The Journey Home - Powrót do Domu - KONIEC
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
I jeszcze muszę zaczepić o wszechobecny temat pomysłów...Otóż Nan wspomniała o Karen...że cieszy się, że nie czytała tego wcześniej. To paranoja, ale zaczynam dochodzić do wniosku, że najlepiej nie zaglądać do innych ficków w ogóle , bo ile razy gdzies zaglądam, tyle razy okazuje się, że coś jednak podchodzi pod podobna tamatykę do mojej(a czy to ogólnie nie jest jedna i ta sama temtyka?!!- >przecież to kosmici ). Ja np. teraz nadrabiam całą Twórczość i ciągle widzę wątki, które w mojej głowie powstały już kawał czasu temu, chociaż pocieszam się, że nie całkiem się pokrywają. Wezmy ''Miłość nie jedno ma imię''. W Rzece Życia mowa jest o śmiertelnej chorobie, na którą zapada ktoś z otoczenia naszych bohaterów. Umysiłam to sobie- podbnie jak imię jednego z bohaterów- Nathan- już dawno temu, kiedy jeszcze nie miałam pojęcia o serii Karen i tłumaczeniu ''Miłości...'' przez Nan (zresztą rzadko bywam na RF , w ogóle). Uważam , że każdy powinien pisac o tym, na czym się zna, bo wtedy to jest wiarygodne. Dlatego coż- piszę o śmierci, ale na pewno nie dla zachcianki, żeby podsycić dramatyzm w opowieści . Ja po prostu znam śmierć, bo jej doświadczyłam , podobnie jak depresji i samobójstwa , samotności, lęków , i dlatego uwazam, że moge o tym pisać, poza tym- chcę podzielić się swoimi emocjami.
Drugi przyklad to pomysł porwania jednego z bohaterów na Antar- co nie tylko było już obecne na RF, ale jak widać i tu u Nan . Ja też uczyniłam to jednym ze swoich wątków , tyle że porwanym nie był Max i jego tragedia polega na czym innym. Niestety analogia jakaś jest i to już trochę denerwuje. Ale w końcu- każda z nas napisała to , nie wiedząc co stworzyła druga. Usiłuję pokazać, że całym moim przekleństwem jest zbytnie pieszczenie detali w opowiadaniach. Co za tym idzie -nie publikuję tylko z tym zwlekam, a pomysły się mnożą...
W ten sposób pragnę się jakoś usprawiedliwić -gydyby ktoś mnie posądzał o jakieś kopiowanie. Nie czuję się winna Stworzyłam swoje historie od początku do końca, a fantazji mi nie brakuje. Ten wywód ma wziąc w oborne także innych, przyszłych autorów
Drugi przyklad to pomysł porwania jednego z bohaterów na Antar- co nie tylko było już obecne na RF, ale jak widać i tu u Nan . Ja też uczyniłam to jednym ze swoich wątków , tyle że porwanym nie był Max i jego tragedia polega na czym innym. Niestety analogia jakaś jest i to już trochę denerwuje. Ale w końcu- każda z nas napisała to , nie wiedząc co stworzyła druga. Usiłuję pokazać, że całym moim przekleństwem jest zbytnie pieszczenie detali w opowiadaniach. Co za tym idzie -nie publikuję tylko z tym zwlekam, a pomysły się mnożą...
W ten sposób pragnę się jakoś usprawiedliwić -gydyby ktoś mnie posądzał o jakieś kopiowanie. Nie czuję się winna Stworzyłam swoje historie od początku do końca, a fantazji mi nie brakuje. Ten wywód ma wziąc w oborne także innych, przyszłych autorów
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''
William Blake
William Blake
Och Nan, jak mogłaś... Nie spodziewałam się, że uśmiercisz Kyla. Tylko to mi się teraz kołacze w myślach. Aż boje się pomyśleć, co jeszcze lęgnie Ci się w głowie i nie wiem, czy wystarczy mi odwagi, aby zerknąć tak od razu do następnej części. Opisałaś to tak sugestywnie, że nie mogłam się oderwać. Zarówno jego śmierć, jak i lęk Marii. Brawo! Może w tym tkwi cały fenomen? W tym, że ludzie odchodzą najczęsciej tak po prostu, bez patosu. Sztuką jest umieć przedstawić to właśnie w taki sposób.
A teraz trochę z innej beczki. Pamiętam, że mówiłaś keidys jak bardzo lubisz Chmielewską. I to właśnie w odniesieniu do tego ff. Dlatego piszĘ o tym tutaj. Ostatnio przeczytałam którąś jej kolejną powieść. I poza tym, że jest jak zwykle perfekcyjna i płakałam ze śmiechu, to jedno mnie zwaliło z nóg. Nie muszę chyba tłumaczyć kim był Diabeł, prawda? No więc własnie. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam, bo czasem trudno jest się połapać w chronologii życia Joanny w jej powieściach, ale wyszło mi, że on miał na imię BOŻYDAR!! Matko, tego nie mogłam przeboleć...
A teraz trochę z innej beczki. Pamiętam, że mówiłaś keidys jak bardzo lubisz Chmielewską. I to właśnie w odniesieniu do tego ff. Dlatego piszĘ o tym tutaj. Ostatnio przeczytałam którąś jej kolejną powieść. I poza tym, że jest jak zwykle perfekcyjna i płakałam ze śmiechu, to jedno mnie zwaliło z nóg. Nie muszę chyba tłumaczyć kim był Diabeł, prawda? No więc własnie. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam, bo czasem trudno jest się połapać w chronologii życia Joanny w jej powieściach, ale wyszło mi, że on miał na imię BOŻYDAR!! Matko, tego nie mogłam przeboleć...
Dante- co fakt to fakt A w ogóle to Nan mogłaby napisać jakiś kryminał
Co do sceny śmierci- ludzie odchodzą różnie. Czasami w szpitalu, czasami w domu, we śnie, nawet na ulicy-niespodziewanie. Czasami gwałtownie, czasami powoli. Nan wybrała ...no właśnie. Kyle'a zabił Skór. Czy to może być ''tak po prostu'' caroleen ? Wydaje mi się, że Nan -owszem- wybrała opcję śmierci niewidowiskowej (przepraszam za określenie ale tak najczęściej jest w ff), tylko nie oznacza to, że była to zwyczajna śmierć. Zdecydowanie nie.
Co do sceny śmierci- ludzie odchodzą różnie. Czasami w szpitalu, czasami w domu, we śnie, nawet na ulicy-niespodziewanie. Czasami gwałtownie, czasami powoli. Nan wybrała ...no właśnie. Kyle'a zabił Skór. Czy to może być ''tak po prostu'' caroleen ? Wydaje mi się, że Nan -owszem- wybrała opcję śmierci niewidowiskowej (przepraszam za określenie ale tak najczęściej jest w ff), tylko nie oznacza to, że była to zwyczajna śmierć. Zdecydowanie nie.
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''
William Blake
William Blake
Jak widać dotrzymuję słowa - Dante ma dobrą pamięć I dlatego też nie mogłam dać Kyle'owego POV, o czym ktoś kiedyś pisał, bo wtedy to by był głos z zaświatów.
Ale ja o czym innym, do Caroleen - eee, ja nie wiem, czy Diabeł to Bożydar. Musiałabym zerknąć do Autobiografii. Wydaje mi się jednak, że Diabeł to diabelnie przystojny faet, brunet, i w rzeczywistości nosi imię Wojciech, tego jestem nawet pewna, ale w Całym Zdaniu Nieboszczyka też nie używała tego imienia, choć to było pożegnanie z Diabłem. Diabeł pozostał Diabłem Później był ów Bożydar, którego nie pamiętam, gdzie przypasować, potem Marek i Janusz. Jakoś mi się plącze, że chyba delikatnie odbijała sobie tego Marka chrzcąc go imieniem Bożydar. Jednak nawet Bożydar nie jest w stanie przebić pana Muldgaarda, ilekroć do niego wracam, to płaczę ze śmiechu... "Ta dama to wasza mać?" Chciałam przeczytać jej najnowszy poradnik, ale jeszcze jakoś mi się nie złożyło.
Ale ja o czym innym, do Caroleen - eee, ja nie wiem, czy Diabeł to Bożydar. Musiałabym zerknąć do Autobiografii. Wydaje mi się jednak, że Diabeł to diabelnie przystojny faet, brunet, i w rzeczywistości nosi imię Wojciech, tego jestem nawet pewna, ale w Całym Zdaniu Nieboszczyka też nie używała tego imienia, choć to było pożegnanie z Diabłem. Diabeł pozostał Diabłem Później był ów Bożydar, którego nie pamiętam, gdzie przypasować, potem Marek i Janusz. Jakoś mi się plącze, że chyba delikatnie odbijała sobie tego Marka chrzcąc go imieniem Bożydar. Jednak nawet Bożydar nie jest w stanie przebić pana Muldgaarda, ilekroć do niego wracam, to płaczę ze śmiechu... "Ta dama to wasza mać?" Chciałam przeczytać jej najnowszy poradnik, ale jeszcze jakoś mi się nie złożyło.
Nan moje gratulacje. Zawsze uważałam, że kolor włosów nie ma nic wspólnego ze zdolnościami, choć czasami są wyjątkiNan wrote:Tym bardziej, że w końcu wybłagałam sobie własny komputer - skaleczyłam się tylko dwa razy usiłując dopracować jego wnętrze, z artystycznie poplątanymi kablami, udało mi się nie wysadzić korków, a co najważniejsze - wszystko działa. I niech ktoś mi powie, że blondynki boją się techniki...
Muszę powtórzyć za Dante, no i mamy trupa, na którego tak czekaliśmy. Ciekawe co powie ADka, jak to przeczyta? Jednak chyba nikt się nie spodziewał, że to miałby być Kyle. Jak mogłaś Nan smutno mi. I nawet część 39, z moim ulubionym narratorem i jego cudnymi refleksjami i obserwacjami mnie nie pocieszy ani rozmowa Marii z "narzeczoną" Michael'a
Kyle był i nagle odszedł, tak po prostu "zniknął" nawet nie wiadomo jak. Czytając ten fragment wierzyłam jednak, że przyżyje, szczególnie po słowach/myślach Marii...
A on po prostu pożegnał się z uśmiechem, z ciepłymi słowami na ustach. Będzie mi go brakowałoBył blady – bardzo blady. I miał zamknięte oczy. Ale... to przecież nic jeszcze nie znaczyło, prawda? ...-Kyle, słyszysz mnie?
I pozostaje pytanie, co zrobi Jennie...
Będzie chciała się zemścić a może się mylę?Pomyślałam przelotnie o Jennie. Wiedziałam, że to nią wstrząśnie.
...właśnie...tłukła mi się jedna myśl – że to nie tak wszystko miało być
Maleństwo
Uum, Hotori - małe sprostowanie, Wieloimienna Miłość nie jest mojego tłumaczenia, tylko Lizziett. Ja zmagałam się z Lethal Whispers.
I no nie - mogę dać słowo, ż to już był mój najgorszy pomysł. Na początku, to znaczy rok temu, kiedy obmyślałam wszystko, miał być totalny happy end. Ale w życiu nigdy nie totalnych happy endów, więc tu też nie. Nie chciałam tego robić, ale upiorna wyobraźnia zrobiła swoje - tak jak w przypadku niebieskiego paska od fartucha Chmielewskiej I proszę sobie wyobrazić, jak go będzie brakowało Jennie.
Dante - ale podtekst Spokojnie, wszystko w swoim czasie...
PS: Szalenie mnie interesuje wasza opinia o Alex...
Co będzie, jak powiem, że planuję sequel?
Po długich namysłach i komplikacjach ( ) - miłej części 41.
Liz:
Chyba wcześniej nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji znaleźliśmy się – dopóki nie było za późno. Myślałam, że Langley zostawił tu Cameron dlatego, że tam byłaby zbędna. Nie przypuszczałam, że i u nas może zrobić się niebezpiecznie. A przecież od wyjazdu Langley’a nie minęły nawet dwie godziny! Skórowie musieli być naprawdę nieźle zorientowani w naszej sytuacji, ale mimo wszystko dziwi mnie nieco to, że przy okazji nie wyśledzili dokąd pojechał Langley i nasi najbliżsi. Wszyscy wpadaliśmy w tę idiotyczną pułapkę zupełnie przypadkiem, nie spodziewaliśmy się zresztą niczyjej wizyty. Zaczęło się ode mnie. Nawet nie wiem, jak oni znaleźli się w moim pokoju. Nie zdążyłam nawet zorientować się, o co im chodzi i w jaki sposób mogłabym się stąd wydostać, kiedy do pokoju zajrzał Max. Nie wiem, czy on też wyczuwał intuicyjnie Skórów czy też może znał ich osobiście, dość, że na ich widok wyraźnie spiął się i najeżył.
-Proszę proszę, przybywa nam towarzystwa – zadrwił jeden ze Skórów i skinął na Maxa, by podszedł bliżej. – Wejdź proszę, nie krępuj się i czuj się jak u siebie – uśmiechnął się kpiąco. Nie spodobało mi się to, zwłaszcza że Max podszedł do mnie ostrożnie, nie odrywając czujnego wzroku od Skórów, obserwując bacznie każdy ich ruch. Poruszał się jak kot, gotów w każdej chwili do skoku. Wyciągnęłam do niego rękę i zmusiłam go, by usiadł obok mnie na łóżku – wtedy już zupełnie wyraźnie poczułam, jak bardzo był spięty i skoncentrowany. Był zdenerwowany – a przecież nic jeszcze się nie stało. Może nic się nie stanie. Ścisnęłam mocno jego rękę i uśmiechnęłam się do niego ciepło, starając się go nieco uspokoić. Zabawne. Jeszcze przed chwilą sama byłam zaskoczona i zdenerwowana, a teraz starałam się dodać otuchy Maxowi. Zawsze było odwrotnie, ale zdążyłam już zauważyć, że dużo rzeczy zmieniło się od tego „zawsze”. Teraz to nie on był opoką, a ja.
-Czego chcecie? – zapytałam niechętnie, patrząc na jednego ze Skórów.
-Niewiele – odparł z kamienną twarzą. – Jednej niewielkiej informacji. Gdzie jest Langley i wasi przyjaciele.
Max uścisnął mocniej moją rękę.
-Nie wiemy – odparłam zgodnie z prawdą. Ani Langley, ani Michael czy Isabel nie zostawili nam informacji, dokąd mają zamiar pojechać.
-Lepiej by było, gdybyście mi powiedzieli, zaoszczędzilibyście nam czasu... Zresztą, dla was byłoby to bez porównania lepsze, twój Max może ci powiedzieć, że nie jestem zbyt sympatyczny, gdy zrobię się zły – Skór utkwił zimne spojrzenie w twarzy Maxa. Popatrzyłam zaniepokojona na niego.
-Max? – zapytałam. Ale Max milczał, wpatrując się bez ruchu w twarz Skóra i ściskając coraz mocniej moją rękę. I rzecz jasna tę chwilę wybrała sobie Alex na wtargnięcie do pokoju.
-Chcę w końcu dowiedzieć się prawdy! – powiedziała stanowczo i gniewnie, po czym dostrzegła trzech mężczyzn. – Nic mnie nie obchodzi, że macie gości, chcę dowiedzieć się prawdy albo idę na policję! – zagroziła.
-Alex... widzisz... – odchrząknęłam nieco. Świetnie. Do tego wszystkiego jeszcze Alex mi tu potrzebna z jej fochami. Potrzebowałam pilnie Cameron, pojęłam, w jakim celu ona tu została. Wierzyłam, że ma nas chronić, a nie sprowadzić nam na głowy armię Skórów. Czemu jej wierzyłam? Bo ona kochała Maxa. I wiem, że nie byłaby w stanie go skrzywdzić. Tylko czemu do cholery teraz jej tutaj nie ma?! W dodatku Alex najwyraźniej na świecie nie zamierzała wyjść, przyjąwszy bojową postawę z rękami założonymi na piersiach. Co prawda nie byłam wcale pewna, czy pozwolili by jej wyjść, prawdopodobnie nie. I nawet nie zdziwiłam się tak bardzo, gdy do pokoju wpadła Maria. Właściwie to było do przewidzenia.
-Liz, zamilcz, nic jej nie... – zaczęła Maria, urywając i patrząc na nas z zaskoczeniem. Co jak co, ale Maria miała refleks, bo niemal natychmiast odwróciła się i ruszyła do drzwi, mrucząc coś o jakiś imprezach zamkniętych, jednak Skór był szybszy i zatarasował jej drogę. Maria odwróciła się do nas, a na jej twarzy malowała się rezygnacja. – Zmieniłam zdanie. Posiedzę sobie z wami.
Miałam nadzieję, że jeśli komuś miałoby się udać wyjście, to właśnie Marii – Alex nie wiedziała, o co chodziło, a na mnie i na Maxa mieli oko. Jedynie Maria mogła coś zdziałać, pojawiając się błyskawicznie i równie błyskawicznie znikając... Trzeba było zawiadomić Cameron – tylko jak?
-Widzę, że przybywa nam ochotników – zauważył jeden ze Skórów, od którego Max nie odrywał wzroku. – Bardzo mnie to cieszy.
Nas chyba cieszyło nieco mniej. Wiedziałam jedno – że chwilowo znaleźliśmy się w pułapce, co gorsza, nasze szanse na wyjście stąd cało coraz bardziej się zmniejszały. Oni będą usiłowali wydobyć od nas informację, której po prostu nie mieliśmy, a coś mówiło mi, że nie cofną się przed niczym, skoro nawet dla Langley’a ja byłam niczym... Dodatkowo sytuację komplikowała obecność Alex – która w zasadzie nie powinna się niczego dowiedzieć, ale teraz było już za późno i miałam tylko nadzieję, że uda mi się to jakoś jej później wytłumaczyć. O ile będzie później i przyjdzie tu w końcu Cameron – nawet jeden obrońca jest lepszy niż żaden.
-Co tu jest grane? – zdenerwowała się Alex patrząc na nas ze zmarszczonymi brwiami. Zdaje się, że Alex będzie sceptycznie nastawiona, ale nie popuści dopóki się czegoś nie dowie...
-Liz... to są Skórowie? – upewniła się Maria, lustrując dyskretnie postaci Skórów.
-Tak – westchnęłam ciężko. Przynajmniej tak przypuszczałam. – Nie zdążyli co prawda przedstawić się, ale owszem, to są Skórowie – zażartowałam usiłując rozładować nieco atmosferę, ale nie bardzo mi wyszło.
-Dawno ich nie widziałam – mruknęła Maria. – Całe dwadzieścia lat. Zainwestowali w wygląd, kiedyś byli bardziej chucherkowaci.
Nie wiem, czy można było nazwać Skórów „chucherkowatymi” kiedykolwiek. Nagle dotarła do mnie absurdalność tej sytuacji – troje dorosłych ludzi i jedna dziewczyna siedzieli w pokoju z trójką facetów, którzy byli uzbrojeni jedynie w swoją tak zwaną „moc”, a my rozmawiamy o chucherkach...
-Co to są Skórowie? – wtrąciła się Alex. Mogłam powiedzieć, że była już maksymalnie zirytowana. – I co tutaj w ogóle się dzieje? Czy ktoś w końcu coś mi wyjaśni?! – zawołała. Jakby w odpowiedzi jeden ze Skórów podniósł rękę i zniszczył moje lustro przy toaletce, które po prostu wybuchło. Cholera jasna, to była toaletka po mamie...! Przemknęło mi przez głowę, że w gruncie rzeczy sytuacja może się odwrócić, i jeśli nawet Langley, Jennie, Chris, Michael i Isabel wrócą cali i zdrowi, to może nie być nas...
-Co... co to było? – spytała Alex patrząc osłupiałym wzrokiem na szklany pył zaścielający podłogę.
-To była próbka tego, co wam się stanie, jeśli nie powiecie nam, gdzie jest Langley i spółka – zagroził Skór, patrząc na mnie wymownie.
-Też bym chciała wiedzieć – doleciało mnie od strony Alex, ale nie zwróciłam na nią uwagi.
-Nie wiemy – odparłam siląc się na spokój, choć wewnątrz mnie szalał istny tajfun. Nie miałam pojęcia, co robić, po raz pierwszy w życiu byłam całkowicie odpowiedzialna za życie nie tylko moje czy Jennie, ale też Maxa i Alex. Nie mówiąc już o tym, co by było, gdybym wiedziała, dokąd zawiózł ich Langley. Wtedy ta presja byłaby chyba nie do zniesienia... I właśnie wtedy w pełni zrozumiałam, jak wielka odpowiedzialność wisiała nad Maxem dwadzieścia lat temu. Nieświadomie zacisnęłam rękę na jego dłoni.
-Powtórzę pytanie – zaproponował Skór. – Gdzie. Jest. Zmiennokształtny. Langley. I jego pożałowania godna świta.
-Nie wiem – powtórzyłam z rozpaczą. Podziękowałam Bogu, że Langley mi tego nie powiedział, bo nie wiem, czy potrafiłabym tak przekonująco kłamać, ale już w następnej chwili pożałowałam tego gorąco – ku mojemu przerażeniu Skór stojący dotąd przy drzwiach podszedł do Marii i chwycił ją za gardło... Oni ją chcieli udusić na moich oczach!
-Radziłbym się zastanowić nad odpowiedzią – zauważył Skór. – Chyba, że chcecie poświęcić swoją przyjaciółkę... jak i tę młodą damę – wskazał brodą Alex, i jak na rozkaz kolejny Skór zbliżył się do niej. Alex jednak pokazała, czyją jest córką – zamiast poddać się biernie i pozwolić złapać, kopnęła na oślep, ugryzła go w rękę i rzuciła się do drzwi. Niestety, i ona nie była wystarczająco szybka w porównaniu z kosmicznymi mocami, bowiem drzwi zatrzasnęły się tuż przed jej nosem... Alex odwróciła się lekko pobladła i popatrzyła na nas z przerażeniem.
-To jakiś koszmar... – powiedziała niewyraźnie. – To musi być koszmar... – wiele dałabym za to, żeby to był tylko senny koszmar...
-Więc? Dowiem się, gdzie są następcy tronu wraz z rodziną czy nie? – Skór znów powtórzył pytanie. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym wiedziała, gdzie oni byli – nie wykluczone, że powiedziałabym, żeby uratować Marię i Alex, a potem usiłowałabym ostrzec Langleya, ale prawda była taka, że nie miałam tego wyboru, powiedzieć czy nie... Popatrzyłam na Marię z niemą prośbą, żeby mi wybaczyła.
-Nie wiemy – powtórzyłam beznadziejnie.
-Prze...praszam – mruknęła z trudem Maria. – Trochę... za bardzo... pan du... si...
Oni naprawdę ją dusili! A ja nie mogłam nic zrobić. To był koszmar, patrzeć, jak ktoś dusi moją przyjaciółkę. Coś w zachowaniu Maxa zmroziło mnie, wyczuwałam niepokój płynący od niego falami, ba – to nie był niepokój, to było przerażenie. I to chyba po części napełniło mnie przekonaniem, że nie mogę nic zrobić. Max bał się tych ludzi, napawali go wręcz śmiertelnym lękiem. Wiedziałam, być może od niego, że jeśli tylko uczynię jakikolwiek, nawet najmniejszy ruch, oni nie będą pytać, czy chciałam rzucić się Marii na ratunek czy wytrzeć sobie nos. Mogłam tylko jak zahipnotyzowana patrzeć, jak powoli ginie Maria. To była moja wina, powinnam była coś zrobić, ale byłam jak sparaliżowana. Gdybym znała odpowiedź na to cholerne pytanie o Langleya, bez chwili namysłu bym powiedziała. Teraz przychodzi mi na myśl, że Langley mi nie ufał, i jego decyzja o nie poinformowaniu nas była głęboko przemyślana i po prostu mądra. Wiedział, że coś takiego może się stać i wiedział też, że bym powiedziała, a nie mógł ryzykować zdrady z naszej strony. Ale wtedy to wyglądało zupełnie inaczej.
-Jeśli moja żona mówi, że nie wiemy, gdzie oni są, to znaczy, że nie wiemy! – zawołał Max ze wzburzeniem zrywając się z łóżka zanim zdążyłam go powstrzymać.
-Siadaj – warknął zimno Skór. – Kim ty jesteś, żeby do mnie mówić? Kim?! Królem, którego nikt nie chciał! A teraz w końcu przyszła pora, żeby rozliczyć się ze wszystkiego! – pociągnęłam Maxa za rękę żeby usiadł obok mnie i pozwoliłam sobie na chwilę spokoju i rozluźnienia – wewnętrzne tamy Maxa chyba w końcu puściły i przestał mnie traktować jak Marię czy Isabel. Ale może słowo „żona” znaczyło teraz dla niego to samo, co „znajoma”. Nie znałam tego nowego Maxa, nie pozwalał się poznać tak do końca i rozumiałam to, ale... Nie, stop. Liz, weź się w garść. Nie roztkliwiaj się teraz nad sobą, nie teraz!
Wydawało się, że to już koniec, ale...
Drzwi uprzednio zatrzaśnięte przez Skórów, teraz prysły, jakby były ze szkła, a do środka wpadł Kyle, tuż za nim – Cameron. A potem wszystko potoczyło się niemal jednocześnie, i trudno będzie mi opisać to tak, jak wtedy to się działo. Na moje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że i tak nikt nie zdołałby opisać dokładnie tak, jak było – dopóki nie nakręcą z tego filmu.
