego czoła gdy dwóch pozostałych Mędrców nadal przykładało dłonie do jego serca. – Zobacz prawdę – zarządziła i wizje znowu się zaczęły.
Tym razem był na podłodze obserwatorium, trzymając w ramionach swoją ukochaną Liz. Płakał niemalże ze szczęścia, że wróciła do niego, że byli razem pomimo wcześniejszych walk i kłótni. Był półnagi, ona zaś leżała całkiem naga tuż pod nim. Mieli się kochać i tylko tego pragnął, to było wszystko, o czym kiedykolwiek marzył. Idealne, piękne marzenie – uświadomił sobie w tamtej chwili z Liz.
Ale wtedy stało się coś dziwnego, gdy podniósł biodra by zdjąć spodnie. Popatrzył znowu na Liz, ale ona zmieniła się na jego oczach. Był z Tess. Potrząsnął głową zaskoczony, czuł, że coś dziwnego dzieje się z jego umysłem. A potem kłócili się. Naginała jego umysł i wiedział o tym. Oskarżył ją, że igrała sobie z nim, a potem wszystko stało się czarne. Leżał na podłodze, Tess rozbierała go, gdy rozpaczliwie walczył o to, by pozostać przytomnym, a potem znowu cały świat pogrążył się w ciemnościach.
Gdy wizja rozmyła się, Max jęknął strasznie. Rzucał się na małej sofie, przyciskając kurczowo dłonie do serca. Obce dłonie odsunęły się, zostawiając tylko palące uczucie pod skórą, które powodowało, że jego klatka piersiowa nie chciała unosić się. Z trudem oddychał, zmuszając się niemal do wciągania powietrza do płuc.
Tess oszukała go. Przez cały czas wierzył, że spędził z nią noc, że zdradził Liz.
-Więź jest już naprawiona – oznajmiła cicho Alith. – Daiea i Zan znowu są połączeni. Znowu są razem, znowu są jednym.
Pomimo wszystkiego, trząsł się strasznie, niezdolny do wypowiedzenia choćby jednego słowa. Dosłownie czuł tą więź, czuł jakby delikatne, złote nici naciągały się między nimi. Tak, jakby poprzez galaktyki, przez cały wszechświat, na nowo zostali połączeni.
-C-co znaczy? – wydusił z siebie, patrząc w duże, obce oczy Alith.
-To znaczy, że żadne z was nie zwiąże się z kimś innym. To znaczy, że kiey znajdziesz drogę powrotną do Daiei, wasza więź wszystko uzdrowi.
-Wszystko? – zapytał pocierając poszarpaną, nierówną bliznę nad sercem. Czuł jej nierówną powierzchnię nawet poprzez materiał koszuli.
-Wszystko, Zan. Więź cię uzdrowi.
Jego oczy zamknęły się i skinął po prostu głową. Nie było już nic, co chciałby powiedzieć, nic, o co chciałby zapytać. W jakiś sposób przetrwa zdjęcie maski o poranku, i w jakiś sposób znajdzie drogę powrotną do Liz.
-Pamiętaj, Zan, Daiea nie potrzebuje maski – szepnęła Alith i dodała coś po antarsku, czego nie zrozumiał. Słyszał słowo Daiea, potem miłość, potem blizna. Był to potok słów, których nie rozumiał i dla niego był pozbawiony sensu, choć jego oczy wypełniły się łzami słysząc je. Te słowa niosły ze sobą życie, był tego pewien, choćby dlatego, że otaczały jego duszę.
A potem, im dłużej mówiła, tym bardziej senny się stawał, i dosłownie nie mógł zmusić powiek do uniesienia się.
Chciał spać, chciał odpocząć.
-Tak, Zan, bądź spokojny – zaśpiewała nagle Alith nad nim, gładząc go lekko po włosach, gdy inni Mędrcy bez twarzy dołączali do niej.
-Spokój, królu. W końcu otrzymałeś spokój.
Z tymi słowami, Max pozwolił sobie zamknąć oczy i po raz pierwszy od blisko dekady, w końcu przestał walczyć.