Wzrok Kyle’a padł na Skóra i Marię. Kyle nie zastanawiał się ani chwili, może to był nawet odruch, nie wiem. Nie widziałam dokładnie, bo Kyle stał za Skórem, ale wiedziałam, że Kyle uderzył z całych sił dokładnie tam, gdzie kiedyś Courtney i inni mieli te swoje... zatyczki, zanim Skór zdążył zareagować. Widać nadal mieli zatyczki, bo morderca Marii... prysnął, zniknął, tak, jak znika nagle przekłuty balonik, z tą różnicą, że przekłute baloniki nie wydają z siebie takich dźwięków jak wyciągany korek z butelki. I nie pozostaje po nich kurz unoszący się w powietrzu. Maria była wolna – osunęła się na podłogę. Chciałam natychmiast się do niej rzucić, ale dookoła panowało coś w rodzaju małego piekła.
Cameron bowiem popełniła jeden, poważny błąd – zamiast natychmiast zająć się Skórami, rzuciła się w stronę Maxa upewnić się, że jest w porządku. Dała im całe kilka sekund na reakcję, która zresztą była natychmiastowa.
-Cameron – krzyknęłam ostrzegawczo widząc, jak jeden ze Skórów podnosi dłoń, gotów ją zniszczyć. Cameron obejrzała się przez ramię i w ostatniej chwili ochroniła, wytwarzając niewielkie pole ochronne, od którego energia Skóra odbiła się jak piłeczka pingpongowa o ścianę i poszybowała w bok, prosto w moją już i tak zdewastowaną toaletkę, która wybuchła z głośnym hukiem.
-Wynoście się stąd – rozkazała Cameron i podniosła rękę gdzieś za nasze plecy. Znów coś wybuchło, ale nawet nie musiałam się odwracać, by wiedzieć co – mój regał z ulubionymi książkami... W tej chwili jednak nie myślałam o głupich książkach tylko o tym, by ratować swoje życie. Tu z całą pewnością nie było bezpiecznie. Chwyciłam Maxa za rękę i pociągnęłam go w stronę resztek drzwi, byle tylko szybciej się stąd wydostać, zastopowało mnie jednak przy drzwiach i obejrzałam się.
-Alex! – zawołałam. Alex stała skulona w kącie, patrząc na wszystko z przerażeniem. – Alex, chodź, idziemy – poleciłam podbiegając do niej i łapiąc za rękę, usiłując wyciągnąć ją stąd.
-Liz, uważaj – usłyszałam ostrzeżenie Kyle’a i odwróciłam się, by zobaczyć wycelowaną w siebie rękę Skóra. Jednak to nie ja otrzymałam uderzenie, a Kyle... Uderzył ciężko o ścianę z głuchym odgłosem, wyraźnie słyszałam trzask łamanych kości i zrobiło mi się momentalnie niedobrze.
Chwilę później Skór, który usiłował mnie zabić, zamienił się w latające w powietrzu strzępki suchej skóry, tak samo stało się z drugim, ostatnim już Skórem.
W pokoju zapanowała cisza. Nawet nie wiedziałam, kiedy poszły wszystkie szyby w oknach. Wszystko wyglądało tak, jakby po pokoju przeszło tornado. I w gruncie rzeczy trwało bardzo krótko – dwie minuty? Więcej? A może mniej? Popatrzyłam na Marię – leżała skulona na podłodze i zanosiła się kaszlem.
-Maria! – zawołałam, padając obok niej i wpatrując się w nią z niepokojem – przecież tak mało brakowało, żebym ją straciła! – Maria, żyjesz jeszcze? W porządku? – Maria pokiwała tylko głową, wciąż przeraźliwie kaszląc. – Boże, tak się bałam... – szepnęłam z ulgą obejmując ją mocno. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak niewiele brakowało, żeby jej zabrakło.
-Będę żyła – mruknęła uspokajająco i rozejrzała się po pokoju, jej wzrok zatrzymał się na Kyle’u. –Kyle? – zapytała i podniosła się chwiejnie, żeby do niego podejść. Może i nie byłam lekarzem, ale wiedziałam, że w tym akurat wypadku niewiele da się zrobić. Być może powiedziała mi to bezsilna postawa Cameron, a może Maxa, siedzącego na skraju łóżka trzymającego głowę w dłoniach.
-Maria, lepiej nie – powiedziałam starając się zatrzymać Marię, ale wywinęła się, nie zważając w ogóle na mnie.
-Kyle, słyszysz mnie? – zapytała klękając obok niego i biorąc go za rękę. – Kyle, słyszysz mnie? – powtórzyła rozpaczliwie. Odwróciłam wzrok. Nie mogłam się zmusić do tego, żeby popatrzeć na jego twarz, to było za dużo. Chciałabym również nic nie słyszeć – ale jak na złość wtedy, gdy pragniemy ciszy, zawsze jest hałas, a gdy marzymy o czymś, co zagłuszyłoby nasze myśli, jest tylko uporczywa cisza.
-A już myślałem... już myślałem, że ten Skór... udusi moją siostrę – usłyszałam głos Kyle’a.
-Nie udusił – odparła Maria. – Nie wiedziałeś, że trudno jest się mnie pozbyć? Jestem w końcu jak rzep, nie?
-Jesteś – potwierdził Kyle. – Już nie mają... zaworka na plecach. Skórowie.
Boże, ten człowiek umierał i gadał coś o jakiś idiotycznych, zupełnie nieważnych zaworkach?!
-Cóż, technika poszła do przodu, nawet u nas – odparła Cameron. Kyle znów coś powiedział, ale już nie słyszałam. Podeszłam do wciąż skulonej w kącie Alex – przypominała mi małe, śmiertelnie przestraszone zwierzątko.
-W porządku? – zapytałam, patrząc na nią uważnie. Alex skinęła głową, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami.
-Nie pleć głupstw – zdenerwowała się Maria. Obejrzałam się przez ramię. – Przecież będziesz! Max, uzdrów go. Proszę – Maria zwróciła się do Maxa, który wciąż siedział na skraju łóżka z nieszczęśliwą miną.
-Nie mogę – pokręcił przecząco głową i ukrył twarz w dłoniach. – Nie mogę.
Kyle chyba znów coś powiedział, ale bardzo cicho, a Maria nie zwróciła na to żadnej uwagi. Wiedziałam, że była wściekła na Maxa. Objęłam Alex ramieniem.
-Uzdrów go, tylko o to cię proszę! – zawołała. – Czy to tak dużo?! Liz uzdrowiłeś, a mojego brata już nie możesz?
-Maria, on nie może – zauważyła Cameron kładąc rękę na ramieniu Marii. Nie słuchałam już dalej tego, co mówiła Maria; uświadomiłam sobie, że to ja powinnam tam leżeć, nie Kyle. Po raz drugi ktoś uratował mi życie, płacąc za to wysoką cenę. Najpierw Max, dwadzieścia parę lat temu, a teraz Kyle. Kto będzie następny? Chyba przynosiłam pecha tym, którzy byli mi bliscy. Kyle zawsze był wobec mnie lojalnym przyjacielem, został wmieszany w to bagno wbrew sobie, jego ojciec właśnie przez to stracił pracę, jego życie zostało wywrócone do góry nogami, ja sama przyczyniłam się do tego, żeby jeszcze namieszać w jego życiu wymuszając na nim zerwanie wszystkiego, co wiązało się z Jennie, a on... on po prostu uratował mi życie. Boże. Pomyślałam o Jennie. Tak, nie chciałam, żeby wiązało ją coś z Kyle’m, to, czego życzyłam sobie ja, i czego pragnęła ona, to dwie różne rzeczy, ale mimo wszystko nie chciałam, żeby moje było na wierzchu za wszelką cenę. Co jej powiem, gdy ona wróci? Jak jej to wytłumaczyć?
-On nie żyje – zauważyła w końcu Alex drżącym głosem, wpatrując się w ciało. – On zginął, w jakiś popieprzony sposób.
-Nie wyrażaj się – mruknęłam odruchowo. Alex zwróciła na mnie swoje spojrzenie, w którym malował się cały natłok emocji.
-Mam się nie wyrażać? – powtórzyła. – JAK?! Na moich oczach zginął mój przyszywany wuj, a ja mam się nie wyrażać?! Ciocia sobie ze mnie żartuje?! – wrzasnęła histerycznie. – Jacyś skórowie najpierw duszą ciotkę Marię, potem drzwi same się zamykają, jakieś wybuchające meble, potem ginie mój wuj w jakiś zupełnie nienormalny i popieprzony sposób, ci... skórowie znikają diabli wiedzą gdzie i jak, mojej matki nie ma, oni coś gadali o tronach i Langley’u, a ja mam się nie wyrażać, do ciężkiej cholery?!
-Rozumiem, że jesteś zdenerwowana – zaczęłam, ale Alex znów była zimną i opanowaną Alex, błyskawicznie opanowując wybuch histerii.
-Rozumie ciocia? – zapytała błyskając tylko oczami. – Gdzie jest moja matka? Co tutaj jest grane? Kim byli ci ludzie, dlaczego wuj nie żyje? Ja nie proszę o odpowiedzi, ja ich teraz żądam.
-Liz, trzeba coś zrobić – odezwała się Cameron. – Trzeba coś wymyślić. Obawiam się, że oni mogą tu wrócić, poza tym nie wiem, co teraz z Kyle’m...
Max popatrzył na mnie z nadzieją, że coś zdecyduję. Maria wciąż trzymała kurczowo rękę Kyle’a, a cały pokój wyglądał tragicznie. Na dole zaś pracowała pełną parą kafeteria, do której trzeba było natychmiast zejść, sprawdzić, czy tam wszystko w porządku, czy nikomu nie wpadnie do głowy wejść na górę... Wszyscy czegoś ode mnie chcieli i oczekiwali, podczas gdy ja nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić. Miałam ochotę wyć. Co było najpilniejsze? Alex mogłam chyba zostawić na koniec. Doprowadzić Marię do stanu używalności, wiem, że śmierć bliskiej osoby to koszmar, przeszłam przez to, ale wtedy też nie miałam czasu, by nad sobą płakać. Wtedy chodziło o moje życie, teraz zresztą również. Kyle... Boże. Cameron jest tu chyba jedyną logicznie i chłodno myślącą osobą. Uczepić się Cameron.
-Alex, obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię, ale nie w tej chwili – powiedziałam siląc się na spokój. – Widzisz, co tu się dzieje. Cameron, zabierz stąd Marię, daj jej coś na uspokojenie, waleriana stoi chyba w kuchni. Max, pomożesz jej. Ja zadzwonię do szeryfa Valentiego – błyskawicznie rozdysponowałam zadania, które wydawały mi się być najpilniejsze. Cameron odzyskała już wewnętrzną równowagę i skinęła głową.
-Zamknij kafeterię – poradziła przytomnie. – Co prawda dla zachowania pozorów mogłaby działać normalnie, ale to chyba zbyt niebezpieczne. Powiedz, że powody prywatne albo coś takiego.
Bez słowa skierowałam się w stronę schodów.
-A ty gdzie? – zapytałam widząc, że Alex podąża za mną krok w krok. Popatrzyła na mnie jak na wariatkę.
-Naprawdę ciocia myśli, że ja się teraz odczepię albo zostanę tam sama? – odparła pytaniem na pytanie, znów wpadając w swój nowojorski akcent. Widać dochodziła do równowagi znacznie szybciej niż Isabel. Westchnęłam ciężko i machnęłam ręką.
Alex deptała mi po piętach przez cały czas i wpatrywała się we mnie straszliwym wzrokiem, godnym Gorgony – zarówno wtedy, gdy ze współczującym i przepraszającym sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy wyrzucałam klientów i wypychałam kelnerki i kucharza do domów, jak i wtedy, gdy dzwoniłam do Jima Valentiego. Wolałam powiedzieć mu przez telefon, że jego syn zginął pół godziny temu w moim mieszkaniu, chyba nie byłabym zdolna powiedzieć tego patrząc mu prosto w twarz, jeśli chciałam zachować resztki zdrowego rozsądku a nie rozsypać się na kawałeczki.
Gdy Crashdown było już zamknięte na cztery spusty znów weszłam na górę, wraz z nieodłączną Alex, która snuła się za mną jak ponury cień. W pokoju Jennie unosił się intensywny zapach waleriany i eukaliptusa, a to połączenie sprawiało, że żołądek skręcał się w ósemkę. Maria wdychała głęboko dla uspokojenia olejek eukaliptusowy, trzymając buteleczkę drżącą dłonią. Max miął niespokojnie w dłoni rąbek firanki, a Cameron siedziała zamyślona przy biurku Jennie.
-Co teraz? – zapytał Max, nie podnosząc głowy. Podeszłam do niego i przytuliłam go mocno. Max z wahaniem również mnie objął.
-Dlaczego nie mogłeś uzdrowić Kyle’a? – zapytałam cicho. Max natychmiast spiął się i odsunął nieco ode mnie, ale nic nie powiedział.
-Nie ma czym – odparła za niego Cameron znękanym głosem. Odsunęłam się od Maxa i obejrzałam na nią pytająco. – Nicholas – powiedziała lakonicznie.
-Co: Nicholas? – zapytałam.
-Nicholas zabrał mu wszystko – Cameron kręciła się lekko na krześle, odpychając stopą. – Nie tylko pamięć... moce też. Wszystko. Jeden z tych Skórów to nasz stary znajomy, zresztą, bliski współpracownik Nicholasa.
Matko. No tak, teraz stawało się już jasne, czemu Max się go bał.
-Skąd o tym wiesz? – najeżyła się Alex natychmiast. Nie wiedziała, kim był Nicholas, kim byli Skórowie i o czym tak właściwie rozmawiałyśmy, ale mimo to uczepiła się tego, czego trzeba było. Chyba miała psi węch.
Cameron zamierzała ją zignorować, ale to w końcu była Alex.
-Widziałam już wystarczająco dużo – zauważyła zakładając na piersiach ręce. – Mało co te małpoludy mnie nie zabiły, więc mam chyba prawo czegoś się dowiedzieć, prawda? Domyślam się, że ten... Nicholas... jest po drugiej stronie barykady, ale skąd ty to wiesz, skoro jesteś po naszej stronie?
Zadziwiające. Godzinę temu groziła, że pójdzie na policję, a teraz mówiła „nasza strona” i „my”. Alex nie była złą dziewczyną, pomimo tego, że była rozpuszczona jak dziadowski bicz, pomimo tego, że czasami była arogancka i męcząca, to jednak potrafiła odróżnić dobro od zła. I najwidoczniej Alex miała w sobie więcej cech przywódczych niż Isabel, bo Cameron popatrzyła na nią przenikliwym wzrokiem, ale Alex nie odwróciła spojrzenia. Zastanawiające, ale ta „druga generacja” była stanowczo bardziej dojrzała i przygotowana do swoich ról, niż byliśmy my.
Cameron skinęła głową jakby w akceptacji.
-Wiem, bo sama byłam po drugiej stronie barykady, jak to ujęłaś – powiedziała spokojnie. – Teraz już chyba nie ma co ukrywać. Przeszłam na właściwą stronę, ale znam doskonale mechanizmy działania Nicholasa.
-Dlaczego przeszłaś na drugą stronę? – zapytała Alex, czepiając się jak zwykle tego, co wydawało jej się najbardziej podejrzane. Chyba nie miała wielkich kłopotów ze zgadnięciem, że poprzednim razem wszyscy równo jej kłamali. – Zdrada to zdrada. Dlaczego nagle zmieniłaś zdanie? Dlaczego twierdzisz, że teraz chcesz nam pomóc? Nie wierzę w gwałtowne nawrócenia.
Nie miałam pojęcia, że Alex ma takie radykalne poglądy. „Zdrada to zdrada”. Nie sądziłam, że rozwydrzone czternastolatki mają takie klarowne i surowe zasady, bo Alex mówiła z pełnym przekonaniem i wiarą w swoje słowa, zupełnie nie jak na jej wiek przystało. Była stanowczo przedwcześnie dojrzała. Czy w tej rodzinie wszystkie dzieci muszą być dojrzałe o wiele za wcześnie?
-Nie nawróciłam się gwałtownie, to trochę trwało – Cameron pokręciła głową. – Powiedzmy, że skłoniły mnie do tego powody prywatne, chciałam coś komuś udowodnić. Z czasem uwierzyłam, że to, co robiłam było słuszne, a teraz wy musicie mi uwierzyć.
-Dlaczego? – zapytała z uporem Alex.
-Bo inaczej możesz nie uwierzyć już nigdy więcej nikomu – odparła krótko Cameron. – I teraz nam się udało, ale następnym razem może już się nie udać, oni tak łatwo nie odpuszczają – Cameron patrzyła teraz na mnie wymownie.
-Co chcesz przez to powiedzieć? – spytałam z niechęcią. – Że tu nie jest bezpiecznie?
-Tak – potwierdziła. – Ale prawdę mówiąc, to nigdzie nie jest bezpiecznie.
-Więc nie mamy żadnego wyjścia – podsumowałam. Cameron milczała przez chwilę, przełamując coś w sobie.
-Jest – powiedziała w końcu i podniosła na mnie wzrok. – Jest jedno, jedyne wyjście.
Popatrzyłam na nią wyczekująco.
-Żeby nasza rasa mogła istnieć na Ziemi musimy być... odżywiani – zaczęła. – Kiedyś mieliśmy nasze... centrum odżywiania na Ziemi, w Coppers Summit, ale gdy Courtney je zniszczyła, doszliśmy do wniosku, że odżywianie na Ziemi nie jest dobrym sposobem, bo nasze centrum może być zniszczone przez człowieka, przez kataklizmy, i wtedy nie będziemy mieli szans powrotu do domu. Teraz jesteśmy utrzymywani przy życiu poprzez przekaźnik.
-Jaki przekaźnik? – zapytała Alex. – Co to jest?
-To... jakby rodzaj korytarza łączący Ziemię z Antarem – wytłumaczyła Cameron z lekkim zakłopotaniem. – Najpilniej strzeżony, bo to również środek transportu i kanał informacyjny. To właśnie dzięki niemu my, Skórowie, możemy się wzajemnie wyczuwać.
-Chyba nie rozumiem – Maria podniosła głowę znad buteleczki eukaliptusa. Cameron westchnęła ciężko.
-Co to jest Antar? – najeżyła się Alex.
-Każdy z nas jest połączony z Antarem, przy pomocy odpowiedniego ustawienia czarnych kryształów – spróbowała wytłumaczyć nam to z innej strony. – Drugi komplet kryształów znajduje się na Antarze, oba są ze sobą połączone tworząc w ten sposób korytarz – ciągnęła. – I to utrzymuje nas przy życiu, to coś w rodzaju... wspólnego rejestru, kolektywnego umysłu. Wydaje się, że zabiłam tych dwóch Skórów, ale to były tylko ich powłoki, oni sami zostali tak naprawdę natychmiast wysłani na Antar poprzez kryształy i wrócą.
-Są... nieśmiertelni...? – zapytałam głucho. No świetnie... tylko tego nam teraz brakuje.
-Coś w tym rodzaju, ale nie do końca – Cameron skinęła głową.
-No to pięknie – burknęła cicho Maria, włączając się do rozmowy. Wiedziałam, co usiłowała zrobić – odsunąć od siebie myśl o Kyle’u. – Ale nadal nie widzę związku z nami.
-A jednak jest związek – stwierdziła z uporem Cameron. – Trzeba zniszczyć ten ziemski przekaźnik. To zamknie nieodwracalnie kanał łączący z Antarem i wszyscy Skórowie będący na Ziemi zginą bez łączności z naszą planetą. Jest tylko jeden warunek – Cameron zawiesiła głos. – Musi to zrobić człowiek, bo przekaźnik jest zabezpieczony przed zniszczeniem przez nas, Skórów. Coś w rodzaju samoobrony.
-Wiesz, jak to zrobić? – zapytałam po chwili. Cameron skinęła głową.
-Tak – odparła krótko.
-To samobójstwo – zauważyłam. – Ty też zginiesz.
-Wiem – Cameron znów skinęła głową. – Ale nie mamy wyjścia. Myślałam, że uda się to załatwić inaczej, bez żadnej szkody, ale Kyle już nie żyje. Nie mamy innego wyjścia, nawet, jeśli Jennie i Langley zdołają definitywnie pozbyć się Nicholasa. Oni mogą to zrobić, oni mogą wszystko, i myślałam, że to wystarczy, żeby zniechęcić resztę Skórów, czasami zabicie przywódcy wystarcza, ale czuję, że to nie zastąpi wszystkiego.
-Skąd wiesz? – zapytała surowo Alex, ale Cameron tylko rzuciła jej ciężkie spojrzenie. No tak, kolejne już sławne przeczucie Cameron... Do diabła z przeczuciami!
-Dobrze – podjęłam męską decyzję. – Pojadę z tobą.
-Nie – Maria podniosła się z łóżka. – Ty zostaniesz. Ja pojadę.
-Jesteś pewna...? – zapytałam niepewnie.
-Tak – Maria skinęła głową. – Kyle nie żyje, a ja muszę coś zrobić. Poza tym ty musisz zostać, załatwisz... załatwisz wszystko z Jimem – głos Marii załamał się. – I wytłumaczysz wszystko Alex.
-Więc jeźdźcie – powiedziałam powoli, tym bardziej, że Max położył mi rękę na ramieniu. – Uważajcie na siebie – poprosiłam.
-Liz, powiedz mojej matce, że dzisiaj nie wrócę – mruknęła Maria przytulając mnie. – I przeproś ode mnie Bobby’ego.
-Jasne – skinęłam głową, ale tak naprawdę wpatrywałam się w Maxa i Cameron.
Cameron przytuliła Maxa.
-Uważaj na siebie – powiedziała uśmiechając się z przymusem.
-Jesteś wspaniałą osobą, Cameron – odparł Max odwzajemniając uścisk. – Będzie mi cię brakowało. Byłaś najbliższą mi osobą przez wiele lat i nigdy tego nie zapomnę. Ty pierwsza wyciągnęłaś do mnie rękę – Max był małomówny po powrocie, nawet bardzo małomówny, i to, co właśnie powiedział, było bardzo długie jak na niego. – Dziękuję.
-To ja dziękuję – Cameron pocałowała go w policzek, jej usta nieco zbyt długo pozostawały przy jego skórze. – Trzymaj się.
Max uśmiechnął się smutno i odsunął od niej. Cameron przełknęła głośno ślinę i popatrzyła na mnie.
-Żegnaj – objęła mnie krótko. Obie wiedziałyśmy, że to była jej samobójcza misja. Jak kamikadze. Boski wiatr. Oni robili to dla cesarza. A ona? Choć Max w tym życiu nie był królem, choć jego własny lud go odrzucił, to jednak dla niej chyba wciąż pozostał królem. I zamierzała zdradzić, wydać na śmierć wszystkich ze swojej rasy, przebywających na Ziemi w imię wierności Maxowi. Zapewne gdyby spojrzeć na nią od drugiej strony, Cameron byłaby zwykłą zdrajczynią, jednak dla nas była prawdziwą bohaterką.
-Jedźcie – skinęłam głową. Wolałam mieć to już za sobą. Cameron i Maria skierowały się do wyjścia. Podjęłam wewnętrzną decyzję – w końcu już nigdy więcej miałam jej nie zobaczyć, jeśli wszystko dobrze pójdzie. – Cameron! – zawołałam za nią. – Dziękuję. Za wszystko.
Skinęła głową i znikła. Tak samo, jak kiedyś Tess. Nawet ta sytuacja była podobna do tamtej – znów żegnałam kobietę, która kochała Maxa i która szła na samobójczą misję.
Zostałam sama, w na pół zdemolowanym mieszkaniu, z martwym dawnym przyjacielem, mężem, który bardzo się zmienił, z córką szwagierki, która żądała ode mnie natychmiastowej odpowiedzi na gnębiące ją pytania. Powstrzymywałam łzy całą siłą woli.
Teraz pozostało mi już tylko jedno – modlić się.
I no nie - mogę dać słowo, ż to już był mój najgorszy pomysł. Na początku, to znaczy rok temu, kiedy obmyślałam wszystko, miał być totalny happy end. Ale w życiu nigdy nie totalnych happy endów, więc tu też nie. Nie chciałam tego robić, ale upiorna wyobraźnia zrobiła swoje - tak jak w przypadku niebieskiego paska od fartucha Chmielewskiej I proszę sobie wyobrazić, jak go będzie brakowało Jennie.
Dante - ale podtekst Spokojnie, wszystko w swoim czasie...
PS: Szalenie mnie interesuje wasza opinia o Alex...
Co będzie, jak powiem, że planuję sequel?
Po długich namysłach i komplikacjach ( ) - miłej części 41.
Liz:
Chyba wcześniej nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji znaleźliśmy się – dopóki nie było za późno. Myślałam, że Langley zostawił tu Cameron dlatego, że tam byłaby zbędna. Nie przypuszczałam, że i u nas może zrobić się niebezpiecznie. A przecież od wyjazdu Langley’a nie minęły nawet dwie godziny! Skórowie musieli być naprawdę nieźle zorientowani w naszej sytuacji, ale mimo wszystko dziwi mnie nieco to, że przy okazji nie wyśledzili dokąd pojechał Langley i nasi najbliżsi. Wszyscy wpadaliśmy w tę idiotyczną pułapkę zupełnie przypadkiem, nie spodziewaliśmy się zresztą niczyjej wizyty. Zaczęło się ode mnie. Nawet nie wiem, jak oni znaleźli się w moim pokoju. Nie zdążyłam nawet zorientować się, o co im chodzi i w jaki sposób mogłabym się stąd wydostać, kiedy do pokoju zajrzał Max. Nie wiem, czy on też wyczuwał intuicyjnie Skórów czy też może znał ich osobiście, dość, że na ich widok wyraźnie spiął się i najeżył.
-Proszę proszę, przybywa nam towarzystwa – zadrwił jeden ze Skórów i skinął na Maxa, by podszedł bliżej. – Wejdź proszę, nie krępuj się i czuj się jak u siebie – uśmiechnął się kpiąco. Nie spodobało mi się to, zwłaszcza że Max podszedł do mnie ostrożnie, nie odrywając czujnego wzroku od Skórów, obserwując bacznie każdy ich ruch. Poruszał się jak kot, gotów w każdej chwili do skoku. Wyciągnęłam do niego rękę i zmusiłam go, by usiadł obok mnie na łóżku – wtedy już zupełnie wyraźnie poczułam, jak bardzo był spięty i skoncentrowany. Był zdenerwowany – a przecież nic jeszcze się nie stało. Może nic się nie stanie. Ścisnęłam mocno jego rękę i uśmiechnęłam się do niego ciepło, starając się go nieco uspokoić. Zabawne. Jeszcze przed chwilą sama byłam zaskoczona i zdenerwowana, a teraz starałam się dodać otuchy Maxowi. Zawsze było odwrotnie, ale zdążyłam już zauważyć, że dużo rzeczy zmieniło się od tego „zawsze”. Teraz to nie on był opoką, a ja.
-Czego chcecie? – zapytałam niechętnie, patrząc na jednego ze Skórów.
-Niewiele – odparł z kamienną twarzą. – Jednej niewielkiej informacji. Gdzie jest Langley i wasi przyjaciele.
Max uścisnął mocniej moją rękę.
-Nie wiemy – odparłam zgodnie z prawdą. Ani Langley, ani Michael czy Isabel nie zostawili nam informacji, dokąd mają zamiar pojechać.
-Lepiej by było, gdybyście mi powiedzieli, zaoszczędzilibyście nam czasu... Zresztą, dla was byłoby to bez porównania lepsze, twój Max może ci powiedzieć, że nie jestem zbyt sympatyczny, gdy zrobię się zły – Skór utkwił zimne spojrzenie w twarzy Maxa. Popatrzyłam zaniepokojona na niego.
-Max? – zapytałam. Ale Max milczał, wpatrując się bez ruchu w twarz Skóra i ściskając coraz mocniej moją rękę. I rzecz jasna tę chwilę wybrała sobie Alex na wtargnięcie do pokoju.
-Chcę w końcu dowiedzieć się prawdy! – powiedziała stanowczo i gniewnie, po czym dostrzegła trzech mężczyzn. – Nic mnie nie obchodzi, że macie gości, chcę dowiedzieć się prawdy albo idę na policję! – zagroziła.
-Alex... widzisz... – odchrząknęłam nieco. Świetnie. Do tego wszystkiego jeszcze Alex mi tu potrzebna z jej fochami. Potrzebowałam pilnie Cameron, pojęłam, w jakim celu ona tu została. Wierzyłam, że ma nas chronić, a nie sprowadzić nam na głowy armię Skórów. Czemu jej wierzyłam? Bo ona kochała Maxa. I wiem, że nie byłaby w stanie go skrzywdzić. Tylko czemu do cholery teraz jej tutaj nie ma?! W dodatku Alex najwyraźniej na świecie nie zamierzała wyjść, przyjąwszy bojową postawę z rękami założonymi na piersiach. Co prawda nie byłam wcale pewna, czy pozwolili by jej wyjść, prawdopodobnie nie. I nawet nie zdziwiłam się tak bardzo, gdy do pokoju wpadła Maria. Właściwie to było do przewidzenia.
-Liz, zamilcz, nic jej nie... – zaczęła Maria, urywając i patrząc na nas z zaskoczeniem. Co jak co, ale Maria miała refleks, bo niemal natychmiast odwróciła się i ruszyła do drzwi, mrucząc coś o jakiś imprezach zamkniętych, jednak Skór był szybszy i zatarasował jej drogę. Maria odwróciła się do nas, a na jej twarzy malowała się rezygnacja. – Zmieniłam zdanie. Posiedzę sobie z wami.
Miałam nadzieję, że jeśli komuś miałoby się udać wyjście, to właśnie Marii – Alex nie wiedziała, o co chodziło, a na mnie i na Maxa mieli oko. Jedynie Maria mogła coś zdziałać, pojawiając się błyskawicznie i równie błyskawicznie znikając... Trzeba było zawiadomić Cameron – tylko jak?
-Widzę, że przybywa nam ochotników – zauważył jeden ze Skórów, od którego Max nie odrywał wzroku. – Bardzo mnie to cieszy.
Nas chyba cieszyło nieco mniej. Wiedziałam jedno – że chwilowo znaleźliśmy się w pułapce, co gorsza, nasze szanse na wyjście stąd cało coraz bardziej się zmniejszały. Oni będą usiłowali wydobyć od nas informację, której po prostu nie mieliśmy, a coś mówiło mi, że nie cofną się przed niczym, skoro nawet dla Langley’a ja byłam niczym... Dodatkowo sytuację komplikowała obecność Alex – która w zasadzie nie powinna się niczego dowiedzieć, ale teraz było już za późno i miałam tylko nadzieję, że uda mi się to jakoś jej później wytłumaczyć. O ile będzie później i przyjdzie tu w końcu Cameron – nawet jeden obrońca jest lepszy niż żaden.
-Co tu jest grane? – zdenerwowała się Alex patrząc na nas ze zmarszczonymi brwiami. Zdaje się, że Alex będzie sceptycznie nastawiona, ale nie popuści dopóki się czegoś nie dowie...
-Liz... to są Skórowie? – upewniła się Maria, lustrując dyskretnie postaci Skórów.
-Tak – westchnęłam ciężko. Przynajmniej tak przypuszczałam. – Nie zdążyli co prawda przedstawić się, ale owszem, to są Skórowie – zażartowałam usiłując rozładować nieco atmosferę, ale nie bardzo mi wyszło.
-Dawno ich nie widziałam – mruknęła Maria. – Całe dwadzieścia lat. Zainwestowali w wygląd, kiedyś byli bardziej chucherkowaci.
Nie wiem, czy można było nazwać Skórów „chucherkowatymi” kiedykolwiek. Nagle dotarła do mnie absurdalność tej sytuacji – troje dorosłych ludzi i jedna dziewczyna siedzieli w pokoju z trójką facetów, którzy byli uzbrojeni jedynie w swoją tak zwaną „moc”, a my rozmawiamy o chucherkach...
-Co to są Skórowie? – wtrąciła się Alex. Mogłam powiedzieć, że była już maksymalnie zirytowana. – I co tutaj w ogóle się dzieje? Czy ktoś w końcu coś mi wyjaśni?! – zawołała. Jakby w odpowiedzi jeden ze Skórów podniósł rękę i zniszczył moje lustro przy toaletce, które po prostu wybuchło. Cholera jasna, to była toaletka po mamie...! Przemknęło mi przez głowę, że w gruncie rzeczy sytuacja może się odwrócić, i jeśli nawet Langley, Jennie, Chris, Michael i Isabel wrócą cali i zdrowi, to może nie być nas...
-Co... co to było? – spytała Alex patrząc osłupiałym wzrokiem na szklany pył zaścielający podłogę.
-To była próbka tego, co wam się stanie, jeśli nie powiecie nam, gdzie jest Langley i spółka – zagroził Skór, patrząc na mnie wymownie.
-Też bym chciała wiedzieć – doleciało mnie od strony Alex, ale nie zwróciłam na nią uwagi.
-Nie wiemy – odparłam siląc się na spokój, choć wewnątrz mnie szalał istny tajfun. Nie miałam pojęcia, co robić, po raz pierwszy w życiu byłam całkowicie odpowiedzialna za życie nie tylko moje czy Jennie, ale też Maxa i Alex. Nie mówiąc już o tym, co by było, gdybym wiedziała, dokąd zawiózł ich Langley. Wtedy ta presja byłaby chyba nie do zniesienia... I właśnie wtedy w pełni zrozumiałam, jak wielka odpowiedzialność wisiała nad Maxem dwadzieścia lat temu. Nieświadomie zacisnęłam rękę na jego dłoni.
-Powtórzę pytanie – zaproponował Skór. – Gdzie. Jest. Zmiennokształtny. Langley. I jego pożałowania godna świta.
-Nie wiem – powtórzyłam z rozpaczą. Podziękowałam Bogu, że Langley mi tego nie powiedział, bo nie wiem, czy potrafiłabym tak przekonująco kłamać, ale już w następnej chwili pożałowałam tego gorąco – ku mojemu przerażeniu Skór stojący dotąd przy drzwiach podszedł do Marii i chwycił ją za gardło... Oni ją chcieli udusić na moich oczach!
-Radziłbym się zastanowić nad odpowiedzią – zauważył Skór. – Chyba, że chcecie poświęcić swoją przyjaciółkę... jak i tę młodą damę – wskazał brodą Alex, i jak na rozkaz kolejny Skór zbliżył się do niej. Alex jednak pokazała, czyją jest córką – zamiast poddać się biernie i pozwolić złapać, kopnęła na oślep, ugryzła go w rękę i rzuciła się do drzwi. Niestety, i ona nie była wystarczająco szybka w porównaniu z kosmicznymi mocami, bowiem drzwi zatrzasnęły się tuż przed jej nosem... Alex odwróciła się lekko pobladła i popatrzyła na nas z przerażeniem.
-To jakiś koszmar... – powiedziała niewyraźnie. – To musi być koszmar... – wiele dałabym za to, żeby to był tylko senny koszmar...
-Więc? Dowiem się, gdzie są następcy tronu wraz z rodziną czy nie? – Skór znów powtórzył pytanie. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym wiedziała, gdzie oni byli – nie wykluczone, że powiedziałabym, żeby uratować Marię i Alex, a potem usiłowałabym ostrzec Langleya, ale prawda była taka, że nie miałam tego wyboru, powiedzieć czy nie... Popatrzyłam na Marię z niemą prośbą, żeby mi wybaczyła.
-Nie wiemy – powtórzyłam beznadziejnie.
-Prze...praszam – mruknęła z trudem Maria. – Trochę... za bardzo... pan du... si...
Oni naprawdę ją dusili! A ja nie mogłam nic zrobić. To był koszmar, patrzeć, jak ktoś dusi moją przyjaciółkę. Coś w zachowaniu Maxa zmroziło mnie, wyczuwałam niepokój płynący od niego falami, ba – to nie był niepokój, to było przerażenie. I to chyba po części napełniło mnie przekonaniem, że nie mogę nic zrobić. Max bał się tych ludzi, napawali go wręcz śmiertelnym lękiem. Wiedziałam, być może od niego, że jeśli tylko uczynię jakikolwiek, nawet najmniejszy ruch, oni nie będą pytać, czy chciałam rzucić się Marii na ratunek czy wytrzeć sobie nos. Mogłam tylko jak zahipnotyzowana patrzeć, jak powoli ginie Maria. To była moja wina, powinnam była coś zrobić, ale byłam jak sparaliżowana. Gdybym znała odpowiedź na to cholerne pytanie o Langleya, bez chwili namysłu bym powiedziała. Teraz przychodzi mi na myśl, że Langley mi nie ufał, i jego decyzja o nie poinformowaniu nas była głęboko przemyślana i po prostu mądra. Wiedział, że coś takiego może się stać i wiedział też, że bym powiedziała, a nie mógł ryzykować zdrady z naszej strony. Ale wtedy to wyglądało zupełnie inaczej.
-Jeśli moja żona mówi, że nie wiemy, gdzie oni są, to znaczy, że nie wiemy! – zawołał Max ze wzburzeniem zrywając się z łóżka zanim zdążyłam go powstrzymać.
-Siadaj – warknął zimno Skór. – Kim ty jesteś, żeby do mnie mówić? Kim?! Królem, którego nikt nie chciał! A teraz w końcu przyszła pora, żeby rozliczyć się ze wszystkiego! – pociągnęłam Maxa za rękę żeby usiadł obok mnie i pozwoliłam sobie na chwilę spokoju i rozluźnienia – wewnętrzne tamy Maxa chyba w końcu puściły i przestał mnie traktować jak Marię czy Isabel. Ale może słowo „żona” znaczyło teraz dla niego to samo, co „znajoma”. Nie znałam tego nowego Maxa, nie pozwalał się poznać tak do końca i rozumiałam to, ale... Nie, stop. Liz, weź się w garść. Nie roztkliwiaj się teraz nad sobą, nie teraz!
Wydawało się, że to już koniec, ale...
Drzwi uprzednio zatrzaśnięte przez Skórów, teraz prysły, jakby były ze szkła, a do środka wpadł Kyle, tuż za nim – Cameron. A potem wszystko potoczyło się niemal jednocześnie, i trudno będzie mi opisać to tak, jak wtedy to się działo. Na moje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że i tak nikt nie zdołałby opisać dokładnie tak, jak było – dopóki nie nakręcą z tego filmu.
Wzrok Kyle’a padł na Skóra i Marię. Kyle nie zastanawiał się ani chwili, może to był nawet odruch, nie wiem. Nie widziałam dokładnie, bo Kyle stał za Skórem, ale wiedziałam, że Kyle uderzył z całych sił dokładnie tam, gdzie kiedyś Courtney i inni mieli te swoje... zatyczki, zanim Skór zdążył zareagować. Widać nadal mieli zatyczki, bo morderca Marii... prysnął, zniknął, tak, jak znika nagle przekłuty balonik, z tą różnicą, że przekłute baloniki nie wydają z siebie takich dźwięków jak wyciągany korek z butelki. I nie pozostaje po nich kurz unoszący się w powietrzu. Maria była wolna – osunęła się na podłogę. Chciałam natychmiast się do niej rzucić, ale dookoła panowało coś w rodzaju małego piekła.
Cameron bowiem popełniła jeden, poważny błąd – zamiast natychmiast zająć się Skórami, rzuciła się w stronę Maxa upewnić się, że jest w porządku. Dała im całe kilka sekund na reakcję, która zresztą była natychmiastowa.
-Cameron – krzyknęłam ostrzegawczo widząc, jak jeden ze Skórów podnosi dłoń, gotów ją zniszczyć. Cameron obejrzała się przez ramię i w ostatniej chwili ochroniła, wytwarzając niewielkie pole ochronne, od którego energia Skóra odbiła się jak piłeczka pingpongowa o ścianę i poszybowała w bok, prosto w moją już i tak zdewastowaną toaletkę, która wybuchła z głośnym hukiem.
-Wynoście się stąd – rozkazała Cameron i podniosła rękę gdzieś za nasze plecy. Znów coś wybuchło, ale nawet nie musiałam się odwracać, by wiedzieć co – mój regał z ulubionymi książkami... W tej chwili jednak nie myślałam o głupich książkach tylko o tym, by ratować swoje życie. Tu z całą pewnością nie było bezpiecznie. Chwyciłam Maxa za rękę i pociągnęłam go w stronę resztek drzwi, byle tylko szybciej się stąd wydostać, zastopowało mnie jednak przy drzwiach i obejrzałam się.
-Alex! – zawołałam. Alex stała skulona w kącie, patrząc na wszystko z przerażeniem. – Alex, chodź, idziemy – poleciłam podbiegając do niej i łapiąc za rękę, usiłując wyciągnąć ją stąd.
-Liz, uważaj – usłyszałam ostrzeżenie Kyle’a i odwróciłam się, by zobaczyć wycelowaną w siebie rękę Skóra. Jednak to nie ja otrzymałam uderzenie, a Kyle... Uderzył ciężko o ścianę z głuchym odgłosem, wyraźnie słyszałam trzask łamanych kości i zrobiło mi się momentalnie niedobrze.
Chwilę później Skór, który usiłował mnie zabić, zamienił się w latające w powietrzu strzępki suchej skóry, tak samo stało się z drugim, ostatnim już Skórem.
W pokoju zapanowała cisza. Nawet nie wiedziałam, kiedy poszły wszystkie szyby w oknach. Wszystko wyglądało tak, jakby po pokoju przeszło tornado. I w gruncie rzeczy trwało bardzo krótko – dwie minuty? Więcej? A może mniej? Popatrzyłam na Marię – leżała skulona na podłodze i zanosiła się kaszlem.
-Maria! – zawołałam, padając obok niej i wpatrując się w nią z niepokojem – przecież tak mało brakowało, żebym ją straciła! – Maria, żyjesz jeszcze? W porządku? – Maria pokiwała tylko głową, wciąż przeraźliwie kaszląc. – Boże, tak się bałam... – szepnęłam z ulgą obejmując ją mocno. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak niewiele brakowało, żeby jej zabrakło.
-Będę żyła – mruknęła uspokajająco i rozejrzała się po pokoju, jej wzrok zatrzymał się na Kyle’u. –Kyle? – zapytała i podniosła się chwiejnie, żeby do niego podejść. Może i nie byłam lekarzem, ale wiedziałam, że w tym akurat wypadku niewiele da się zrobić. Być może powiedziała mi to bezsilna postawa Cameron, a może Maxa, siedzącego na skraju łóżka trzymającego głowę w dłoniach.
-Maria, lepiej nie – powiedziałam starając się zatrzymać Marię, ale wywinęła się, nie zważając w ogóle na mnie.
-Kyle, słyszysz mnie? – zapytała klękając obok niego i biorąc go za rękę. – Kyle, słyszysz mnie? – powtórzyła rozpaczliwie. Odwróciłam wzrok. Nie mogłam się zmusić do tego, żeby popatrzeć na jego twarz, to było za dużo. Chciałabym również nic nie słyszeć – ale jak na złość wtedy, gdy pragniemy ciszy, zawsze jest hałas, a gdy marzymy o czymś, co zagłuszyłoby nasze myśli, jest tylko uporczywa cisza.
-A już myślałem... już myślałem, że ten Skór... udusi moją siostrę – usłyszałam głos Kyle’a.
-Nie udusił – odparła Maria. – Nie wiedziałeś, że trudno jest się mnie pozbyć? Jestem w końcu jak rzep, nie?
-Jesteś – potwierdził Kyle. – Już nie mają... zaworka na plecach. Skórowie.
Boże, ten człowiek umierał i gadał coś o jakiś idiotycznych, zupełnie nieważnych zaworkach?!
-Cóż, technika poszła do przodu, nawet u nas – odparła Cameron. Kyle znów coś powiedział, ale już nie słyszałam. Podeszłam do wciąż skulonej w kącie Alex – przypominała mi małe, śmiertelnie przestraszone zwierzątko.
-W porządku? – zapytałam, patrząc na nią uważnie. Alex skinęła głową, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami.
-Nie pleć głupstw – zdenerwowała się Maria. Obejrzałam się przez ramię. – Przecież będziesz! Max, uzdrów go. Proszę – Maria zwróciła się do Maxa, który wciąż siedział na skraju łóżka z nieszczęśliwą miną.
-Nie mogę – pokręcił przecząco głową i ukrył twarz w dłoniach. – Nie mogę.
Kyle chyba znów coś powiedział, ale bardzo cicho, a Maria nie zwróciła na to żadnej uwagi. Wiedziałam, że była wściekła na Maxa. Objęłam Alex ramieniem.
-Uzdrów go, tylko o to cię proszę! – zawołała. – Czy to tak dużo?! Liz uzdrowiłeś, a mojego brata już nie możesz?
-Maria, on nie może – zauważyła Cameron kładąc rękę na ramieniu Marii. Nie słuchałam już dalej tego, co mówiła Maria; uświadomiłam sobie, że to ja powinnam tam leżeć, nie Kyle. Po raz drugi ktoś uratował mi życie, płacąc za to wysoką cenę. Najpierw Max, dwadzieścia parę lat temu, a teraz Kyle. Kto będzie następny? Chyba przynosiłam pecha tym, którzy byli mi bliscy. Kyle zawsze był wobec mnie lojalnym przyjacielem, został wmieszany w to bagno wbrew sobie, jego ojciec właśnie przez to stracił pracę, jego życie zostało wywrócone do góry nogami, ja sama przyczyniłam się do tego, żeby jeszcze namieszać w jego życiu wymuszając na nim zerwanie wszystkiego, co wiązało się z Jennie, a on... on po prostu uratował mi życie. Boże. Pomyślałam o Jennie. Tak, nie chciałam, żeby wiązało ją coś z Kyle’m, to, czego życzyłam sobie ja, i czego pragnęła ona, to dwie różne rzeczy, ale mimo wszystko nie chciałam, żeby moje było na wierzchu za wszelką cenę. Co jej powiem, gdy ona wróci? Jak jej to wytłumaczyć?
-On nie żyje – zauważyła w końcu Alex drżącym głosem, wpatrując się w ciało. – On zginął, w jakiś popieprzony sposób.
-Nie wyrażaj się – mruknęłam odruchowo. Alex zwróciła na mnie swoje spojrzenie, w którym malował się cały natłok emocji.
-Mam się nie wyrażać? – powtórzyła. – JAK?! Na moich oczach zginął mój przyszywany wuj, a ja mam się nie wyrażać?! Ciocia sobie ze mnie żartuje?! – wrzasnęła histerycznie. – Jacyś skórowie najpierw duszą ciotkę Marię, potem drzwi same się zamykają, jakieś wybuchające meble, potem ginie mój wuj w jakiś zupełnie nienormalny i popieprzony sposób, ci... skórowie znikają diabli wiedzą gdzie i jak, mojej matki nie ma, oni coś gadali o tronach i Langley’u, a ja mam się nie wyrażać, do ciężkiej cholery?!
-Rozumiem, że jesteś zdenerwowana – zaczęłam, ale Alex znów była zimną i opanowaną Alex, błyskawicznie opanowując wybuch histerii.
-Rozumie ciocia? – zapytała błyskając tylko oczami. – Gdzie jest moja matka? Co tutaj jest grane? Kim byli ci ludzie, dlaczego wuj nie żyje? Ja nie proszę o odpowiedzi, ja ich teraz żądam.
-Liz, trzeba coś zrobić – odezwała się Cameron. – Trzeba coś wymyślić. Obawiam się, że oni mogą tu wrócić, poza tym nie wiem, co teraz z Kyle’m...
Max popatrzył na mnie z nadzieją, że coś zdecyduję. Maria wciąż trzymała kurczowo rękę Kyle’a, a cały pokój wyglądał tragicznie. Na dole zaś pracowała pełną parą kafeteria, do której trzeba było natychmiast zejść, sprawdzić, czy tam wszystko w porządku, czy nikomu nie wpadnie do głowy wejść na górę... Wszyscy czegoś ode mnie chcieli i oczekiwali, podczas gdy ja nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić. Miałam ochotę wyć. Co było najpilniejsze? Alex mogłam chyba zostawić na koniec. Doprowadzić Marię do stanu używalności, wiem, że śmierć bliskiej osoby to koszmar, przeszłam przez to, ale wtedy też nie miałam czasu, by nad sobą płakać. Wtedy chodziło o moje życie, teraz zresztą również. Kyle... Boże. Cameron jest tu chyba jedyną logicznie i chłodno myślącą osobą. Uczepić się Cameron.
-Alex, obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię, ale nie w tej chwili – powiedziałam siląc się na spokój. – Widzisz, co tu się dzieje. Cameron, zabierz stąd Marię, daj jej coś na uspokojenie, waleriana stoi chyba w kuchni. Max, pomożesz jej. Ja zadzwonię do szeryfa Valentiego – błyskawicznie rozdysponowałam zadania, które wydawały mi się być najpilniejsze. Cameron odzyskała już wewnętrzną równowagę i skinęła głową.
-Zamknij kafeterię – poradziła przytomnie. – Co prawda dla zachowania pozorów mogłaby działać normalnie, ale to chyba zbyt niebezpieczne. Powiedz, że powody prywatne albo coś takiego.
Bez słowa skierowałam się w stronę schodów.
-A ty gdzie? – zapytałam widząc, że Alex podąża za mną krok w krok. Popatrzyła na mnie jak na wariatkę.
-Naprawdę ciocia myśli, że ja się teraz odczepię albo zostanę tam sama? – odparła pytaniem na pytanie, znów wpadając w swój nowojorski akcent. Widać dochodziła do równowagi znacznie szybciej niż Isabel. Westchnęłam ciężko i machnęłam ręką.
Alex deptała mi po piętach przez cały czas i wpatrywała się we mnie straszliwym wzrokiem, godnym Gorgony – zarówno wtedy, gdy ze współczującym i przepraszającym sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy wyrzucałam klientów i wypychałam kelnerki i kucharza do domów, jak i wtedy, gdy dzwoniłam do Jima Valentiego. Wolałam powiedzieć mu przez telefon, że jego syn zginął pół godziny temu w moim mieszkaniu, chyba nie byłabym zdolna powiedzieć tego patrząc mu prosto w twarz, jeśli chciałam zachować resztki zdrowego rozsądku a nie rozsypać się na kawałeczki.
Gdy Crashdown było już zamknięte na cztery spusty znów weszłam na górę, wraz z nieodłączną Alex, która snuła się za mną jak ponury cień. W pokoju Jennie unosił się intensywny zapach waleriany i eukaliptusa, a to połączenie sprawiało, że żołądek skręcał się w ósemkę. Maria wdychała głęboko dla uspokojenia olejek eukaliptusowy, trzymając buteleczkę drżącą dłonią. Max miął niespokojnie w dłoni rąbek firanki, a Cameron siedziała zamyślona przy biurku Jennie.
-Co teraz? – zapytał Max, nie podnosząc głowy. Podeszłam do niego i przytuliłam go mocno. Max z wahaniem również mnie objął.
-Dlaczego nie mogłeś uzdrowić Kyle’a? – zapytałam cicho. Max natychmiast spiął się i odsunął nieco ode mnie, ale nic nie powiedział.
-Nie ma czym – odparła za niego Cameron znękanym głosem. Odsunęłam się od Maxa i obejrzałam na nią pytająco. – Nicholas – powiedziała lakonicznie.
-Co: Nicholas? – zapytałam.
-Nicholas zabrał mu wszystko – Cameron kręciła się lekko na krześle, odpychając stopą. – Nie tylko pamięć... moce też. Wszystko. Jeden z tych Skórów to nasz stary znajomy, zresztą, bliski współpracownik Nicholasa.
Matko. No tak, teraz stawało się już jasne, czemu Max się go bał.
-Skąd o tym wiesz? – najeżyła się Alex natychmiast. Nie wiedziała, kim był Nicholas, kim byli Skórowie i o czym tak właściwie rozmawiałyśmy, ale mimo to uczepiła się tego, czego trzeba było. Chyba miała psi węch.
Cameron zamierzała ją zignorować, ale to w końcu była Alex.
-Widziałam już wystarczająco dużo – zauważyła zakładając na piersiach ręce. – Mało co te małpoludy mnie nie zabiły, więc mam chyba prawo czegoś się dowiedzieć, prawda? Domyślam się, że ten... Nicholas... jest po drugiej stronie barykady, ale skąd ty to wiesz, skoro jesteś po naszej stronie?
Zadziwiające. Godzinę temu groziła, że pójdzie na policję, a teraz mówiła „nasza strona” i „my”. Alex nie była złą dziewczyną, pomimo tego, że była rozpuszczona jak dziadowski bicz, pomimo tego, że czasami była arogancka i męcząca, to jednak potrafiła odróżnić dobro od zła. I najwidoczniej Alex miała w sobie więcej cech przywódczych niż Isabel, bo Cameron popatrzyła na nią przenikliwym wzrokiem, ale Alex nie odwróciła spojrzenia. Zastanawiające, ale ta „druga generacja” była stanowczo bardziej dojrzała i przygotowana do swoich ról, niż byliśmy my.
Cameron skinęła głową jakby w akceptacji.
-Wiem, bo sama byłam po drugiej stronie barykady, jak to ujęłaś – powiedziała spokojnie. – Teraz już chyba nie ma co ukrywać. Przeszłam na właściwą stronę, ale znam doskonale mechanizmy działania Nicholasa.
-Dlaczego przeszłaś na drugą stronę? – zapytała Alex, czepiając się jak zwykle tego, co wydawało jej się najbardziej podejrzane. Chyba nie miała wielkich kłopotów ze zgadnięciem, że poprzednim razem wszyscy równo jej kłamali. – Zdrada to zdrada. Dlaczego nagle zmieniłaś zdanie? Dlaczego twierdzisz, że teraz chcesz nam pomóc? Nie wierzę w gwałtowne nawrócenia.
Nie miałam pojęcia, że Alex ma takie radykalne poglądy. „Zdrada to zdrada”. Nie sądziłam, że rozwydrzone czternastolatki mają takie klarowne i surowe zasady, bo Alex mówiła z pełnym przekonaniem i wiarą w swoje słowa, zupełnie nie jak na jej wiek przystało. Była stanowczo przedwcześnie dojrzała. Czy w tej rodzinie wszystkie dzieci muszą być dojrzałe o wiele za wcześnie?
-Nie nawróciłam się gwałtownie, to trochę trwało – Cameron pokręciła głową. – Powiedzmy, że skłoniły mnie do tego powody prywatne, chciałam coś komuś udowodnić. Z czasem uwierzyłam, że to, co robiłam było słuszne, a teraz wy musicie mi uwierzyć.
-Dlaczego? – zapytała z uporem Alex.
-Bo inaczej możesz nie uwierzyć już nigdy więcej nikomu – odparła krótko Cameron. – I teraz nam się udało, ale następnym razem może już się nie udać, oni tak łatwo nie odpuszczają – Cameron patrzyła teraz na mnie wymownie.
-Co chcesz przez to powiedzieć? – spytałam z niechęcią. – Że tu nie jest bezpiecznie?
-Tak – potwierdziła. – Ale prawdę mówiąc, to nigdzie nie jest bezpiecznie.
-Więc nie mamy żadnego wyjścia – podsumowałam. Cameron milczała przez chwilę, przełamując coś w sobie.
-Jest – powiedziała w końcu i podniosła na mnie wzrok. – Jest jedno, jedyne wyjście.
Popatrzyłam na nią wyczekująco.
-Żeby nasza rasa mogła istnieć na Ziemi musimy być... odżywiani – zaczęła. – Kiedyś mieliśmy nasze... centrum odżywiania na Ziemi, w Coppers Summit, ale gdy Courtney je zniszczyła, doszliśmy do wniosku, że odżywianie na Ziemi nie jest dobrym sposobem, bo nasze centrum może być zniszczone przez człowieka, przez kataklizmy, i wtedy nie będziemy mieli szans powrotu do domu. Teraz jesteśmy utrzymywani przy życiu poprzez przekaźnik.
-Jaki przekaźnik? – zapytała Alex. – Co to jest?
-To... jakby rodzaj korytarza łączący Ziemię z Antarem – wytłumaczyła Cameron z lekkim zakłopotaniem. – Najpilniej strzeżony, bo to również środek transportu i kanał informacyjny. To właśnie dzięki niemu my, Skórowie, możemy się wzajemnie wyczuwać.
-Chyba nie rozumiem – Maria podniosła głowę znad buteleczki eukaliptusa. Cameron westchnęła ciężko.
-Co to jest Antar? – najeżyła się Alex.
-Każdy z nas jest połączony z Antarem, przy pomocy odpowiedniego ustawienia czarnych kryształów – spróbowała wytłumaczyć nam to z innej strony. – Drugi komplet kryształów znajduje się na Antarze, oba są ze sobą połączone tworząc w ten sposób korytarz – ciągnęła. – I to utrzymuje nas przy życiu, to coś w rodzaju... wspólnego rejestru, kolektywnego umysłu. Wydaje się, że zabiłam tych dwóch Skórów, ale to były tylko ich powłoki, oni sami zostali tak naprawdę natychmiast wysłani na Antar poprzez kryształy i wrócą.
-Są... nieśmiertelni...? – zapytałam głucho. No świetnie... tylko tego nam teraz brakuje.
-Coś w tym rodzaju, ale nie do końca – Cameron skinęła głową.
-No to pięknie – burknęła cicho Maria, włączając się do rozmowy. Wiedziałam, co usiłowała zrobić – odsunąć od siebie myśl o Kyle’u. – Ale nadal nie widzę związku z nami.
-A jednak jest związek – stwierdziła z uporem Cameron. – Trzeba zniszczyć ten ziemski przekaźnik. To zamknie nieodwracalnie kanał łączący z Antarem i wszyscy Skórowie będący na Ziemi zginą bez łączności z naszą planetą. Jest tylko jeden warunek – Cameron zawiesiła głos. – Musi to zrobić człowiek, bo przekaźnik jest zabezpieczony przed zniszczeniem przez nas, Skórów. Coś w rodzaju samoobrony.
-Wiesz, jak to zrobić? – zapytałam po chwili. Cameron skinęła głową.
-Tak – odparła krótko.
-To samobójstwo – zauważyłam. – Ty też zginiesz.
-Wiem – Cameron znów skinęła głową. – Ale nie mamy wyjścia. Myślałam, że uda się to załatwić inaczej, bez żadnej szkody, ale Kyle już nie żyje. Nie mamy innego wyjścia, nawet, jeśli Jennie i Langley zdołają definitywnie pozbyć się Nicholasa. Oni mogą to zrobić, oni mogą wszystko, i myślałam, że to wystarczy, żeby zniechęcić resztę Skórów, czasami zabicie przywódcy wystarcza, ale czuję, że to nie zastąpi wszystkiego.
-Skąd wiesz? – zapytała surowo Alex, ale Cameron tylko rzuciła jej ciężkie spojrzenie. No tak, kolejne już sławne przeczucie Cameron... Do diabła z przeczuciami!
-Dobrze – podjęłam męską decyzję. – Pojadę z tobą.
-Nie – Maria podniosła się z łóżka. – Ty zostaniesz. Ja pojadę.
-Jesteś pewna...? – zapytałam niepewnie.
-Tak – Maria skinęła głową. – Kyle nie żyje, a ja muszę coś zrobić. Poza tym ty musisz zostać, załatwisz... załatwisz wszystko z Jimem – głos Marii załamał się. – I wytłumaczysz wszystko Alex.
-Więc jeźdźcie – powiedziałam powoli, tym bardziej, że Max położył mi rękę na ramieniu. – Uważajcie na siebie – poprosiłam.
-Liz, powiedz mojej matce, że dzisiaj nie wrócę – mruknęła Maria przytulając mnie. – I przeproś ode mnie Bobby’ego.
-Jasne – skinęłam głową, ale tak naprawdę wpatrywałam się w Maxa i Cameron.
Cameron przytuliła Maxa.
-Uważaj na siebie – powiedziała uśmiechając się z przymusem.
-Jesteś wspaniałą osobą, Cameron – odparł Max odwzajemniając uścisk. – Będzie mi cię brakowało. Byłaś najbliższą mi osobą przez wiele lat i nigdy tego nie zapomnę. Ty pierwsza wyciągnęłaś do mnie rękę – Max był małomówny po powrocie, nawet bardzo małomówny, i to, co właśnie powiedział, było bardzo długie jak na niego. – Dziękuję.
-To ja dziękuję – Cameron pocałowała go w policzek, jej usta nieco zbyt długo pozostawały przy jego skórze. – Trzymaj się.
Max uśmiechnął się smutno i odsunął od niej. Cameron przełknęła głośno ślinę i popatrzyła na mnie.
-Żegnaj – objęła mnie krótko. Obie wiedziałyśmy, że to była jej samobójcza misja. Jak kamikadze. Boski wiatr. Oni robili to dla cesarza. A ona? Choć Max w tym życiu nie był królem, choć jego własny lud go odrzucił, to jednak dla niej chyba wciąż pozostał królem. I zamierzała zdradzić, wydać na śmierć wszystkich ze swojej rasy, przebywających na Ziemi w imię wierności Maxowi. Zapewne gdyby spojrzeć na nią od drugiej strony, Cameron byłaby zwykłą zdrajczynią, jednak dla nas była prawdziwą bohaterką.
-Jedźcie – skinęłam głową. Wolałam mieć to już za sobą. Cameron i Maria skierowały się do wyjścia. Podjęłam wewnętrzną decyzję – w końcu już nigdy więcej miałam jej nie zobaczyć, jeśli wszystko dobrze pójdzie. – Cameron! – zawołałam za nią. – Dziękuję. Za wszystko.
Skinęła głową i znikła. Tak samo, jak kiedyś Tess. Nawet ta sytuacja była podobna do tamtej – znów żegnałam kobietę, która kochała Maxa i która szła na samobójczą misję.
Zostałam sama, w na pół zdemolowanym mieszkaniu, z martwym dawnym przyjacielem, mężem, który bardzo się zmienił, z córką szwagierki, która żądała ode mnie natychmiastowej odpowiedzi na gnębiące ją pytania. Powstrzymywałam łzy całą siłą woli.
Teraz pozostało mi już tylko jedno – modlić się.
As you wish:
ALEX - lubie ją. Ma troche taki charakterek jak ja taki wybuchowy i jest bardzo uparta co mi sie podoba. Też by mnie nosiło jak wszyscy bo wydzieli a akurat ja nie.
Obok Bobby'iego najlepsza postać w tym opowiadaniu
Choć pozostałe też są niczego sobie
Moim skromnym zdaniem to Liz powiina iść (jak jest duże prawdopodobieństwo śmierci)
w końcu to ona przeżyła dzięki Kylowi (sorry za mój czarny humor ale skoro miała umrzeć już dwa razy a żyje to może do 3 razy sztuka)
Jednak MARIA w roli hero (American Woman) też jest wporzo.
NO i WIKSA - (opowiadanie ze mucha nie siada)
ALEX - lubie ją. Ma troche taki charakterek jak ja taki wybuchowy i jest bardzo uparta co mi sie podoba. Też by mnie nosiło jak wszyscy bo wydzieli a akurat ja nie.
Obok Bobby'iego najlepsza postać w tym opowiadaniu
Choć pozostałe też są niczego sobie
Moim skromnym zdaniem to Liz powiina iść (jak jest duże prawdopodobieństwo śmierci)
w końcu to ona przeżyła dzięki Kylowi (sorry za mój czarny humor ale skoro miała umrzeć już dwa razy a żyje to może do 3 razy sztuka)
Jednak MARIA w roli hero (American Woman) też jest wporzo.
NO i WIKSA - (opowiadanie ze mucha nie siada)
ale miałam do nadrobienia od 37 częsci huu ... troche mi zeszło
Nie ma sensu komentowac wszystkiego bo za długo by to wyszło.
Napisze tyle że:
- bardzo zadziwiła mnie śmier Kylia
- upór i rozmpieszczenie Alex mnie dobija .. może jak się dowie prawdy to ją to troche zmieni
-jestem ciekawa co się dzieje u Langley i spółki -> więc z niecierpliwością czekam na następne części
Nie ma sensu komentowac wszystkiego bo za długo by to wyszło.
Napisze tyle że:
- bardzo zadziwiła mnie śmier Kylia
- upór i rozmpieszczenie Alex mnie dobija .. może jak się dowie prawdy to ją to troche zmieni
-jestem ciekawa co się dzieje u Langley i spółki -> więc z niecierpliwością czekam na następne części
Nagle się okazuje, że dużo ludzi to czyta. Jestem w szoku I jakby co, to nie ja to pisałam. Straszliwie rzewne te części, nic tylko usiąść i płakać. Nie wiem, czemu to napisałam. Zdecydowanie preferuję utwory żywsze, weselsze, z większą ilością akcji, kryminały, książki przygodowe, wyjątek to Montgomery, Scarlett O'Hara i Jane Eyre. Odbiję sobie kiedy indziej.
Oooo. Ktoś lubi Alex. Wystarczy, sondaż zakończony, już wiem, co chciałam Bardzo dobrze. Bobby... Zaraz, policzmy. Ma szeć - siedem lat, odrobinkę za mało... hm. Nic, wymyśli się coś innego.
Liz na misji śmierci - he he, czasami z chęcią bym ją wysłała
Magea - nie ma sensu? Ja ci dam, nie ma sensu!
Krótko mówiąc - udało mi się z tą śmiercią Kyle'a zaskoczyć wszystkich
Tak się zastanawiam... w zasadzie mogłabym dać dwie części od razu. To by nie było takie złe. Tyle razy wściekałam się, że autor urywa w najbardziej interesującym momencie, że naprawdę mogłabym dać dwie części. Może następna wieczorem.
Idę zanosić błagalne modły o deszcz i walczyć z bohaterami. Ja sobie wymyśliłam, że Alex zrzuci bombę na dalekim końcu opowiadania, a ta mówi to w samym środku! Chris pokłócił się z Jennie i ja mam ich z tego wyplątywać...
Miłej części 42.
Chris:
To chyba będzie normalne jak powiem, że byłem kompletnie nie przygotowany na spotkanie ze Skórami? Choć może raczej powinienem powiedzieć, że byłem najlepiej przygotowany, jak tylko mogłem... Po raz kolejny sprawdzało się twierdzenie, że żadna teoria nie dorówna praktyce, choć Langley i Cameron rzetelnie postarali się nas przygotować. Wciąż jednak pozostawało dla mnie zagadką, czemu upodobali sobie akurat mnie. W dalszym ciągu nie przejawiałem żadnych nadzwyczajnych zdolności pseudokosmicznych. W porównaniu z taką Jennie, rzecz jasna, bo jednak w konfrontacji z innymi pospolitymi ludźmi to ja byłem górą. Czasami nawet nieźle mi wychodziło, ale niestety, była to krótkotrwała radość, tak samo jak krótkotrwałe były moje zdolności. Nie, źle się wyraziłem – to nie zdolności były krótkotrwałe, rzecz jasna, a raczej czas trwania ich efektów. No i były limitowane – kolejna wada. Być może to głupio brzmi, ale taka była prawda, nie mogłem niestety szastać nimi na lewo i prawo, tylko raz a dobrze.
W każdym razie dopóki nic strasznego się nie działo, było w porządku. Co prawda obecność tych milczących, nieruchomych statuetek była odrobinę deprymująca – niemal czułem, jak ich oczy są dosłownie przyczepione do mnie. Zastanawiałem się, czy miałem już na koszuli dziurę od tego ich patrzenia. Usiłowałem rzucać dookoła ukradkowe spojrzenia, ale możliwe, że nie bardzo mi wyszły ukradkowe. No dobrze, chyba naprawdę nie bardzo były ukradkowe. Ale z całą pewnością były nerwowe. Sam Nicholas nie bardzo mnie interesował, nie przedstawiał sobą ani potężnego jak wół faceta, ani nie miał zielonej skóry i dajmy na to łusek, więc nie był za bardzo widowiskowy. Wygląda na to, że albo kosmici i ludzie mają wspólnych przodków, albo jedni pochodzą od drugich, albo może proces mieszania się gatunków zaszedł tak daleko. Może połowa mieszkańców Chicago to na przykład kosmici. Kto wie, w końcu wszystko było najzupełniej możliwe, zwłaszcza, jeśli prawdziwi kosmici nie mieli czółek. Znacznie bardziej interesowały mnie osobniki, które sterczały pod ścianami; gdyby mogli, to pewnie oblepiliby wszystkie ściany łącznie z sufitem, ale chyba nie wykształcili sobie zdolności Spidermana do łażenia po ścianach. Jedyne, co zdradzało ich nieziemskie pochodzenie to chyba ten przeraźliwy spokój i jakaś taka... nieruchawość. Żaden z nich nie odezwał się nawet słowem, świdrowali nas tylko wzrokiem. Byli trochę podobni pod tym względem do Cameron, która z początku też taka była. Za cholerę nie można było odgadnąć, czy oni w ogóle o czymś myśleli i o czym na przykład. No, fakt, Cameron wyróżniała jeszcze nieziemska uroda, słowo honoru, że trudno by naleźć drugą tak idealnie piękną kobietę. No i teraz chyba już się trochę rozruszała. A propos Cameron. Nicholas rzucił jakieś nowości o niej, ale prawdę mówiąc to te wiadomości nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Każdy miał jakąś przeszłość. Na przykład moja matka.
A, właśnie, jeszcze jedno. Sprawdziły się słowa Cameron, że Nicholas uwielbia doprowadzać ludzi do pasji. Uwielbia. Sam to zauważyłem, gdy zaczął kpić i drwić, wkurzając kolejno Isabel i Michaela. Michael chyba zapomniał o słowach Cameron, bo wymknęło mu się coś mimo woli i niewiele brakowało, żeby zrobiło się nas o jednego mniej. Gdyby nie Langley.
Nawet nie musiał przypominać nam o planie, wuj Michael i ciotka Isabel niemal natychmiast odwrócili się do siebie plecami i utworzyli dookoła nas barierę ochronną, chroniąc nas tymczasowo przed napaścią rozjuszonych Skórów, którzy nagle stracili swoją nieruchawość; nie zdążyli jednak ochronić Langleya. Nie, Skórowie nie zabili od razu Langleya... ale nie miałem wątpliwości, że zrobili mu coś złego, gdy osunął się bezwładnie w dół żelaznego wspornika z wykrzywioną twarzą.
-Cholera – zaklął Michael pod nosem. – Isabel, uważaj – mruknął odwracając lekko głowę w kierunku ciotki Isabel. Ciotka skinęła głową. Wiedziałem, co zamierzają zrobić – Michael chciał przesunąć pole ochronne o głupie pół metra, tak, aby tym razem objęło i Langley’a. W mgnieniu oka pojąłem również, co powinienem zrobić. Pole ochronne obejmujące również i wsporniki było zbyt duże do podtrzymywania, zwłaszcza, że im większe pole, tym słabsze i łatwiejsze do przerwania, więc krótko mówiąc należało przenieść Langley’a bliżej nas tak, by już bez problemu móc utrzymać nasze pole pierwotnej wielkości. Cóż, to mogło dziwić, i dziwiło, ale znacznie później – teraz w ogólne nie myślałem, skąd nam się biorą te... wspólne myśli.
-Za późno, kolego – zawołał Nicholas i uczynił krótki ruch ręką, który niewątpliwie był jakimś sygnałem dla jego ludzi, jednak tym razem to my byliśmy szybsi – Michael błyskawicznie przesunął pole pół metra dalej.
-Stój – rzuciłem w kierunku Jennie a sam skoczyłem w kierunku Langleya. Chwyciłem go za ramiona i dźwignąłem do góry.
-Zostaw – skrzywił się Langley, ale nie zamierzałem go słuchać.
-Wypchaj się – mruknąłem ciągnąc go w kierunku Michaela i Isabel.
-Nie zajmujcie się mną – stęknął ze złością Langley. – Nicholas...!
Wuj Michael nawet nie słuchał, tylko natychmiast cofnął z powrotem pole ochronne, niemal czułem, jak ono deptało nam po piętach. Wyprostowałem się i spojrzałem dookoła przytomniejszym wzrokiem. Skórowie nie próżnowali, usiłowali zniszczyć nasze pole ochronne, ale solidna szkoła Langley’a, choć swego czasu dała nam się we znaki, teraz skutkowała – ciotka Isabel i wuj Michael utrzymywali nieporuszone pole ochronne. I Bogu dzięki, wolałem nie myśleć, co by było, gdyby bariera uległa pod naciskiem Skórów...
Jennie również nie leniła się, tylko wyciągnęła rękę przed siebie i w skupieniu starała się skoncentrować wszystkie swoje siły. Mogło to wyglądać tak, jakby i ona podtrzymywała pole ochronne, i właśnie na to wszyscy czworo liczyliśmy (znów ten kolektywny umysł...), że Skórowie dadzą się nabrać. Nie wiedziałem co prawda, jak Jennie zamierza przebić się przez pole ochronne tak, by go nie naruszyć, ale byłem pewien, że doskonale wie, jak.
-Pomóż mi! – zażądała przez zaciśnięte zęby. Popatrzyłem w kierunku Nicholasa – poprzednio stał nieco wyżej i zasłaniała go trochę krawędź statku. Teraz zszedł kilka stopni niżej, być może z ciekawości, przyglądając nam się z zainteresowaniem, z jakim ogląda się słonie w zoo. Nie namyślałem się już dłużej i stanąłem obok Jennie, starając się skupić na Nicholasie.
***
Maria:
Poszłam za Cameron jak we śnie, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, dokąd szłam. Cameron otworzyła moją Jettę i usiadła za kierownicą. Normalnie nie pozwoliłabym nikomu siadać za kierownicą samochodu, a już zwłaszcza kosmicie. Nawet Kyle musiał się nieźle natrudzić, żeby wyciągnąć ode mnie kluczyki od wozu... Matko, Kyle. Usiłowałam za wszelką cenę usunąć jego obraz sprzed oczu, ale nieskutecznie. Potrzebowałam czegoś, co skutecznie zajmowało umysł, co mogłoby mnie odciągnąć od wszystkiego... ale jazda samochodem była zajęciem automatycznym, nie zwracałam uwagi na to, co robiłam, pozwalając zawsze myślom błądzić byle gdzie. Nie, lepiej, żeby to Cameron prowadziła. W dodatku nie miałam pojęcia, dokąd w ogóle jedziemy.
Cameron milczała, rzucała mi raz po raz ukradkowe spojrzenia i wiedziałam doskonale dlaczego, ale nie miałam jej tego za złe. Rozumiem czemu. I w pewnym sensie było mi na rękę, że Cameron nie nalegała na rozmowę, ale z drugiej strony – strasznie chciałam, żeby zaczęła o czymś mówić. Wszystko jedno o czym, byle by tylko wypełniła czymś tę nieznośną ciszę.
-Jedziemy do Coppers Summit– odezwała się Cameron jak na zawołanie. Skinęłam bez słowa głową, patrząc na drogę przed nami. – Lepiej zwróć uwagę na drogę, ja tę trasę znam, ale ty nie, a będziesz musiała wracać sama. To jest prawdziwa dziura, z której trudno się wydostać.
-Mhmm – mruknęłam niewyraźnie. Cameron westchnęła ciężko i przyśpieszyła.
-Słuchaj, ja naprawdę wiem, że takie sytuacje są bardzo trudne – powiedziała. – Wierz mi, czasami bywałam w jeszcze gorszym położeniu. Ale musisz wziąć się w garść, o ile nie chcesz, żeby ktoś jeszcze zginął.
-Jasne – odparłam bez entuzjazmu.
-Otwórz skrytkę – poleciła Cameron nie rzucając mi najmniejszego spojrzenia. Posłusznie wykonałam polecenie i otworzyłam skrytkę przede mną – w schowku błysnęły jasne, oszlifowane kamienie o ciepłej barwie bursztynu. Skąd je znałam...
-Czy to nie są te... kamienie od tego starego Indianina? – zapytałam z niedowierzaniem. Zapomniałam, jak on się nazywał.
-Owszem – Cameron skinęła głową.
Zaraz, jak to się zaczęło? To był chyba początek tej całej historii z kosmitami, a przynajmniej gdzieś koło tego. Max i Liz wciąż wtedy usiłowali się do siebie zbliżyć a Michael był wówczas niedostępny jak góra lodowa, uparł się, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie i dostał tej dziwacznej choroby. Max i Liz byli wtedy na pierwszej randce, coś dziwnie im się nie układało od samego początku. Tak, to właśnie przy pomocy tych kamieni uzdrowiliśmy Michaela w jaskini w rezerwacie indiańskim. Czy jeszcze je później widziałam? Chyba nie, nie przypominałam sobie... ale mam niejasne wrażenie, że Max usiłował coś z nimi zrobić gdy Liz dostała mocy, mówiła mi o tym dawno temu. Szczerze mówiąc rzadko myślałam o tamtych czasach, wydawały się być tak strasznie odległe od tego, co było teraz... Wszyscy się zmieniliśmy, Max nie był już tym odpowiedzialnym za cały świat chłopakiem, który zmagał się z przeznaczeniem; przeznaczenie po prostu go opluło. Liz nie była biologiem molekularnym i nie była przykładną żoną i matką, Isabel udawała, że ma najwspanialsze życie pod słońcem, moje marzenia o śpiewaniu po prostu rozwiały się nie wiadomo kiedy i jak, Michael się stonował, Tess nie było już od dawna, Alexa również, a Kyle... kto wie, kto z nas był tutaj najbardziej wygrany. Zaraz, chwila, moment. Odłóż na chwilę na bok rozważania o szczęściu i nieszczęściu, Maria. Lepiej zastanów się, co mają ze sobą wspólnego Cameron, kamienie od tamtego Indianina i moja Jetta! Z tego, co wiedziałam, to ostatnio te kosmiczne graty zostały gdzieś zakopane, więc co u licha?
-Skąd to masz? Przekopałaś całą pustynię? – zapytałam z niedowierzaniem, biorąc ostrożnie w dwa palce jeden z kamieni.
-Że co? – zdziwiła się Cameron. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
-Te kamienie – powiedziałam z uporem. – Były na pustyni.
-Nic mi o tym nie wiadomo – Cameron wzruszyła ramionami. – Wcale nie musiałam przekopywać całej pustyni, po prostu były w banku.
-W banku...? – zdziwiłam się lekko. – Jak wyjęłaś je z banku? Ktoś dał ci upoważnienie czy coś takiego...?
Cameron popatrzyła na mnie dziwnie.
-Do wyjęcia czegokolwiek z banku nie trzeba upoważnienia – mruknęła. – Przynajmniej nie dla mnie.
-Po co ci one? Jak je wyjęłaś? Langley maczał w tym swoje palce, nie? Co on jeszcze stamtąd wyciągnął, co? – zapytałam podejrzliwie, pełna jak najgorszych przeczuć. Usiłowałam przypomnieć sobie, co też jeszcze takiego mogło być w tej cholernej skrytce, ale nie pamiętałam. Niech to szlag.
-Nie wiesz, w jaki sposób można wyjąć coś z banku? – Cameron odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Poza tym im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie, ale skoro chcesz, to powiem. Owszem, to Langley wyjął z banku wasze rzeczy, on wziął orbitoidy, a ja na wszelki wypadek kamienie, choć nie przewidywaliśmy, że będą nam do czegoś przydatne.
-A po co one są potrzebne? – zapytałam z lekkim zniecierpliwieniem. Cameron westchnęła ciężko.
-Gdybyś mi ciągle nie przerywała, może miałabym szansę wyjaśnić – mruknęła z niezadowoleniem.
-Przepraszam.
-Langley jeszcze nie dotarł na miejsce – podjęła znów Cameron, patrząc znów uważnie przed siebie. – A przynajmniej Skórowie jeszcze o tym nie wiedzą. Mieli użyć orbitoidów, one zawsze przy każdym użyciu informują wszystkich dookoła. My użyjemy kamieni. No, ty użyjesz – sprecyzowała.
-Jak? – wyrwało mi się, bo Cameron zamilkła na chwilę.
-Przekaźnik to coś w rodzaju... świętego Graala dla nas, dla Skórów – powiedziała w końcu. – Najpilniej strzeżony punkt na Ziemi, ludzkie ograniczenia to przy tym naprawdę mały pikuś.
-Więc jak chcesz to zniszczyć? – zdziwiłam się. – Zapukamy do drzwi i powiemy „Dzień dobry, my do zniszczenia przekaźnika”, a oni nas wpuszczą i jeszcze z uśmiechem na ustach pokażą, gdzie stoi? Skoro to taki najpilniej strzeżony punkt...
-Wejdziemy, nie bój się – uspokoiła mnie Cameron. – Żaden człowiek z zewnątrz nie miałby nawet cienia szansy, bo do tego dotrzeć, a i nikt ze Skórów nie jest dopuszczany w pobliże przekaźnika. Nikt nam w tym nie przeszkodzi. Gwarantuję, że tam wejdziemy, wpuszczą nas bez większych problemów. Zresztą, nikomu ze Skórów nie zaświta nawet w głowie, że jesteśmy tam, by ich zniszczyć.
Przyszło mi do głowy, że Cameron chyba istotnie była czymś w rodzaju ichniejszej grubej ryby. Wiedziała o tym całym przekaźniku i twierdziła, że wszystko pójdzie po naszej myśli. Znała Nicholasa całkiem nieźle, wymknęło jej się to raz czy dwa. Miała jakieś bliżej nie określone konszachty z Langleyem. To w jej rękach był Max od blisko piętnastu lat, to ona siedziała w tym dziwacznym Instytucie Czegoś tam Naukowego. Nicholas jakoś szczególnie nie był na nią cięty, mam wrażenie, że mógł się bardziej postarać, jeśli zależałoby mu na wyeliminowaniu Cameron i Maxa, to naprawdę nie było takie trudne. Więc co u licha było grane? Gdy Alex zapytała ją, czemu przeszła na naszą stronę, powiedziała, że miała swoje powody. Tylko dlaczego nagle jedna z ważniejszych postaci na Antarze, a wszystko wskazywało, że Cameron była właśnie kimś takim, nagle przechodzi na stronę zwalczanych? Może nie zbyje mnie, jeśli ją o to zapytam, a to prawdopodobnie ostatnia taka okazja...
-Mogę cię o coś zapytać? – odezwałam się z wahaniem, patrząc na umykającą drogę.
-Pytaj – Cameron skinęła głową i zwolniła nieco – minęłyśmy znak ograniczenia do sześćdziesięciu mil. Nigdy w życiu nie spotkałam kosmity, który tak kurczowo trzymałby się przepisów drogowych.
-Powiedziałaś, że przeszłaś na naszą stronę ze względów osobistych. Co to były za względy? – zapytałam, przekręcając się nieco do niej. Cameron milczała przez chwilę, zanim udzieliła mi odpowiedzi.
-Nicholas – powiedziała w końcu lakonicznie. Nicholas...? Zamrugałam oczami.
-Chciałaś go zniszczyć? – upewniłam się. – Nienawidziłaś go?
-Nie – Cameron pokręciła przecząco głową. – Chciałam tylko, żeby zobaczył, że naprawdę byłam mu potrzebna. Kochałam go, ale to był jeden kierunek ruchu.
-Że... że niby co?! – zawołałam zaskoczona, zapominając na chwilę o tym wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło. Patrzyłam na nią kompletnie oszołomiona, przekonana, że tylko się przesłyszałam...! To przecież... to nie możliwe!!! Chryste.... Ale Cameron wciąż była nieporuszona, niech to gęś kopnie! Jak ona mogła, jak ona mogła powiedzieć mi coś TAKIEGO z całkowicie zimną krwią?! Kochać Nicholasa...?!! Bogu dzięki, że akurat nie prowadziłam. Olejek. Olejek eukaliptusowy. Powinien gdzieś tu być... Otworzyłam schowek i uważając, by przypadkiem nie tknąć nawet palcem tych paskudnych kosmicznych kamieni, wygrzebałam spod chusteczek małą buteleczkę olejku. Wiedziałam, że musi być gdzieś tutaj... – Chyba nie powiesz mi.... – wdech. Taak, bardzo dobrze. Ten intensywny zapach trochę kręcił mnie w nosie, ale bardzo dobrze. – Że ty i Ni... Nicholas... no wiesz...
-Tak, byłam jego kochanką, to chyba dobre słowo, o ile o to ci chodzi – stwierdziła spokojnie Cameron. Przez chwilę rozważałam wypicie tej całej cholernej buteleczki. Matko, stresy skracają życie, a jeśli dostanę palpitacji serca...?! – My też kochamy. Wbrew pozorom. Choć może trudno w to uwierzyć, Khivar kochał Vilandrę. A ja Nicholasa. To tylko... trochę inna mentalność. Czasami inaczej pojmujemy takie pojęcia jak „miłość”. Bardziej... zimno.
-Aaa... ale... – po prostu mnie zastrzeliła. Nie mieściło mi się w głowie, że można było kochać kogoś takiego jak Nicholas. Tak, pewnie, każda potwora znajdzie swego amatora, ale jak rany, nie Nicholas!!! A wydawało się, że Cameron była inteligentną, rozważną kobietą! – Jak? To znaczy... po prostu opowiedz – zaproponowałam, wciąż zdumiona i zaskoczona, jak chyba jeszcze nigdy w życiu.
-Nie ma nic do opowiadania – Cameron wzruszyła ramionami, a ja bardzo wyraźnie poczułam, że pewnego dnia po prostu ją zabiję za tę kamienną twarz. – Ja go kochałam, a on użył mnie do zdobycia władzy, bo byłam blisko Khivara. To ja miałam po nim przejąć władzę, a Nicholas mnie wykorzystał, i nawet się z tym nie krył. Wiesz, co jest najbardziej zabawne? Że on zawsze działa jawnie, nigdy jakoś specjalnie się nie krył ze swoimi dążeniami, a jednak nikt nigdy nie interweniował.
-Ale... dlaczego...? – nie, nie pytałam, dlaczego nikt nie przeszkodził Nicholasowi w realizacji jego chorych zamierzeń, miałam w głębokim poważaniu to, czy całe społeczeństwo Antaru było szurnięte. Ciekawiło mnie raczej to, czemu u licha idealna Cameron pozwoliła się wplątać z tym... szczurowatym?! Ale Cameron chyba jednak zrozumiała, o co mi chodziło.
-Nie wiem – Cameron znów wzruszyła ramionami. – Po prostu tak wyszło. A czemu ty na przykład od dwudziestu lat jesteś zainteresowana Michaelem, czemu Liz porzuciła Andrew dla Maxa?
No tak. Dobry argument, głupie pytanie.
-Hm... no tak – mruknęłam. – A, tego... jak zniszczymy ten wasz przekaźnik?
-Ty go zniszczysz – poprawiła Cameron. – On ma wbudowaną ochronę przed samozniszczeniem, to taki jakby... osobny umysł, i nikt z nas po prostu nie może się do niego zbliżyć.
-A jak się zepsuje? – zapytałam z głupia frant. Cameron spojrzała na mnie dziwnie.
-On się nie psuje – zauważyła zimno. – Ale człowiek może do niego podejść, jest wyposażony tylko w ochronę przed „swoim” gatunkiem.
-Skąd tyle o tym wiesz? – zapytałam lekko podejrzliwie.
-Bo to ja go wymyśliłam – westchnęła ciężko Cameron i przyśpieszyła nieco. – Znam to urządzenie na wylot, sama je projektowałam. I wiem, że będziesz mogła spokojnie do niego podejść. To składa się z czterech czarnych kryształów, ustawionych w kwadrat, a na przecięciu osi jest piąty kryształ, najważniejszy, symbolizujący Antar. Widziałaś kiedyś starą Księgę Przeznaczenia, która też obecnie leży w banku? – zapytała nagle Cameron. Skinęłam głową. Owszem, widziałam raz czy dwa, oglądałam u Michaela. Pamiętam z niej głównie robaczki i portret Michaela, na którym jest zupełnie do siebie nie podobny. – Skupiliśmy te cztery symbole ustawione w kwadrat, dzięki czemu...
-Możesz przestać? – poprosiłam. – Bo mnie zemdli. Nie dość, że kosmiczne, to jeszcze coś o technice. Powiedz mi lepiej, jak mamy stamtąd wyjść.
-Tylko ty wyjdziesz – poprawiła mnie znów Cameron i z uporem osła wróciła do tej techniki. – Ustawisz przy każdym krysztale po dwa wasze kamienie, ale po przekątnej, wiesz, wierzchołek A, potem C...
-Przestań – warknęłam. Nienawidziłam matematyki. – Ustawiam na przemiennie, fajnie. I co dalej?
-Nic. Potem robi się samo, tylko... lepiej by było, żebyś się odsunęła. Tak... na wszelki wypadek – mruknęła. – A potem po prostu wyjdziesz, nie będziesz oglądać się za siebie, wsiądziesz do samochodu i wrócisz do domu.
Więc jednak. Teraz już jasno zobaczyłam, że Cameron naprawdę była antarską grubą rybą i że naprawdę podjęła straszną decyzję. Zniszczenie przekaźnika unicestwi nie tylko naszych wrogów, ale i ją samą. Przyszli mi na myśl mnisi buddyjscy i ich ofiary, o których truł mi kiedyś Kyle. Więc aż taka była z niej altruistka? Posunie się aż do czegoś takiego, żeby nam pomóc? Czy życie Michaela, Isabel, Chrisa i Jennie było aż tak cenne, ważniejsze od istnień Skórów, którzy mimo wszystko nie mogli być aż tacy straszni? Cameron, jak widać na załączonym obrazku, nie była zła. Musieli być jej podobni, chociaż paru! Więc czy mimo wszystko mieliśmy prawo, żeby ratować nasze cztery skóry za wszelką cenę?
-Dlaczego? – zapytałam nagle. Cameron popatrzyła na mnie zaskoczona. – Dlaczego to robisz?
-Bo tak trzeba – odparła, ale wydawało mi się, że to nie wszystko. Nie miałam jednak czasu na kolejne pytania – Cameron zatrzymała samochód na jakimś bocznym parkingu w niewielkiej mieścinie.
-No, idziemy – mruknęła patrząc na niepozorne budynki, pod którymi kryło się najpilniej strzeżone miejsce. Gdybyśmy przyjechały tu dwie godziny wcześniej, być może Kyle wciąż by żył. Ale z drugiej strony nie miałam prawa wymagać wówczas od Cameron takiego poświęcenia, nikt nie miał prawa. A teraz było już za późno.
***
Chris:
Byłem szczęśliwy, że to nie na mnie leżała cała odpowiedzialność. Nie miałem bladego pojęcia, jak należało użyć mocy, aby zniszczyć Nicholasa bez jednoczesnego niszczenia naszej własnej bariery, nie mówiąc już o tym, że nie potrafiłbym samodzielnie go zniszczyć. Ja byłem tu tylko czymś w rodzaju zapasowej baterii, tylko tyle. Bogu dzięki, że to Jennie była tutaj główną postacią dramatu. Ona przynajmniej wiedziała, co robiła. Stała z wyciągniętą przed siebie dłonią, z wyrazem jakiejś straszliwej determinacji na twarzy – i prawdę mówiąc trochę się jej bałem. Naprawdę wyglądała w tej chwili tak, jak... jakby objawiały się w niej te wszystkie obce cechy, nawet najgłębiej ukryte, niewidoczne na co dzień, ale stale obecne. To było przerażające. Miała w tej chwili ten sam wyraz oczu, co Langley. No, prawdę mówiąc... to ona miała te oczy całe czarne. Nie żadne tam powiększone źrenice, po prostu całe czarne. Kosmiczne. Widziałem, jak jej wyciągnięta przed siebie ręka jarzy się leciutko, a potem zamknąłem oczy i …
-Stań obok mnie i pomóż mi – zażądała stanowczo. Bez słowa stanąłem tuż obok i położyłem rękę na jej ramieniu. Przez chwilę mignęły mi oczy Jennie – kompletnie czarne, błyszczące jakoś dziwnie. Prawdziwe oczy kosmity. Po plecach przeleciał mi dreszcz.
-Do diabła, Chris, rób, co masz robić! – zniecierpliwił się wuj Michael. Zamknąłem oczy i postarałem skupić się na postaci Nicholasa. Tak samo, jak wtedy, gdy Langley po raz pierwszy kazał mi rozwalać kamienie.
Skupić się. Skupić. Wiedziałem, co robimy – to Jennie wszystko robiła, ja tylko ją wspomagałem, ale musiałem zrobić to najlepiej, jak tylko mogłem. Ludzie są słabi przypomniały mi się słowa Langleya. Nie zdają sobie sprawy ze swoich możliwości. Wy również. I ja chcę to zmienić. Wydawało się, że mówił to całe wieki temu. Wierzyłem jednak, że teraz zdajemy sobie z tego sprawę. Pamiętałem, jak Langley mnie trenował. Krok po kroku. Z czasem przychodziło mi to coraz łatwiej.
Pomimo zamkniętych oczu widziałem postać Nicholasa, stojącego na schodach i patrzącego na nas z szyderstwem. Tak, jakby się świetnie bawił. Emocje to słabość. Chyba, że wykorzystacie je do swoich celów. Kolejna mądrość życiowa dla każdego kosmity według Kala Langley’a. Widziałem zimne, kpiące oczy Nicholasa, widziałem, jak śmiał się z naszych usiłowań, jak śmieszyło go to, że potrafił właściwie usunąć raz na zawsze ze swojej drogi naszego ojca, i powoli zaczynałem robić się wściekły. Langley nauczył mnie, żeby nie złościć się całym umysłem, tylko przenieść złość w jedno stałe miejsce w mózgu. Ćwiczył to ze mną dziesiątki razy, i choć na początku nie rozumiałem, o co mu chodzi, teraz potrafiłem już wyłączyć większość umysłu spod działania obezwładniającej irytacji. Tak, jakby cała złość, jakby te emocje, które nas ograniczają (co w kółko powtarzał Langley jak zacięta płyta) były tylko energią którą kumuluje się w jednym miejscu. Langley’a zasługą było również to, że potrafiłem sam podsycać w sobie to uczucie wściekłości, które według niego dawało najwięcej efektów. I w końcu mogłem zacząć wyobrażać sobie, jak niszczę Nicholasa, jak on spada ze schodów i skręca sobie kark, jak wybucha tak samo jak kamienie niszczone przez Jennie na pustyni, jak jego statek kosmiczny rozbija się na drobne kawałeczki. Może i wydaje się to drastyczne, ale tak naprawdę to o wiele łagodniejsze od niektórych gier Dave’a i Petera sprzed paru lat. Starałem się, by ta wizja była jak najbardziej plastyczna i prawdopodobna, jak najbardziej rzeczywista, tak, żebym sam w nią święcie uwierzył. Rzetelnie się wysiliłem, zepchnąłem wszystkie pozostałe informacje, uczucia i bodźce gdzieś na tyły mojego umysłu, aż w końcu naprawdę widziałem tylko wykrzywioną szyderczo twarz Nicholasa i czułem jedynie wściekłość płynącą w jego kierunku falami. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że zaciskam kurczowo dłoń na ramieniu Jennie, nie czułem drżenia całego jej ciała, ona zresztą też nie zważała na takie rzeczy.
W umyśle pojawiło się nagle wspomnienie pierwszego treningu z Langley’em, od ścian umysłu odbił się rykoszetem jego syk: no, dalej, po prostu go zniszcz, na co jeszcze czekasz?! Po prostu go zniszcz, niech dłużej z ciebie nie kpi, zniszcz go, zniszcz! Wraz ze słowami powróciło wspomnienie tamtych uczuć i poczułem, jak cała ta nagromadzona we mnie złość, jak wieloletnia niepewność co do mojego pochodzenia, jak rozczarowanie i wściekłość, nagromadzone we mnie przez lata, teraz momentalnie mnie opuszczają, biegną wzdłuż mojego ramienia niby ostre, gwałtowne mrowienie i przechodzą na Jennie. To była chwila, moment, i nagle poczułem się tak, jakby ktoś zdjął mi z piersi jakiś ogromny głaz utrudniający oddychanie, z którego obecności nawet nie zdawałem sobie sprawy. Złapałem gwałtownie powietrze, zatoczyłem się i otworzyłem oczy; powoli zaczynałem być znów świadomy tego, co działo się obok mnie. Słyszałem gniewny pomruk wuja Michaela, który nas popędzał, delikatne drżenie pola ochronnego, które chwiało się pod naporem siły Skórów, usiłujących się do nas przedostać, i ciężki oddech Jennie. Wyraźnie czułem, jak jej ciało dygoce pod moją ręką, a po chwili pojawił się oślepiający błysk i zmrużyłem natychmiast oczy, ale nie odwróciłem ich. Zobaczyłem, jak energia Jennie przenika przez naszą barierę ochronną tak lekko, jak nóż wchodzący w ciepłe masło, a potem śmignęła właściwie, bo żadne inne słowo tu nie pasuje, w kierunku Nicholasa – tak szybko, że zanim zdążył wyciągnąć przed siebie rękę, uderzyła go fala Jennie... i zniknął. Po prostu, bez żadnego dźwięku, bez błysku – zniknął. Tak, jak znikają dwie pędzące na wprost siebie cząstki.
Pod Jennie ugięły się nogi, ale nie było czasu na odpoczynek, to jeszcze nie był koniec.
-Jennie, wstawaj – mruknąłem, podtrzymując ją ramieniem.
-Zaraz – mruknęła niewyraźnie; jej oczy powróciły już do normalności i nie były całe czarne. Być może i udało nam się pozbyć Nicholasa, ale Skórowie, wbrew naszym nadziejom, nie rozproszyli się, jak powinni, jak każda porządna armia po śmierci dowódcy. Cholera. Teraz uderzyli na nasze pole ochronne z jeszcze większym impetem.
-Szybko wam poszło – zauważyła ciotka Isabel, zerkając na nas z lekkim zdziwieniem.
-Szybko? – zdziwiłem się. Nie wydawało mi się, żeby poszło szybko, ale może po prostu to tylko dobra szkoła Langleya.
-Pogadamy później, teraz lepiej byście nam pomogli! – zawołał z irytacją Michael. Ale Jennie nie wykazywała najmniejszych chęci pomagania; jej nogi stanowczo odmawiały posłuszeństwa. Nie widząc innej rady posadziłem ją na betonie.
-Co teraz? – zapytałem nieco bezradnie Langleya, którego twarz wciąż była wykrzywiona. Nic nie odpowiedział. Pewnie nawet nie wiedział, co odpowiedzieć. Zawsze w planach dochodziliśmy tylko do momentu zabicia Nicholasa... o tym, co będzie później, nikt chyba wolał nie myśleć. Nie miałem pojęcia, co teraz, Langley i Jennie najwyraźniej w świecie byli nie do użytku, wuj Michael i ciotka Isabel wciąż podtrzymywali pole ochronne, a ja miałem pełną świadomość tego, że nic nie mogę. Przez chwilę mignęła mi straszliwa myśl, że zostaniemy tak już na zawsze, oni tam, a my tu.
I co teraz...?
Oooo. Ktoś lubi Alex. Wystarczy, sondaż zakończony, już wiem, co chciałam Bardzo dobrze. Bobby... Zaraz, policzmy. Ma szeć - siedem lat, odrobinkę za mało... hm. Nic, wymyśli się coś innego.
Liz na misji śmierci - he he, czasami z chęcią bym ją wysłała
Magea - nie ma sensu? Ja ci dam, nie ma sensu!
Krótko mówiąc - udało mi się z tą śmiercią Kyle'a zaskoczyć wszystkich
Tak się zastanawiam... w zasadzie mogłabym dać dwie części od razu. To by nie było takie złe. Tyle razy wściekałam się, że autor urywa w najbardziej interesującym momencie, że naprawdę mogłabym dać dwie części. Może następna wieczorem.
Idę zanosić błagalne modły o deszcz i walczyć z bohaterami. Ja sobie wymyśliłam, że Alex zrzuci bombę na dalekim końcu opowiadania, a ta mówi to w samym środku! Chris pokłócił się z Jennie i ja mam ich z tego wyplątywać...
Miłej części 42.
Chris:
To chyba będzie normalne jak powiem, że byłem kompletnie nie przygotowany na spotkanie ze Skórami? Choć może raczej powinienem powiedzieć, że byłem najlepiej przygotowany, jak tylko mogłem... Po raz kolejny sprawdzało się twierdzenie, że żadna teoria nie dorówna praktyce, choć Langley i Cameron rzetelnie postarali się nas przygotować. Wciąż jednak pozostawało dla mnie zagadką, czemu upodobali sobie akurat mnie. W dalszym ciągu nie przejawiałem żadnych nadzwyczajnych zdolności pseudokosmicznych. W porównaniu z taką Jennie, rzecz jasna, bo jednak w konfrontacji z innymi pospolitymi ludźmi to ja byłem górą. Czasami nawet nieźle mi wychodziło, ale niestety, była to krótkotrwała radość, tak samo jak krótkotrwałe były moje zdolności. Nie, źle się wyraziłem – to nie zdolności były krótkotrwałe, rzecz jasna, a raczej czas trwania ich efektów. No i były limitowane – kolejna wada. Być może to głupio brzmi, ale taka była prawda, nie mogłem niestety szastać nimi na lewo i prawo, tylko raz a dobrze.
W każdym razie dopóki nic strasznego się nie działo, było w porządku. Co prawda obecność tych milczących, nieruchomych statuetek była odrobinę deprymująca – niemal czułem, jak ich oczy są dosłownie przyczepione do mnie. Zastanawiałem się, czy miałem już na koszuli dziurę od tego ich patrzenia. Usiłowałem rzucać dookoła ukradkowe spojrzenia, ale możliwe, że nie bardzo mi wyszły ukradkowe. No dobrze, chyba naprawdę nie bardzo były ukradkowe. Ale z całą pewnością były nerwowe. Sam Nicholas nie bardzo mnie interesował, nie przedstawiał sobą ani potężnego jak wół faceta, ani nie miał zielonej skóry i dajmy na to łusek, więc nie był za bardzo widowiskowy. Wygląda na to, że albo kosmici i ludzie mają wspólnych przodków, albo jedni pochodzą od drugich, albo może proces mieszania się gatunków zaszedł tak daleko. Może połowa mieszkańców Chicago to na przykład kosmici. Kto wie, w końcu wszystko było najzupełniej możliwe, zwłaszcza, jeśli prawdziwi kosmici nie mieli czółek. Znacznie bardziej interesowały mnie osobniki, które sterczały pod ścianami; gdyby mogli, to pewnie oblepiliby wszystkie ściany łącznie z sufitem, ale chyba nie wykształcili sobie zdolności Spidermana do łażenia po ścianach. Jedyne, co zdradzało ich nieziemskie pochodzenie to chyba ten przeraźliwy spokój i jakaś taka... nieruchawość. Żaden z nich nie odezwał się nawet słowem, świdrowali nas tylko wzrokiem. Byli trochę podobni pod tym względem do Cameron, która z początku też taka była. Za cholerę nie można było odgadnąć, czy oni w ogóle o czymś myśleli i o czym na przykład. No, fakt, Cameron wyróżniała jeszcze nieziemska uroda, słowo honoru, że trudno by naleźć drugą tak idealnie piękną kobietę. No i teraz chyba już się trochę rozruszała. A propos Cameron. Nicholas rzucił jakieś nowości o niej, ale prawdę mówiąc to te wiadomości nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Każdy miał jakąś przeszłość. Na przykład moja matka.
A, właśnie, jeszcze jedno. Sprawdziły się słowa Cameron, że Nicholas uwielbia doprowadzać ludzi do pasji. Uwielbia. Sam to zauważyłem, gdy zaczął kpić i drwić, wkurzając kolejno Isabel i Michaela. Michael chyba zapomniał o słowach Cameron, bo wymknęło mu się coś mimo woli i niewiele brakowało, żeby zrobiło się nas o jednego mniej. Gdyby nie Langley.
Nawet nie musiał przypominać nam o planie, wuj Michael i ciotka Isabel niemal natychmiast odwrócili się do siebie plecami i utworzyli dookoła nas barierę ochronną, chroniąc nas tymczasowo przed napaścią rozjuszonych Skórów, którzy nagle stracili swoją nieruchawość; nie zdążyli jednak ochronić Langleya. Nie, Skórowie nie zabili od razu Langleya... ale nie miałem wątpliwości, że zrobili mu coś złego, gdy osunął się bezwładnie w dół żelaznego wspornika z wykrzywioną twarzą.
-Cholera – zaklął Michael pod nosem. – Isabel, uważaj – mruknął odwracając lekko głowę w kierunku ciotki Isabel. Ciotka skinęła głową. Wiedziałem, co zamierzają zrobić – Michael chciał przesunąć pole ochronne o głupie pół metra, tak, aby tym razem objęło i Langley’a. W mgnieniu oka pojąłem również, co powinienem zrobić. Pole ochronne obejmujące również i wsporniki było zbyt duże do podtrzymywania, zwłaszcza, że im większe pole, tym słabsze i łatwiejsze do przerwania, więc krótko mówiąc należało przenieść Langley’a bliżej nas tak, by już bez problemu móc utrzymać nasze pole pierwotnej wielkości. Cóż, to mogło dziwić, i dziwiło, ale znacznie później – teraz w ogólne nie myślałem, skąd nam się biorą te... wspólne myśli.
-Za późno, kolego – zawołał Nicholas i uczynił krótki ruch ręką, który niewątpliwie był jakimś sygnałem dla jego ludzi, jednak tym razem to my byliśmy szybsi – Michael błyskawicznie przesunął pole pół metra dalej.
-Stój – rzuciłem w kierunku Jennie a sam skoczyłem w kierunku Langleya. Chwyciłem go za ramiona i dźwignąłem do góry.
-Zostaw – skrzywił się Langley, ale nie zamierzałem go słuchać.
-Wypchaj się – mruknąłem ciągnąc go w kierunku Michaela i Isabel.
-Nie zajmujcie się mną – stęknął ze złością Langley. – Nicholas...!
Wuj Michael nawet nie słuchał, tylko natychmiast cofnął z powrotem pole ochronne, niemal czułem, jak ono deptało nam po piętach. Wyprostowałem się i spojrzałem dookoła przytomniejszym wzrokiem. Skórowie nie próżnowali, usiłowali zniszczyć nasze pole ochronne, ale solidna szkoła Langley’a, choć swego czasu dała nam się we znaki, teraz skutkowała – ciotka Isabel i wuj Michael utrzymywali nieporuszone pole ochronne. I Bogu dzięki, wolałem nie myśleć, co by było, gdyby bariera uległa pod naciskiem Skórów...
Jennie również nie leniła się, tylko wyciągnęła rękę przed siebie i w skupieniu starała się skoncentrować wszystkie swoje siły. Mogło to wyglądać tak, jakby i ona podtrzymywała pole ochronne, i właśnie na to wszyscy czworo liczyliśmy (znów ten kolektywny umysł...), że Skórowie dadzą się nabrać. Nie wiedziałem co prawda, jak Jennie zamierza przebić się przez pole ochronne tak, by go nie naruszyć, ale byłem pewien, że doskonale wie, jak.
-Pomóż mi! – zażądała przez zaciśnięte zęby. Popatrzyłem w kierunku Nicholasa – poprzednio stał nieco wyżej i zasłaniała go trochę krawędź statku. Teraz zszedł kilka stopni niżej, być może z ciekawości, przyglądając nam się z zainteresowaniem, z jakim ogląda się słonie w zoo. Nie namyślałem się już dłużej i stanąłem obok Jennie, starając się skupić na Nicholasie.
***
Maria:
Poszłam za Cameron jak we śnie, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, dokąd szłam. Cameron otworzyła moją Jettę i usiadła za kierownicą. Normalnie nie pozwoliłabym nikomu siadać za kierownicą samochodu, a już zwłaszcza kosmicie. Nawet Kyle musiał się nieźle natrudzić, żeby wyciągnąć ode mnie kluczyki od wozu... Matko, Kyle. Usiłowałam za wszelką cenę usunąć jego obraz sprzed oczu, ale nieskutecznie. Potrzebowałam czegoś, co skutecznie zajmowało umysł, co mogłoby mnie odciągnąć od wszystkiego... ale jazda samochodem była zajęciem automatycznym, nie zwracałam uwagi na to, co robiłam, pozwalając zawsze myślom błądzić byle gdzie. Nie, lepiej, żeby to Cameron prowadziła. W dodatku nie miałam pojęcia, dokąd w ogóle jedziemy.
Cameron milczała, rzucała mi raz po raz ukradkowe spojrzenia i wiedziałam doskonale dlaczego, ale nie miałam jej tego za złe. Rozumiem czemu. I w pewnym sensie było mi na rękę, że Cameron nie nalegała na rozmowę, ale z drugiej strony – strasznie chciałam, żeby zaczęła o czymś mówić. Wszystko jedno o czym, byle by tylko wypełniła czymś tę nieznośną ciszę.
-Jedziemy do Coppers Summit– odezwała się Cameron jak na zawołanie. Skinęłam bez słowa głową, patrząc na drogę przed nami. – Lepiej zwróć uwagę na drogę, ja tę trasę znam, ale ty nie, a będziesz musiała wracać sama. To jest prawdziwa dziura, z której trudno się wydostać.
-Mhmm – mruknęłam niewyraźnie. Cameron westchnęła ciężko i przyśpieszyła.
-Słuchaj, ja naprawdę wiem, że takie sytuacje są bardzo trudne – powiedziała. – Wierz mi, czasami bywałam w jeszcze gorszym położeniu. Ale musisz wziąć się w garść, o ile nie chcesz, żeby ktoś jeszcze zginął.
-Jasne – odparłam bez entuzjazmu.
-Otwórz skrytkę – poleciła Cameron nie rzucając mi najmniejszego spojrzenia. Posłusznie wykonałam polecenie i otworzyłam skrytkę przede mną – w schowku błysnęły jasne, oszlifowane kamienie o ciepłej barwie bursztynu. Skąd je znałam...
-Czy to nie są te... kamienie od tego starego Indianina? – zapytałam z niedowierzaniem. Zapomniałam, jak on się nazywał.
-Owszem – Cameron skinęła głową.
Zaraz, jak to się zaczęło? To był chyba początek tej całej historii z kosmitami, a przynajmniej gdzieś koło tego. Max i Liz wciąż wtedy usiłowali się do siebie zbliżyć a Michael był wówczas niedostępny jak góra lodowa, uparł się, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie i dostał tej dziwacznej choroby. Max i Liz byli wtedy na pierwszej randce, coś dziwnie im się nie układało od samego początku. Tak, to właśnie przy pomocy tych kamieni uzdrowiliśmy Michaela w jaskini w rezerwacie indiańskim. Czy jeszcze je później widziałam? Chyba nie, nie przypominałam sobie... ale mam niejasne wrażenie, że Max usiłował coś z nimi zrobić gdy Liz dostała mocy, mówiła mi o tym dawno temu. Szczerze mówiąc rzadko myślałam o tamtych czasach, wydawały się być tak strasznie odległe od tego, co było teraz... Wszyscy się zmieniliśmy, Max nie był już tym odpowiedzialnym za cały świat chłopakiem, który zmagał się z przeznaczeniem; przeznaczenie po prostu go opluło. Liz nie była biologiem molekularnym i nie była przykładną żoną i matką, Isabel udawała, że ma najwspanialsze życie pod słońcem, moje marzenia o śpiewaniu po prostu rozwiały się nie wiadomo kiedy i jak, Michael się stonował, Tess nie było już od dawna, Alexa również, a Kyle... kto wie, kto z nas był tutaj najbardziej wygrany. Zaraz, chwila, moment. Odłóż na chwilę na bok rozważania o szczęściu i nieszczęściu, Maria. Lepiej zastanów się, co mają ze sobą wspólnego Cameron, kamienie od tamtego Indianina i moja Jetta! Z tego, co wiedziałam, to ostatnio te kosmiczne graty zostały gdzieś zakopane, więc co u licha?
-Skąd to masz? Przekopałaś całą pustynię? – zapytałam z niedowierzaniem, biorąc ostrożnie w dwa palce jeden z kamieni.
-Że co? – zdziwiła się Cameron. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
-Te kamienie – powiedziałam z uporem. – Były na pustyni.
-Nic mi o tym nie wiadomo – Cameron wzruszyła ramionami. – Wcale nie musiałam przekopywać całej pustyni, po prostu były w banku.
-W banku...? – zdziwiłam się lekko. – Jak wyjęłaś je z banku? Ktoś dał ci upoważnienie czy coś takiego...?
Cameron popatrzyła na mnie dziwnie.
-Do wyjęcia czegokolwiek z banku nie trzeba upoważnienia – mruknęła. – Przynajmniej nie dla mnie.
-Po co ci one? Jak je wyjęłaś? Langley maczał w tym swoje palce, nie? Co on jeszcze stamtąd wyciągnął, co? – zapytałam podejrzliwie, pełna jak najgorszych przeczuć. Usiłowałam przypomnieć sobie, co też jeszcze takiego mogło być w tej cholernej skrytce, ale nie pamiętałam. Niech to szlag.
-Nie wiesz, w jaki sposób można wyjąć coś z banku? – Cameron odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Poza tym im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie, ale skoro chcesz, to powiem. Owszem, to Langley wyjął z banku wasze rzeczy, on wziął orbitoidy, a ja na wszelki wypadek kamienie, choć nie przewidywaliśmy, że będą nam do czegoś przydatne.
-A po co one są potrzebne? – zapytałam z lekkim zniecierpliwieniem. Cameron westchnęła ciężko.
-Gdybyś mi ciągle nie przerywała, może miałabym szansę wyjaśnić – mruknęła z niezadowoleniem.
-Przepraszam.
-Langley jeszcze nie dotarł na miejsce – podjęła znów Cameron, patrząc znów uważnie przed siebie. – A przynajmniej Skórowie jeszcze o tym nie wiedzą. Mieli użyć orbitoidów, one zawsze przy każdym użyciu informują wszystkich dookoła. My użyjemy kamieni. No, ty użyjesz – sprecyzowała.
-Jak? – wyrwało mi się, bo Cameron zamilkła na chwilę.
-Przekaźnik to coś w rodzaju... świętego Graala dla nas, dla Skórów – powiedziała w końcu. – Najpilniej strzeżony punkt na Ziemi, ludzkie ograniczenia to przy tym naprawdę mały pikuś.
-Więc jak chcesz to zniszczyć? – zdziwiłam się. – Zapukamy do drzwi i powiemy „Dzień dobry, my do zniszczenia przekaźnika”, a oni nas wpuszczą i jeszcze z uśmiechem na ustach pokażą, gdzie stoi? Skoro to taki najpilniej strzeżony punkt...
-Wejdziemy, nie bój się – uspokoiła mnie Cameron. – Żaden człowiek z zewnątrz nie miałby nawet cienia szansy, bo do tego dotrzeć, a i nikt ze Skórów nie jest dopuszczany w pobliże przekaźnika. Nikt nam w tym nie przeszkodzi. Gwarantuję, że tam wejdziemy, wpuszczą nas bez większych problemów. Zresztą, nikomu ze Skórów nie zaświta nawet w głowie, że jesteśmy tam, by ich zniszczyć.
Przyszło mi do głowy, że Cameron chyba istotnie była czymś w rodzaju ichniejszej grubej ryby. Wiedziała o tym całym przekaźniku i twierdziła, że wszystko pójdzie po naszej myśli. Znała Nicholasa całkiem nieźle, wymknęło jej się to raz czy dwa. Miała jakieś bliżej nie określone konszachty z Langleyem. To w jej rękach był Max od blisko piętnastu lat, to ona siedziała w tym dziwacznym Instytucie Czegoś tam Naukowego. Nicholas jakoś szczególnie nie był na nią cięty, mam wrażenie, że mógł się bardziej postarać, jeśli zależałoby mu na wyeliminowaniu Cameron i Maxa, to naprawdę nie było takie trudne. Więc co u licha było grane? Gdy Alex zapytała ją, czemu przeszła na naszą stronę, powiedziała, że miała swoje powody. Tylko dlaczego nagle jedna z ważniejszych postaci na Antarze, a wszystko wskazywało, że Cameron była właśnie kimś takim, nagle przechodzi na stronę zwalczanych? Może nie zbyje mnie, jeśli ją o to zapytam, a to prawdopodobnie ostatnia taka okazja...
-Mogę cię o coś zapytać? – odezwałam się z wahaniem, patrząc na umykającą drogę.
-Pytaj – Cameron skinęła głową i zwolniła nieco – minęłyśmy znak ograniczenia do sześćdziesięciu mil. Nigdy w życiu nie spotkałam kosmity, który tak kurczowo trzymałby się przepisów drogowych.
-Powiedziałaś, że przeszłaś na naszą stronę ze względów osobistych. Co to były za względy? – zapytałam, przekręcając się nieco do niej. Cameron milczała przez chwilę, zanim udzieliła mi odpowiedzi.
-Nicholas – powiedziała w końcu lakonicznie. Nicholas...? Zamrugałam oczami.
-Chciałaś go zniszczyć? – upewniłam się. – Nienawidziłaś go?
-Nie – Cameron pokręciła przecząco głową. – Chciałam tylko, żeby zobaczył, że naprawdę byłam mu potrzebna. Kochałam go, ale to był jeden kierunek ruchu.
-Że... że niby co?! – zawołałam zaskoczona, zapominając na chwilę o tym wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło. Patrzyłam na nią kompletnie oszołomiona, przekonana, że tylko się przesłyszałam...! To przecież... to nie możliwe!!! Chryste.... Ale Cameron wciąż była nieporuszona, niech to gęś kopnie! Jak ona mogła, jak ona mogła powiedzieć mi coś TAKIEGO z całkowicie zimną krwią?! Kochać Nicholasa...?!! Bogu dzięki, że akurat nie prowadziłam. Olejek. Olejek eukaliptusowy. Powinien gdzieś tu być... Otworzyłam schowek i uważając, by przypadkiem nie tknąć nawet palcem tych paskudnych kosmicznych kamieni, wygrzebałam spod chusteczek małą buteleczkę olejku. Wiedziałam, że musi być gdzieś tutaj... – Chyba nie powiesz mi.... – wdech. Taak, bardzo dobrze. Ten intensywny zapach trochę kręcił mnie w nosie, ale bardzo dobrze. – Że ty i Ni... Nicholas... no wiesz...
-Tak, byłam jego kochanką, to chyba dobre słowo, o ile o to ci chodzi – stwierdziła spokojnie Cameron. Przez chwilę rozważałam wypicie tej całej cholernej buteleczki. Matko, stresy skracają życie, a jeśli dostanę palpitacji serca...?! – My też kochamy. Wbrew pozorom. Choć może trudno w to uwierzyć, Khivar kochał Vilandrę. A ja Nicholasa. To tylko... trochę inna mentalność. Czasami inaczej pojmujemy takie pojęcia jak „miłość”. Bardziej... zimno.
-Aaa... ale... – po prostu mnie zastrzeliła. Nie mieściło mi się w głowie, że można było kochać kogoś takiego jak Nicholas. Tak, pewnie, każda potwora znajdzie swego amatora, ale jak rany, nie Nicholas!!! A wydawało się, że Cameron była inteligentną, rozważną kobietą! – Jak? To znaczy... po prostu opowiedz – zaproponowałam, wciąż zdumiona i zaskoczona, jak chyba jeszcze nigdy w życiu.
-Nie ma nic do opowiadania – Cameron wzruszyła ramionami, a ja bardzo wyraźnie poczułam, że pewnego dnia po prostu ją zabiję za tę kamienną twarz. – Ja go kochałam, a on użył mnie do zdobycia władzy, bo byłam blisko Khivara. To ja miałam po nim przejąć władzę, a Nicholas mnie wykorzystał, i nawet się z tym nie krył. Wiesz, co jest najbardziej zabawne? Że on zawsze działa jawnie, nigdy jakoś specjalnie się nie krył ze swoimi dążeniami, a jednak nikt nigdy nie interweniował.
-Ale... dlaczego...? – nie, nie pytałam, dlaczego nikt nie przeszkodził Nicholasowi w realizacji jego chorych zamierzeń, miałam w głębokim poważaniu to, czy całe społeczeństwo Antaru było szurnięte. Ciekawiło mnie raczej to, czemu u licha idealna Cameron pozwoliła się wplątać z tym... szczurowatym?! Ale Cameron chyba jednak zrozumiała, o co mi chodziło.
-Nie wiem – Cameron znów wzruszyła ramionami. – Po prostu tak wyszło. A czemu ty na przykład od dwudziestu lat jesteś zainteresowana Michaelem, czemu Liz porzuciła Andrew dla Maxa?
No tak. Dobry argument, głupie pytanie.
-Hm... no tak – mruknęłam. – A, tego... jak zniszczymy ten wasz przekaźnik?
-Ty go zniszczysz – poprawiła Cameron. – On ma wbudowaną ochronę przed samozniszczeniem, to taki jakby... osobny umysł, i nikt z nas po prostu nie może się do niego zbliżyć.
-A jak się zepsuje? – zapytałam z głupia frant. Cameron spojrzała na mnie dziwnie.
-On się nie psuje – zauważyła zimno. – Ale człowiek może do niego podejść, jest wyposażony tylko w ochronę przed „swoim” gatunkiem.
-Skąd tyle o tym wiesz? – zapytałam lekko podejrzliwie.
-Bo to ja go wymyśliłam – westchnęła ciężko Cameron i przyśpieszyła nieco. – Znam to urządzenie na wylot, sama je projektowałam. I wiem, że będziesz mogła spokojnie do niego podejść. To składa się z czterech czarnych kryształów, ustawionych w kwadrat, a na przecięciu osi jest piąty kryształ, najważniejszy, symbolizujący Antar. Widziałaś kiedyś starą Księgę Przeznaczenia, która też obecnie leży w banku? – zapytała nagle Cameron. Skinęłam głową. Owszem, widziałam raz czy dwa, oglądałam u Michaela. Pamiętam z niej głównie robaczki i portret Michaela, na którym jest zupełnie do siebie nie podobny. – Skupiliśmy te cztery symbole ustawione w kwadrat, dzięki czemu...
-Możesz przestać? – poprosiłam. – Bo mnie zemdli. Nie dość, że kosmiczne, to jeszcze coś o technice. Powiedz mi lepiej, jak mamy stamtąd wyjść.
-Tylko ty wyjdziesz – poprawiła mnie znów Cameron i z uporem osła wróciła do tej techniki. – Ustawisz przy każdym krysztale po dwa wasze kamienie, ale po przekątnej, wiesz, wierzchołek A, potem C...
-Przestań – warknęłam. Nienawidziłam matematyki. – Ustawiam na przemiennie, fajnie. I co dalej?
-Nic. Potem robi się samo, tylko... lepiej by było, żebyś się odsunęła. Tak... na wszelki wypadek – mruknęła. – A potem po prostu wyjdziesz, nie będziesz oglądać się za siebie, wsiądziesz do samochodu i wrócisz do domu.
Więc jednak. Teraz już jasno zobaczyłam, że Cameron naprawdę była antarską grubą rybą i że naprawdę podjęła straszną decyzję. Zniszczenie przekaźnika unicestwi nie tylko naszych wrogów, ale i ją samą. Przyszli mi na myśl mnisi buddyjscy i ich ofiary, o których truł mi kiedyś Kyle. Więc aż taka była z niej altruistka? Posunie się aż do czegoś takiego, żeby nam pomóc? Czy życie Michaela, Isabel, Chrisa i Jennie było aż tak cenne, ważniejsze od istnień Skórów, którzy mimo wszystko nie mogli być aż tacy straszni? Cameron, jak widać na załączonym obrazku, nie była zła. Musieli być jej podobni, chociaż paru! Więc czy mimo wszystko mieliśmy prawo, żeby ratować nasze cztery skóry za wszelką cenę?
-Dlaczego? – zapytałam nagle. Cameron popatrzyła na mnie zaskoczona. – Dlaczego to robisz?
-Bo tak trzeba – odparła, ale wydawało mi się, że to nie wszystko. Nie miałam jednak czasu na kolejne pytania – Cameron zatrzymała samochód na jakimś bocznym parkingu w niewielkiej mieścinie.
-No, idziemy – mruknęła patrząc na niepozorne budynki, pod którymi kryło się najpilniej strzeżone miejsce. Gdybyśmy przyjechały tu dwie godziny wcześniej, być może Kyle wciąż by żył. Ale z drugiej strony nie miałam prawa wymagać wówczas od Cameron takiego poświęcenia, nikt nie miał prawa. A teraz było już za późno.
***
Chris:
Byłem szczęśliwy, że to nie na mnie leżała cała odpowiedzialność. Nie miałem bladego pojęcia, jak należało użyć mocy, aby zniszczyć Nicholasa bez jednoczesnego niszczenia naszej własnej bariery, nie mówiąc już o tym, że nie potrafiłbym samodzielnie go zniszczyć. Ja byłem tu tylko czymś w rodzaju zapasowej baterii, tylko tyle. Bogu dzięki, że to Jennie była tutaj główną postacią dramatu. Ona przynajmniej wiedziała, co robiła. Stała z wyciągniętą przed siebie dłonią, z wyrazem jakiejś straszliwej determinacji na twarzy – i prawdę mówiąc trochę się jej bałem. Naprawdę wyglądała w tej chwili tak, jak... jakby objawiały się w niej te wszystkie obce cechy, nawet najgłębiej ukryte, niewidoczne na co dzień, ale stale obecne. To było przerażające. Miała w tej chwili ten sam wyraz oczu, co Langley. No, prawdę mówiąc... to ona miała te oczy całe czarne. Nie żadne tam powiększone źrenice, po prostu całe czarne. Kosmiczne. Widziałem, jak jej wyciągnięta przed siebie ręka jarzy się leciutko, a potem zamknąłem oczy i …
-Stań obok mnie i pomóż mi – zażądała stanowczo. Bez słowa stanąłem tuż obok i położyłem rękę na jej ramieniu. Przez chwilę mignęły mi oczy Jennie – kompletnie czarne, błyszczące jakoś dziwnie. Prawdziwe oczy kosmity. Po plecach przeleciał mi dreszcz.
-Do diabła, Chris, rób, co masz robić! – zniecierpliwił się wuj Michael. Zamknąłem oczy i postarałem skupić się na postaci Nicholasa. Tak samo, jak wtedy, gdy Langley po raz pierwszy kazał mi rozwalać kamienie.
Skupić się. Skupić. Wiedziałem, co robimy – to Jennie wszystko robiła, ja tylko ją wspomagałem, ale musiałem zrobić to najlepiej, jak tylko mogłem. Ludzie są słabi przypomniały mi się słowa Langleya. Nie zdają sobie sprawy ze swoich możliwości. Wy również. I ja chcę to zmienić. Wydawało się, że mówił to całe wieki temu. Wierzyłem jednak, że teraz zdajemy sobie z tego sprawę. Pamiętałem, jak Langley mnie trenował. Krok po kroku. Z czasem przychodziło mi to coraz łatwiej.
Pomimo zamkniętych oczu widziałem postać Nicholasa, stojącego na schodach i patrzącego na nas z szyderstwem. Tak, jakby się świetnie bawił. Emocje to słabość. Chyba, że wykorzystacie je do swoich celów. Kolejna mądrość życiowa dla każdego kosmity według Kala Langley’a. Widziałem zimne, kpiące oczy Nicholasa, widziałem, jak śmiał się z naszych usiłowań, jak śmieszyło go to, że potrafił właściwie usunąć raz na zawsze ze swojej drogi naszego ojca, i powoli zaczynałem robić się wściekły. Langley nauczył mnie, żeby nie złościć się całym umysłem, tylko przenieść złość w jedno stałe miejsce w mózgu. Ćwiczył to ze mną dziesiątki razy, i choć na początku nie rozumiałem, o co mu chodzi, teraz potrafiłem już wyłączyć większość umysłu spod działania obezwładniającej irytacji. Tak, jakby cała złość, jakby te emocje, które nas ograniczają (co w kółko powtarzał Langley jak zacięta płyta) były tylko energią którą kumuluje się w jednym miejscu. Langley’a zasługą było również to, że potrafiłem sam podsycać w sobie to uczucie wściekłości, które według niego dawało najwięcej efektów. I w końcu mogłem zacząć wyobrażać sobie, jak niszczę Nicholasa, jak on spada ze schodów i skręca sobie kark, jak wybucha tak samo jak kamienie niszczone przez Jennie na pustyni, jak jego statek kosmiczny rozbija się na drobne kawałeczki. Może i wydaje się to drastyczne, ale tak naprawdę to o wiele łagodniejsze od niektórych gier Dave’a i Petera sprzed paru lat. Starałem się, by ta wizja była jak najbardziej plastyczna i prawdopodobna, jak najbardziej rzeczywista, tak, żebym sam w nią święcie uwierzył. Rzetelnie się wysiliłem, zepchnąłem wszystkie pozostałe informacje, uczucia i bodźce gdzieś na tyły mojego umysłu, aż w końcu naprawdę widziałem tylko wykrzywioną szyderczo twarz Nicholasa i czułem jedynie wściekłość płynącą w jego kierunku falami. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że zaciskam kurczowo dłoń na ramieniu Jennie, nie czułem drżenia całego jej ciała, ona zresztą też nie zważała na takie rzeczy.
W umyśle pojawiło się nagle wspomnienie pierwszego treningu z Langley’em, od ścian umysłu odbił się rykoszetem jego syk: no, dalej, po prostu go zniszcz, na co jeszcze czekasz?! Po prostu go zniszcz, niech dłużej z ciebie nie kpi, zniszcz go, zniszcz! Wraz ze słowami powróciło wspomnienie tamtych uczuć i poczułem, jak cała ta nagromadzona we mnie złość, jak wieloletnia niepewność co do mojego pochodzenia, jak rozczarowanie i wściekłość, nagromadzone we mnie przez lata, teraz momentalnie mnie opuszczają, biegną wzdłuż mojego ramienia niby ostre, gwałtowne mrowienie i przechodzą na Jennie. To była chwila, moment, i nagle poczułem się tak, jakby ktoś zdjął mi z piersi jakiś ogromny głaz utrudniający oddychanie, z którego obecności nawet nie zdawałem sobie sprawy. Złapałem gwałtownie powietrze, zatoczyłem się i otworzyłem oczy; powoli zaczynałem być znów świadomy tego, co działo się obok mnie. Słyszałem gniewny pomruk wuja Michaela, który nas popędzał, delikatne drżenie pola ochronnego, które chwiało się pod naporem siły Skórów, usiłujących się do nas przedostać, i ciężki oddech Jennie. Wyraźnie czułem, jak jej ciało dygoce pod moją ręką, a po chwili pojawił się oślepiający błysk i zmrużyłem natychmiast oczy, ale nie odwróciłem ich. Zobaczyłem, jak energia Jennie przenika przez naszą barierę ochronną tak lekko, jak nóż wchodzący w ciepłe masło, a potem śmignęła właściwie, bo żadne inne słowo tu nie pasuje, w kierunku Nicholasa – tak szybko, że zanim zdążył wyciągnąć przed siebie rękę, uderzyła go fala Jennie... i zniknął. Po prostu, bez żadnego dźwięku, bez błysku – zniknął. Tak, jak znikają dwie pędzące na wprost siebie cząstki.
Pod Jennie ugięły się nogi, ale nie było czasu na odpoczynek, to jeszcze nie był koniec.
-Jennie, wstawaj – mruknąłem, podtrzymując ją ramieniem.
-Zaraz – mruknęła niewyraźnie; jej oczy powróciły już do normalności i nie były całe czarne. Być może i udało nam się pozbyć Nicholasa, ale Skórowie, wbrew naszym nadziejom, nie rozproszyli się, jak powinni, jak każda porządna armia po śmierci dowódcy. Cholera. Teraz uderzyli na nasze pole ochronne z jeszcze większym impetem.
-Szybko wam poszło – zauważyła ciotka Isabel, zerkając na nas z lekkim zdziwieniem.
-Szybko? – zdziwiłem się. Nie wydawało mi się, żeby poszło szybko, ale może po prostu to tylko dobra szkoła Langleya.
-Pogadamy później, teraz lepiej byście nam pomogli! – zawołał z irytacją Michael. Ale Jennie nie wykazywała najmniejszych chęci pomagania; jej nogi stanowczo odmawiały posłuszeństwa. Nie widząc innej rady posadziłem ją na betonie.
-Co teraz? – zapytałem nieco bezradnie Langleya, którego twarz wciąż była wykrzywiona. Nic nie odpowiedział. Pewnie nawet nie wiedział, co odpowiedzieć. Zawsze w planach dochodziliśmy tylko do momentu zabicia Nicholasa... o tym, co będzie później, nikt chyba wolał nie myśleć. Nie miałem pojęcia, co teraz, Langley i Jennie najwyraźniej w świecie byli nie do użytku, wuj Michael i ciotka Isabel wciąż podtrzymywali pole ochronne, a ja miałem pełną świadomość tego, że nic nie mogę. Przez chwilę mignęła mi straszliwa myśl, że zostaniemy tak już na zawsze, oni tam, a my tu.
I co teraz...?
NOWA CZĘŚĆ !!! ...
po przeczytaniu stwierdzam:
a) faktycznie musisz szybko wkleić nową cześć bo enerwujące jest przerywanie w takim momencie
b) a gdzie ALEX liczyłam na reakcje na Alien story
c)
d) jednak dobrze że (Wonder Woman) Maria idzie na tą misje bo przynajmniej będzie troche lepsza od Liz (trzeba troche uprzykrzyć życie głównym bohaterom)
NO I WIKSA!!! (CZEKAM DO WIECZORA A JAK NIE TO .... troche dłużej)
po przeczytaniu stwierdzam:
a) faktycznie musisz szybko wkleić nową cześć bo enerwujące jest przerywanie w takim momencie
b) a gdzie ALEX liczyłam na reakcje na Alien story
c)
jednak tylko młodzi działają odpowiednio na Langleya-Zostaw – skrzywił się Langley, ale nie zamierzałem go słuchać.
-Wypchaj się – mruknąłem ciągnąc go w kierunku Michaela i Isabel.
d) jednak dobrze że (Wonder Woman) Maria idzie na tą misje bo przynajmniej będzie troche lepsza od Liz (trzeba troche uprzykrzyć życie głównym bohaterom)
NO I WIKSA!!! (CZEKAM DO WIECZORA A JAK NIE TO .... troche dłużej)
Znajcie moje serce. Nie każę wam czekać na kolejną część. Kiedy czytałam The Way Love Goes wściekałam się po każdej części, że Dee juŻ kończy - a że to było co innego, to... co innego Właściwie to miałam teraz pisać kolejną część, ale mam takie tempo, że mogę sobie pozwolić na spokojne przeczytanie "Złego". Taka ta książka... znajoma. A że akcja dzieje się pięćdziesiąt lat temu - widać miasto nie zupełnie się zmieniło.
Swoją drogą - może w pierwszej kolejności wykończyć 5x2? Tak u nas ubogo w opowiadania Rebels.
Dante - to już wiem, że spodoba ci się sequel...
Interesującej części 43. Teraz poproszę o wrażenia względem Cameron.
Maria:
Coppers Summit. Normalnie deja vu. Prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy byli Skórami, tak samo, jak dwadzieścia lat temu. Ciekawe, czy mnie pamiętali. Mam nadzieję, że nie, ale nie będę sprawdzać, bez przesady.
-Idziemy – poleciła stanowczo Cameron, odpinając pasy. Uświadomiłam sobie nagle gdzie jestem i co ja takiego najlepszego chcę uczynić.
-Nie ma mowy! – zaparłam się na moim siedzeniu i nie zamierzałam się ruszyć. Cameron wysiadła z samochodu, okrążyła auto i otworzyła przede mną drzwi.
-Wysiadaj – powiedziała spokojnie.
-W życiu! – zawołałam, poczym zreflektowałam się i ściszyłam głos. – Nie widzisz, gdzie jesteśmy? Wiesz, co oni nam zrobią, jak nas tu znajdą? – ciągnęłam dalej ściszonym głosem. – Nie zamierzam nigdzie iść, nie ma mowy!
-Owszem, pójdziesz – stwierdziła Cameron z kamienną twarzą. – Albo zostaniesz tutaj, skoro nie chcesz się ruszyć, a ja sobie pójdę. Nie łudź się, nie odjedziesz stąd, ja mam kluczyki – dodała machając kluczykami zawieszonymi na palcu. – To cześć – mruknęła odwracając się i robiąc kilka kroków. W pośpiechu odpięłam pas i wyskoczyłam z samochodu.
-Czekaj! – zawołałam za nią. – Pójdę... pójdę z tobą – byłam na siebie zła, że dałam się tak podejść. W sumie to było do przewidzenia. Ale nigdy nie lubiłam zapalania samochodu kablami, a nie miałam zamiaru zostawać tu sama, nie miałam żadnych supermocy na spotkanie ze Skórami.
Budynek, w którym mieściło się ów cud techniki, niczym się nie wyróżniał. Chociaż bo ja wiem, może był bardziej podrapany i zniszczony niż reszta. W życiu nie przypuszczałabym, że w czymś takim może znajdować się jakiekolwiek ekstra międzygalaktyczne połączenie. Czego to się człowiek dowiaduje...
Jednak wejść tak po prostu byłoby za łatwe. W chwili, gdy Cameron położyła rękę na drzwiach by je pchnąć i wejść do środka, przed nami wyrośli jak spod ziemi dwaj Skórowie. Nie mieli na czołach napisu „Skór”, ale dajmy sobie spokój, w tym przeklętym mieście chyba nie było ani jednego człowieka.
-Milcz i nie odzywaj się pod żadnym pozorem – szepnęła do mnie półgębkiem Cameron. Nie zamierzałam się odzywać nawet i bez jej rozkazu, po prostu czułam, że nie byłabym w stanie wydusić z siebie żadnego słowa.
-Przepraszam bardzo, ale ten budynek nie jest własnością publiczną – zwrócił nam uwagę jeden z nich, szalenie uprzejmie. Cameron zmierzyła go lodowatym wzrokiem.
-Wiem – odparła krótko i treściwie. – Widzę, że dobrze wykonujecie swoją pracę, nie omieszkam wspomnieć o tym Nicholasowi przy najbliższej okazji.
Nie wątpiłam, że wspomni. Na tamtym świecie. Skórowie zmieszali się lekko na dźwięk imienia swojego pana i władcy, ale mimo wszystko nie odstąpili.
-Tak, tego... Mimo wszystko bardzo mi przykro, nie mogą tam panie wejść – odezwał się drugi Skór, wciąż z idealną grzecznością i tym razem ze śladami szacunku w głosie. Czyżby to na dźwięk imienia tego kurdupla?
-Zapewniam cię, że możemy – mruknęła Cameron popychając drzwi i skinęła na mnie głową. Zaczęłam przesuwać się krok po kroczku do wnętrza budynku, jednak Skórowie byli uparci.
-Bardzo nam przykro, ale musimy sprawdzić, czy panie czegoś nie wnoszą – powiedział pierwszy Skór patrząc na moją torebkę, pełną bądź co bądź kamieni od tamtego Indianina, które Cameron mi wepchnęła. Z trudem opanowałam chęć schowania torebki za plecami. Pomyślałam sobie, że tak oto zakończy się nasza misja, na progu tego budynku w Coppers Summit, ale chyba naprawdę nie doceniałam Cameron.
Stanęła w przejściu, krzyżując na piersi ramiona i popatrzyła na nich tak, że góra lodowa Titanica wydawała się być przy niej gorąca jak tropikalna Afryka.
-Proszę, proszę – powiedziała wyniośle. – Więc teraz chcą kontrolować nawet i mnie. Mnie! Czy wy w ogóle nie zdajecie sobie sprawy z tego, z kim rozmawiacie, smarkacze? – warknęła. Skórowe jakby skurczyli się w sobie. Interesujące... – Spadkobierczyni po Jego Wysokości Khivarze, gdyby nie ja, to by nie było na Ziemi waszych zakazanych gęb! – rzuciła z irytacją. Skórowe wyglądali tak, jakby zaraz mieli paść jej do stóp. – Wynocha mi stąd – dodała już spokojniej. Skórów jakby wymiotło.
-Wow – mruknęłam rozglądając się za nimi. – Co to było...?
-Imię Khivara wciąż robi na nich wrażenie – westchnęła Cameron wchodząc do środka. Popatrzyłam na nią uważnie – imię imieniem, ale nikt nie reagowałby tak na samo imię największej chociażby osoby. Spadkobierczyni? Że niby dla niej tron, jako dla najbliższej współpracownicy? Cameron była widać większą rybą, niż mogło nam się zdawać.
Przekaźnik istotnie był chroniony jak sto diabłów. Dostępu do niego broniły jakieś przemyślne zabezpieczenia i wręcz pułapki, których istnienia nawet się nie domyślałam. Jakieś tam skanowania tęczówek to przy tym betka. Gdy subtelnie wyraziłam wątpliwość, czy nawet i bez towarzystwa Skórów uda mi się samej przejść w drugą stronę, Cameron na szczęście uspokoiła mnie troszeczkę informacją, że po zniszczeniu przekaźnika wszelkie problemy znikają, bo to jak matka chrzestna.
-Jak co? – zdziwiłam się.
-Matka chrzestna – powtórzyła Cameron, przechodząc przez kolejny punkt kontrolny. – To trochę tak, jak na statku... Wiesz, we wszystkich salach i jadalniach statku są zegary i w czasie podróży na wschód lub zachód zmienia się czas okrętowy. Codzienne regulowanie takiej ilości zegarów zajęłoby zbyt wiele czasu, robi się to więc automatycznie z kabiny nawigacyjnej, a wszystkie pozostałe zegary automatycznie się do tego dostosowują. Mniej więcej tak samo jest tutaj.
-Aha – mruknęłam. Nie byłam pewna, czy do końca zrozumiałam tę przenośnię ze statkiem.
-Pośpieszmy się – poprosiła Cameron, zerkając na zegarek. – Czasami chodzą tu warty, a tamtych dwóch na pewno już kogoś zawiadomiło, że przyszłyśmy.
Znalazłyśmy się... gdzie? To była piwnica, strych czy po prostu jakieś pomieszczenie gdzieś pomiędzy dachem a fundamentami – cholera wie. Grunt, że nie było tam ani jednej lampy, żarówki czy choćby głupiej świeczki, żadnego okna, a jednak było tam jasno. Dziwne. Cameron zatrzymała się przed litą ścianą i w niepojęty dla mnie sposób ściana rozsunęła się, ukazując dodatkowe pomieszczenie. Niezbyt duże, tak samo pozbawione jakichkolwiek źródeł światła, a jednak jasne. No, dobrze, panował tam półmrok, nie bądźmy drobiazgowi. Źródłem światła były chyba cztery czarne kryształy, ustawione w czworobok. Na środku czworoboku tkwił piąty kryształ, też czarny, tyle że większy od pozostałych, zaś w ramach dodatkowej atrakcji wizualnej występowały... cholera wie, jak je nazwać, nigdy w życiu nie lubiłam pisania. Mówić tak, ale żeby pisać? No dobrze. Więc – to było coś w rodzaju... wiązań. Pomiędzy kryształami. Świeciły się i dawały upiorną błękitną poświatę, wypisz wymaluj podobną do tej, jaka panowała w granilicie.
-Idź – Cameron skinęła głową. – Nie mogę tam wejść – dodała jakby przepraszająco. – Sama to tak zaprojektowałam, ale nie bój się, tobie nic się nie stanie.
Z wahaniem weszłam do pomieszczenia, ale nic się nie stało. Patrzyłam z fascynacją na ten cud techniki i trzeba przyznać, że był interesujący. Jakim cudem te kryształy były czarne i lekko świeciły – nie mam pojęcia. W ogóle wydawało mi się, że one jakby pulsowały tym światłem, a te wiązania dookoła chyba wirowały...
-To jest przekaźnik – usłyszałam głos Cameron. – Ten największy kryształ w środku to coś w rodzaju mózgu. Takie samo urządzenie jest na Antarze – Cameron zamilkła na chwilę. Też wpatrywała się w ten... przekaźnik. Ciekawe, o czym myślała patrząc na swoje własne dzieło. Najpierw je zbudowała, a teraz je niszczy. Destrukcja. Jak samo spalenie buddyjskich mnichów. Za dużo czasu spędzam z Kyle’m. Dziwne. Chyba nie przypuszczała, że sama to popsuje. – No, rozstawiaj te kamienie, tylko pamiętaj – na krzyż.
Skinęłam głową i sięgnęłam do torebki, wyciągając pierwszy kamień. Kryształy stały na czymś w rodzaju cokolików, wystarczająco szerokich, by zmieścił się tam też i jeden kamień. Postawiłam kamień koło kryształu; oba przedmioty przylgnęły do siebie i wydawało mi się, że blask kryształu jakby nieco przygasł. Teraz pora na przeciwległy kryształ. Uczyniłam krok w kierunku wiązania, zamierzając po prostu je przekroczyć, ale Cameron jakoś dziwnie chrząknęła.
-Wiesz, lepiej by było, gdybyś na razie została po tej stronie – powiedziała nieswoim głosem, patrząc na mnie dziwnie. No fakt, zatrzymała mnie w pół kroku i zamarłam z zadartą nogą, ale to nie powód, by się na mnie tak gapić! – Zapomniałam ci powiedzieć, że przekaźnik wyśle cię na Antar, jeśli przekroczysz ten krąg...
Wypuściłam ze świstem powietrze i opuściłam nogę.
-Zapomniałaś mi powiedzieć? – zapytałam i po chwili dotarło do mnie, co ona powiedziała. – Zapomniałaś?! – wrzasnęłam. – Oszalałaś?! Mogłam znaleźć się na jakiejś durnowatej planecie, bo ty zapomniałaś mi powiedzieć o takiej drobnostce?!
-Później się powściekasz, nie mamy czasu – mruknęła z rezygnacją Cameron. Ciągle napuszona i oburzona okrążyłam to kretyństwo.
-Masz jakąś rodzinę? – zapytałam, ustawiając chwilę później trzeci już kamień. Znowu światło przygasło nieco i teraz byłam już pewna, że w pomieszczeniu zrobiło się znacznie ciemniej. Wciąż kipiała we mnie złość, ale przełknęłam ją – to były ostatnie chwile, żeby jeszcze czegoś się od niej dowiedzieć. – Daj spokój, możesz chyba co nieco powiedzieć? – zawołałam widząc, że wcale nie kwapi się do odpowiedzi.
-Miałam. Ale teraz już nie mam – odparła z niechęcią.
-Dlaczego? No daj spokój, co ci szkodzi! – poprosiłam z ciekawością.
-Matka zginęła dawno temu, a ojciec... ojciec zmarł kilka lat temu – mruknęła. – Pewnie nie uwierzysz mi, gdy powiem, że to Khivar był moim ojcem.
Cholera. Po raz drugi tego dnia mnie zamurowało. Niesamowite. Miała talent do zaskakiwania. Najpierw dowiaduję się, że osoba, która uratowała Maxowi skórę była kochanką Nicholasa, a potem, że ta sama osoba była jednocześnie córką Khivara, faceta, który polował na naszych kosmitów...! Matko... Zaraz, ale skoro Khivar był jej ojcem... w mojej głowie pojawiła się pewna myśl. Niby bez sensu, ale już tak miałam, że te najgłupsze myśli były jednocześnie najmądrzejszymi.
-Czekaj... to może jeszcze Isabel była twoją matką? Jako ta, no, Vilandra? – zapytałam na wszelki wypadek, choć to przecież nie mogła być prawda. A jednak... a jednak... Cameron nie musiała już nic mówić, spojrzenie, jakie mi rzuciła całkowicie wystarczyło. Ugięły się pode mną kolana, stanowczo tych nowości było za dużo jak na jeden dzień...
-Jesteśmy długowieczni –dodała niby bez ładu i składu Cameron.
-Co tu się dzieje? – rozległ się nagle czyjś obcy głos. Odwróciłyśmy się obie jak na komendę, tylko po to, by zobaczyć paru Skórów. Niech to szlag... ja byłam podobno całkowicie bezpieczna, żaden Skór nie mógł tu wejść, ale Cameron... Całe szczęście zasłoniła się polem ochronnym.
-Nic – odpowiedziała spokojnie. – Wprowadzamy lekkie poprawki. Maria, pośpiesz się! – rzuciła w moim kierunku. Nie musiała tego mówić, błyskawicznie dostawiłam czwarty kryształ. Jeszcze tylko piąty, ten przeklęty piąty kryształ w samym środku... Wzięłam głęboki wdech jak przed nurkowaniem. „Raz kozie śmierć!” pomyślałam i przekroczyłam już teraz ledwo widoczne wiązania. Najwyżej znajdę się na zupełnie obcej planecie, co to dla mnie...
Jednak ku mojej niewysłowionej uldze nic się nie stało, nie znalazłam się nagle na innej planecie pod czerwonym niebem ani nie poszybowałam wśród gwiazd. Słyszałam, że przerażeni Skórowie usiłowali dostać się do Cameron i zmusić mnie w jakiś sposób do wyjścia z sali przekaźnika, ale nie zwracałam na to uwagi. Wyjęłam piąty kryształ.
-Tamte cztery były za Alexa, za Tess, za Maxa, za to, że życie każdego z nas potoczyło się inaczej niż powinno – powiedziałam z zaciętością. – A to za mojego brata – dodałam stawiając piąty kamień przy największym krysztale, po czym pomna przestróg Cameron natychmiast rzuciłam się do tyłu. Wszystkie pięć kryształów zespolonych z naszymi kamieniami nagle jakby się rozżarzyło, z każdego wystrzelił w górę oślepiający promień światła. Całe pomieszczenie było wręcz zalane białym światłem, a od tego głównego kryształu nagle rozeszła się dookoła fala. Patrzyłam spod przymrużonych oczu jak błyskawicznie rozchodzi się we wszystkich kierunkach, ale przeszła przeze mnie jak gdyby nigdy nic. Światło stało się nie do zniesienia, zupełnie jakbym patrzyła nie na jedno słońce – ale na pięć. Zacisnęłam oczy. Usłyszałam jakieś dziwne wybuchy i instynktownie skuliłam się pod ścianą.
Kiedy w końcu otworzyłam oczy, wydawało mi się, że kompletnie oślepłam. Ale to było tylko wrażenie. Teraz w pomieszczeniu było kompletnie ciemno i cicho. Domacałam się mojej torebki i otworzyłam ją, usiłując znaleźć na oślep zapalniczkę. Takie rzeczy po prostu się nosi. Zamiast zapalniczki domacałam się jednak czegoś zupełnie innego – latarki... Nigdy w życiu nie nosiłam przy sobie latarek, więc i to musiało być sprawką Cameron. Przesunęłam guziczek i smuga światła omiotła pokój dookoła.
Dziwna sprawa, ale wszystkie ściany były osmalone. Mnie tam nic nie było. Dźwignęłam się na nogi i podeszłam do jednego z pięciu cokolików. W świetle elektrycznej latarki dostrzegłam szarą bryłę – kryształ i kamień stopiły się ze sobą, niepojętym dla mnie sposobem. Przedtem i kryształ, i kamień były lśniące, a teraz ta bryła była kompletnie matowa... Wyciągnęłam rękę żeby to podnieść, ale bryła po prostu... rozsypała się.
W pomieszczeniu było kompletnie cicho. Skierowałam latarkę w miejsce, gdzie ostatnim razem widziałam Cameron, ale unosiły się tam tylko płatki skóry...
***
Jennie:
Byłam potwornie zmęczona. Nie byłam tak wymęczona nawet wtedy, gdy Langley po raz pierwszy zmusił mnie do rozruszania mocy. Rany boskie, nie mogłam nawet ruszyć małym palcem, nic, po prostu nic...! Było mi głupio, że nie mogłam im pomóc, to było naprawdę żenujące. Ale naprawdę nie mogłam im pomóc, byłam kompletnie wyprana, nie mogłam nic zmienić w naszej obecnej sytuacji. Czułam, że mogłabym zasnąć tam na miejscu, na siedząco. Zmusiłam się, by usiąść obok Langley’a i położyć sobie jego głowę na kolanach.
-Langley – powiedziałam cicho, walcząc z zamykającymi się oczami. – Wszystko w porządku?
-Ta – wycharknął z trudem. – OK.
-Jasne – mruknęłam. Widziałam, jak wszystko było w porządku, wszystko było tak samo w porządku, jak ze mną było w porządku. Czyli nie było w porządku.
-Langley – powtórzyłam. – Co ci jest? Mogę ci jakoś pomóc?
Langley żachnął się lekko.
-Terefere – powiedział krzywiąc się lekko. – Im pomóc nie możesz, a chcesz pomóc mnie?
-Daj spokój, Kal, pomogę ci – zaproponowałam. – Tylko powiedz, gdzie.
Oboje wiedzieliśmy, że to była tylko gra i że żadne z nas nie łudziło się, że coś porządnego z tego wyjdzie. Wiedzieliśmy oboje, że Langley’owi zostało bardzo mało czasu, a ja byłam zbyt zmęczona i wyczerpana, by móc mu pomóc w jakikolwiek sposób. Oboje odegraliśmy już swoje role i byliśmy teraz tylko widzami, którzy mogli biernie obserwować rozwój wydarzeń. Siedzieliśmy pod samym środkiem statku kosmicznego, czekając na to, co z nami będzie.
-Dobrze się spisałaś – odezwał się Langley, przerywając panującą między nami ciszę i wziął duży wdech. – Jesteś pewna, że całkowicie pozbyłaś się Nicholasa?
Pomyślałam przez chwilę nad tym pytaniem, bowiem nawet tak naturalna czynność, jak myślenie, wydawała mi się w tym momencie niezwykle uciążliwą i wyczerpującą. Musiałam zmusić moje komórki do ponownej pracy, ale teraz reagowałam w znacznie zwolnionym tempie. Czy byłam pewna, że całkowicie pozbyłam się Nicholasa? Tak. To może dziwnie zabrzmieć, ale poczułam to. Jakby rykoszet mojego własnego uderzenia, w końcu ta cała... moc była fragmentem mnie, i czułam jak uderza w Nicholasa i odcina mu całkowicie jakąkolwiek drogę ucieczki. Dlatego też po części to było takie męczące. Wiedziałam, że jakimś cudem udało mi się naprawdę zabić Nicholasa. Na dobre. Czułam to całą sobą, nie wiem jak, ale... Po plecach przeleciał mi mimowolny dreszcz, gdy sobie to uświadomiłam. Zabiłam człowieka. To, że ten człowiek był Skórem i że chciał zabić mnie nie liczyło się wcale, ważne było, że to ja zabiłam. Może byłam niebezpieczna dla mojego otoczenia. Potrafiłam leczyć, owszem, ale równocześnie potrafiłam też zabijać. Boże.
-Jesteś pewna? – powtórzył Langley, patrząc na mnie z niepokojem. Skinęłam powoli głową.
-Tak – odparłam. – Nie wiem, dlaczego... ale tak.
-Dobrze – mruknął Langley i przymknął oczy. – Powiedz mi, gdy coś się stanie.
Popatrzyłam bezradnie na wuja Michaela. Wydawał się być tutaj najbardziej rozważny. Nie miałam pojęcia, jak długo to jeszcze może potrwać. Byłam strasznie zmęczona, nie tylko fizycznie. Miałam wrażenie, że cały ciężar spoczywa na mnie. Jeśli pole ochronne pęknie, to będzie moja wina, bo im nie pomogłam. Wstałam nieco chwiejnie i podeszłam do wuja Michaela.
-Damy sobie radę, Jennie – mruknął, rzucając mi uważne spojrzenie.
-Pomogę – powiedziałam.
-Jennie, powiedziałem, że damy sobie radę – powtórzył Michael. – Idź i odpocznij trochę.
-Nie muszę – odparłam z uporem. Wiedziałam, że powinnam i że naprawdę nic już z siebie nie wykrzeszę, ale musiałam chociaż spróbować, choć na samą myśl o ponownym użyciu moich zdolności robiło mi się nieco słabo. Mimo wszystko stanęłam obok wuja i wyciągnęłam przed siebie rękę, zanim jednak zdążyłam cokolwiek zrobić, Skórowie po drugiej stronie bariery nagle wszyscy... wybuchli. Ot tak. Jak butelki z petardami. Co do jednego. Zdumiona opuściłam rękę, patrząc na wirujący w powietrzu kurz i nie mogłam uwierzyć własnym oczom – co właśnie się stało? Kto to zrobił? Może to tylko taki trik?
Wuj Michael i ciotka Isabel opuścili ostrożnie pole ochronne. Powietrze dookoła nas natychmiast wypełniło się tym kurzem, który drapał w gardło.
-Nie przypuszczałam, że jesteś aż tak dobra – odezwała się ciotka Isabel patrząc na mnie z nieukrywanym podziwem i szacunkiem.
-To nie ja – zaprotestowałam słabo. Już niczego nie rozumiałam.
-Więc kto? – zapytał wuj Michael. – Stałaś obok mnie z wyciągniętą ręką i po chwili zniszczyłaś Skórów, któżby inny? – w jego głosie też był podziw, całkowicie niezasłużony. Popatrzyłam rozpaczliwie na Chrisa – on przecież musiał wiedzieć, że nie byłam w stanie zdobyć się na coś takiego! Uśmiechnął się do mnie nieco bezradnie i pokręcił głową. Nie byłam pewna, czy ma na myśli to, by nie starać się zaprzeczać, bo oni i tak nie uwierzą, czy też może to, że i on był zdziwiony, że zdobyłam się na coś takiego. Miałam nadzieję, że w grę wchodziła ta pierwsza opcja.
-Co się stało Langleyowi? – zapytała ciotka Isabel, patrząc na leżącą na betonie postać. Prawda, Langley...! Ukucnęłam obok niego.
-Langley – odezwałam się. – Langley, oni znikli – zakomunikowałam siląc się na spokój.
-Cameron – mruknął niewyraźnie Langley.
-Co: Cameron? – zdziwiła się ciotka Isabel.
-Może to jest majaczenie ciężko chorego, który wzywa kogoś, kogo kocha – wysunął przypuszczenie Michael.
-Jeszcze nie umarłem! – zirytował się Langley i otworzył oczy. Chyba domyślałam się, o co chodziło z Cameron. To chyba była jej zasługa. Nie wiem, jakim cudem jej się to udało, ale było mi wszystko jedno, byłam jej wdzięczna, że nie musiałam przekonywać się dobitnie o swoich ograniczeniach. – Głąb – dodał po chwili Kal, gdzieś w stronę wuja Michaela.
-Nie szkodzi, ja wiem, o co chodzi – powiedziałam uspokajająco kładąc mu rękę na piersi. – Powiedz lepiej, jak mogę ci pomóc.
-Nie możesz – powtórka z naszej wcześniejszej rozmowy. Wiedziałam, że nie mogę. Ale musiałam spróbować.
-Mogę – uparłam się. – Tylko powiedz, co.
-Mam inną budowę niż ty – mruknął niewyraźnie Langley. – Tej nie naprawisz. Ale wiesz co – cieszę się, że widziałem, jak eliminujesz Nicholasa.
-Langley, ty nie możesz.... umrzeć – powiedziałam z rozpaczą. To było po prostu niewyobrażalne, całkowicie niemożliwe i nierealne, Langley – martwy? Złośliwy, uporczywy jak mucha, natrętny i gruboskórny Langley – nieżywy? Przyzwyczaiłam się do niego, zaczęłam uważać za przyjaciela, w skrytości ducha podziwiałam go, a teraz miałoby go zabraknąć?! – Musi być jakiś sposób!
-Nie ma – odparł ze zmęczeniem.
-Może kamienie od Rzecznego Psa – wysunął propozycję Michael. – Kiedyś pomogły Nasedo i –
-Ale mnie nie pomogą! – warknął Langley gwałtownie i coś widać musiało go zaboleć, bo znów się wykrzywił. – Nie ma kamieni, ja nie mam czasu, i to w ogóle bez sensu – powiedział po chwili.
-Musi być jakiś sposób – powtórzyłam rozpaczliwie. Nie wyobrażałam sobie powrotu do Roswell bez Langley’a – był taki jak ja, rozumiał mnie, choć nigdy w życiu nie rozmawialiśmy na ten temat. W ogóle raczej nie rozmawialiśmy, ale mimo wszystko był mi bliski, do jasnej cholery!
-Daj spokój – poprosił Kal. – Nigdy nie sądziłem, że to powiem... ale jestem dumny, że was spotkałem, mimo tych wszystkich głupot, które robiliście. I jeśli Antarianie kiedykolwiek zdecydowaliby się na restaurację monarchii... to powinni dać tron tobie, Jennie. I szczerze życzę im, by do tego zmądrzeli.
-Langley – szepnęłam, mimo woli płacząc. Nie chciałam się rozklejać, nie w takiej chwili, ale to chyba było silniejsze ode mnie. – Nie chcę być królową.
-Ale będziesz – uśmiechnął się z trudem Langley. – Któregoś dnia – dodał zamykając oczy. – Jestem straszliwie zmęczony...
-Langley, nie, popatrz na mnie! – zawołałam. – Langley! – chciałam potrząsnąć jego ramieniem, ale ku mojemu przerażeniu jego ciało zamieniło się w pył.
Chris położył mi rękę na ramieniu.
-Chodź – powiedział cicho. – Langley odszedł do Valhalli – dodał, podnosząc mnie z ziemi.
-Gdzie? – zdziwił się wuj Michael.
-Valhalla – powtórzył Chris. – To skandynawska kraina dla dusz wojowników poległych w walce – wyjaśnił.
-Jestem zmęczona – mruknęłam. Chris otoczył mnie ramieniem.
-Chodźmy stąd – ciotka Isabel obejrzała się dookoła i wzdrygnęła. – Mam stanowczo dosyć tego miejsca.
-Chodźmy – zgodził się Michael. Ruszyliśmy w górę po tych samych schodach, na których niedawno stały całe zastępy Skórów. Szliśmy znów tymi samymi korytarzami, którymi uprzednio prowadziła nas Cameron a później sam Langley.
Na dworze panowała głęboka noc. Dziwne. Odruchowo spojrzałam do góry ponad ramieniem Chrisa i ujrzałam niebo pełne gwiazd. Prawdopodobnie dookoła jednego z tych białych punkcików kręciła się planeta, być może podobna do Ziemi, o dźwięcznej nazwie „Antar”; planeta, której tron prawnie należał do mojego ojca, do Chrisa i do mnie. Planeta, na której Langley chciał, bym była władczynią. Wzdrygnęłam się, być może pod wpływem chłodnego nocnego powietrza. Langley nigdy nie rzucał słów na wiatr. A ja nie chciałam myśleć o tym, że władza na jakiejś dalekiej planecie może należeć do mnie. Być może któregoś dnia będę potrafiła myśleć o tym bez obrazu rozpadającego się w pył ciała Langley’a albo bez wizji mojego złamanego ojca.
Ciotka Isabel zatrzymała się w pewnej odległości od budynku stacji benzynowej, odwróciła i wyciągnęła przed siebie rękę.
-Co robisz? – zapytał wuj Michael. Rzeczywiście, nie wyglądało to tak, jakby ciotka chciała włączyć alarm z powrotem.
-Zamierzam wysadzić to przeklęte miejsce w powietrze – wycedziła przez zaciśnięte zęby ciotka. – Lepiej, żeby ten cholerny statek już nie sprawiał więcej kłopotów, i nie obchodzi mnie to, co pomyślą sobie wojskowi.
Wuj Michael bez słowa stanął obok Isabel i identycznie wyciągnął przed siebie dłoń, Chris zaś również w milczeniu poprowadził mnie w kierunku naszego samochodu, który stał opodal nietknięty.
Siedzieliśmy w środku i w ciszy patrzyliśmy na nagle wybuchły słup ognia.
Swoją drogą - może w pierwszej kolejności wykończyć 5x2? Tak u nas ubogo w opowiadania Rebels.
Dante - to już wiem, że spodoba ci się sequel...
Interesującej części 43. Teraz poproszę o wrażenia względem Cameron.
Maria:
Coppers Summit. Normalnie deja vu. Prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy byli Skórami, tak samo, jak dwadzieścia lat temu. Ciekawe, czy mnie pamiętali. Mam nadzieję, że nie, ale nie będę sprawdzać, bez przesady.
-Idziemy – poleciła stanowczo Cameron, odpinając pasy. Uświadomiłam sobie nagle gdzie jestem i co ja takiego najlepszego chcę uczynić.
-Nie ma mowy! – zaparłam się na moim siedzeniu i nie zamierzałam się ruszyć. Cameron wysiadła z samochodu, okrążyła auto i otworzyła przede mną drzwi.
-Wysiadaj – powiedziała spokojnie.
-W życiu! – zawołałam, poczym zreflektowałam się i ściszyłam głos. – Nie widzisz, gdzie jesteśmy? Wiesz, co oni nam zrobią, jak nas tu znajdą? – ciągnęłam dalej ściszonym głosem. – Nie zamierzam nigdzie iść, nie ma mowy!
-Owszem, pójdziesz – stwierdziła Cameron z kamienną twarzą. – Albo zostaniesz tutaj, skoro nie chcesz się ruszyć, a ja sobie pójdę. Nie łudź się, nie odjedziesz stąd, ja mam kluczyki – dodała machając kluczykami zawieszonymi na palcu. – To cześć – mruknęła odwracając się i robiąc kilka kroków. W pośpiechu odpięłam pas i wyskoczyłam z samochodu.
-Czekaj! – zawołałam za nią. – Pójdę... pójdę z tobą – byłam na siebie zła, że dałam się tak podejść. W sumie to było do przewidzenia. Ale nigdy nie lubiłam zapalania samochodu kablami, a nie miałam zamiaru zostawać tu sama, nie miałam żadnych supermocy na spotkanie ze Skórami.
Budynek, w którym mieściło się ów cud techniki, niczym się nie wyróżniał. Chociaż bo ja wiem, może był bardziej podrapany i zniszczony niż reszta. W życiu nie przypuszczałabym, że w czymś takim może znajdować się jakiekolwiek ekstra międzygalaktyczne połączenie. Czego to się człowiek dowiaduje...
Jednak wejść tak po prostu byłoby za łatwe. W chwili, gdy Cameron położyła rękę na drzwiach by je pchnąć i wejść do środka, przed nami wyrośli jak spod ziemi dwaj Skórowie. Nie mieli na czołach napisu „Skór”, ale dajmy sobie spokój, w tym przeklętym mieście chyba nie było ani jednego człowieka.
-Milcz i nie odzywaj się pod żadnym pozorem – szepnęła do mnie półgębkiem Cameron. Nie zamierzałam się odzywać nawet i bez jej rozkazu, po prostu czułam, że nie byłabym w stanie wydusić z siebie żadnego słowa.
-Przepraszam bardzo, ale ten budynek nie jest własnością publiczną – zwrócił nam uwagę jeden z nich, szalenie uprzejmie. Cameron zmierzyła go lodowatym wzrokiem.
-Wiem – odparła krótko i treściwie. – Widzę, że dobrze wykonujecie swoją pracę, nie omieszkam wspomnieć o tym Nicholasowi przy najbliższej okazji.
Nie wątpiłam, że wspomni. Na tamtym świecie. Skórowie zmieszali się lekko na dźwięk imienia swojego pana i władcy, ale mimo wszystko nie odstąpili.
-Tak, tego... Mimo wszystko bardzo mi przykro, nie mogą tam panie wejść – odezwał się drugi Skór, wciąż z idealną grzecznością i tym razem ze śladami szacunku w głosie. Czyżby to na dźwięk imienia tego kurdupla?
-Zapewniam cię, że możemy – mruknęła Cameron popychając drzwi i skinęła na mnie głową. Zaczęłam przesuwać się krok po kroczku do wnętrza budynku, jednak Skórowie byli uparci.
-Bardzo nam przykro, ale musimy sprawdzić, czy panie czegoś nie wnoszą – powiedział pierwszy Skór patrząc na moją torebkę, pełną bądź co bądź kamieni od tamtego Indianina, które Cameron mi wepchnęła. Z trudem opanowałam chęć schowania torebki za plecami. Pomyślałam sobie, że tak oto zakończy się nasza misja, na progu tego budynku w Coppers Summit, ale chyba naprawdę nie doceniałam Cameron.
Stanęła w przejściu, krzyżując na piersi ramiona i popatrzyła na nich tak, że góra lodowa Titanica wydawała się być przy niej gorąca jak tropikalna Afryka.
-Proszę, proszę – powiedziała wyniośle. – Więc teraz chcą kontrolować nawet i mnie. Mnie! Czy wy w ogóle nie zdajecie sobie sprawy z tego, z kim rozmawiacie, smarkacze? – warknęła. Skórowe jakby skurczyli się w sobie. Interesujące... – Spadkobierczyni po Jego Wysokości Khivarze, gdyby nie ja, to by nie było na Ziemi waszych zakazanych gęb! – rzuciła z irytacją. Skórowe wyglądali tak, jakby zaraz mieli paść jej do stóp. – Wynocha mi stąd – dodała już spokojniej. Skórów jakby wymiotło.
-Wow – mruknęłam rozglądając się za nimi. – Co to było...?
-Imię Khivara wciąż robi na nich wrażenie – westchnęła Cameron wchodząc do środka. Popatrzyłam na nią uważnie – imię imieniem, ale nikt nie reagowałby tak na samo imię największej chociażby osoby. Spadkobierczyni? Że niby dla niej tron, jako dla najbliższej współpracownicy? Cameron była widać większą rybą, niż mogło nam się zdawać.
Przekaźnik istotnie był chroniony jak sto diabłów. Dostępu do niego broniły jakieś przemyślne zabezpieczenia i wręcz pułapki, których istnienia nawet się nie domyślałam. Jakieś tam skanowania tęczówek to przy tym betka. Gdy subtelnie wyraziłam wątpliwość, czy nawet i bez towarzystwa Skórów uda mi się samej przejść w drugą stronę, Cameron na szczęście uspokoiła mnie troszeczkę informacją, że po zniszczeniu przekaźnika wszelkie problemy znikają, bo to jak matka chrzestna.
-Jak co? – zdziwiłam się.
-Matka chrzestna – powtórzyła Cameron, przechodząc przez kolejny punkt kontrolny. – To trochę tak, jak na statku... Wiesz, we wszystkich salach i jadalniach statku są zegary i w czasie podróży na wschód lub zachód zmienia się czas okrętowy. Codzienne regulowanie takiej ilości zegarów zajęłoby zbyt wiele czasu, robi się to więc automatycznie z kabiny nawigacyjnej, a wszystkie pozostałe zegary automatycznie się do tego dostosowują. Mniej więcej tak samo jest tutaj.
-Aha – mruknęłam. Nie byłam pewna, czy do końca zrozumiałam tę przenośnię ze statkiem.
-Pośpieszmy się – poprosiła Cameron, zerkając na zegarek. – Czasami chodzą tu warty, a tamtych dwóch na pewno już kogoś zawiadomiło, że przyszłyśmy.
Znalazłyśmy się... gdzie? To była piwnica, strych czy po prostu jakieś pomieszczenie gdzieś pomiędzy dachem a fundamentami – cholera wie. Grunt, że nie było tam ani jednej lampy, żarówki czy choćby głupiej świeczki, żadnego okna, a jednak było tam jasno. Dziwne. Cameron zatrzymała się przed litą ścianą i w niepojęty dla mnie sposób ściana rozsunęła się, ukazując dodatkowe pomieszczenie. Niezbyt duże, tak samo pozbawione jakichkolwiek źródeł światła, a jednak jasne. No, dobrze, panował tam półmrok, nie bądźmy drobiazgowi. Źródłem światła były chyba cztery czarne kryształy, ustawione w czworobok. Na środku czworoboku tkwił piąty kryształ, też czarny, tyle że większy od pozostałych, zaś w ramach dodatkowej atrakcji wizualnej występowały... cholera wie, jak je nazwać, nigdy w życiu nie lubiłam pisania. Mówić tak, ale żeby pisać? No dobrze. Więc – to było coś w rodzaju... wiązań. Pomiędzy kryształami. Świeciły się i dawały upiorną błękitną poświatę, wypisz wymaluj podobną do tej, jaka panowała w granilicie.
-Idź – Cameron skinęła głową. – Nie mogę tam wejść – dodała jakby przepraszająco. – Sama to tak zaprojektowałam, ale nie bój się, tobie nic się nie stanie.
Z wahaniem weszłam do pomieszczenia, ale nic się nie stało. Patrzyłam z fascynacją na ten cud techniki i trzeba przyznać, że był interesujący. Jakim cudem te kryształy były czarne i lekko świeciły – nie mam pojęcia. W ogóle wydawało mi się, że one jakby pulsowały tym światłem, a te wiązania dookoła chyba wirowały...
-To jest przekaźnik – usłyszałam głos Cameron. – Ten największy kryształ w środku to coś w rodzaju mózgu. Takie samo urządzenie jest na Antarze – Cameron zamilkła na chwilę. Też wpatrywała się w ten... przekaźnik. Ciekawe, o czym myślała patrząc na swoje własne dzieło. Najpierw je zbudowała, a teraz je niszczy. Destrukcja. Jak samo spalenie buddyjskich mnichów. Za dużo czasu spędzam z Kyle’m. Dziwne. Chyba nie przypuszczała, że sama to popsuje. – No, rozstawiaj te kamienie, tylko pamiętaj – na krzyż.
Skinęłam głową i sięgnęłam do torebki, wyciągając pierwszy kamień. Kryształy stały na czymś w rodzaju cokolików, wystarczająco szerokich, by zmieścił się tam też i jeden kamień. Postawiłam kamień koło kryształu; oba przedmioty przylgnęły do siebie i wydawało mi się, że blask kryształu jakby nieco przygasł. Teraz pora na przeciwległy kryształ. Uczyniłam krok w kierunku wiązania, zamierzając po prostu je przekroczyć, ale Cameron jakoś dziwnie chrząknęła.
-Wiesz, lepiej by było, gdybyś na razie została po tej stronie – powiedziała nieswoim głosem, patrząc na mnie dziwnie. No fakt, zatrzymała mnie w pół kroku i zamarłam z zadartą nogą, ale to nie powód, by się na mnie tak gapić! – Zapomniałam ci powiedzieć, że przekaźnik wyśle cię na Antar, jeśli przekroczysz ten krąg...
Wypuściłam ze świstem powietrze i opuściłam nogę.
-Zapomniałaś mi powiedzieć? – zapytałam i po chwili dotarło do mnie, co ona powiedziała. – Zapomniałaś?! – wrzasnęłam. – Oszalałaś?! Mogłam znaleźć się na jakiejś durnowatej planecie, bo ty zapomniałaś mi powiedzieć o takiej drobnostce?!
-Później się powściekasz, nie mamy czasu – mruknęła z rezygnacją Cameron. Ciągle napuszona i oburzona okrążyłam to kretyństwo.
-Masz jakąś rodzinę? – zapytałam, ustawiając chwilę później trzeci już kamień. Znowu światło przygasło nieco i teraz byłam już pewna, że w pomieszczeniu zrobiło się znacznie ciemniej. Wciąż kipiała we mnie złość, ale przełknęłam ją – to były ostatnie chwile, żeby jeszcze czegoś się od niej dowiedzieć. – Daj spokój, możesz chyba co nieco powiedzieć? – zawołałam widząc, że wcale nie kwapi się do odpowiedzi.
-Miałam. Ale teraz już nie mam – odparła z niechęcią.
-Dlaczego? No daj spokój, co ci szkodzi! – poprosiłam z ciekawością.
-Matka zginęła dawno temu, a ojciec... ojciec zmarł kilka lat temu – mruknęła. – Pewnie nie uwierzysz mi, gdy powiem, że to Khivar był moim ojcem.
Cholera. Po raz drugi tego dnia mnie zamurowało. Niesamowite. Miała talent do zaskakiwania. Najpierw dowiaduję się, że osoba, która uratowała Maxowi skórę była kochanką Nicholasa, a potem, że ta sama osoba była jednocześnie córką Khivara, faceta, który polował na naszych kosmitów...! Matko... Zaraz, ale skoro Khivar był jej ojcem... w mojej głowie pojawiła się pewna myśl. Niby bez sensu, ale już tak miałam, że te najgłupsze myśli były jednocześnie najmądrzejszymi.
-Czekaj... to może jeszcze Isabel była twoją matką? Jako ta, no, Vilandra? – zapytałam na wszelki wypadek, choć to przecież nie mogła być prawda. A jednak... a jednak... Cameron nie musiała już nic mówić, spojrzenie, jakie mi rzuciła całkowicie wystarczyło. Ugięły się pode mną kolana, stanowczo tych nowości było za dużo jak na jeden dzień...
-Jesteśmy długowieczni –dodała niby bez ładu i składu Cameron.
-Co tu się dzieje? – rozległ się nagle czyjś obcy głos. Odwróciłyśmy się obie jak na komendę, tylko po to, by zobaczyć paru Skórów. Niech to szlag... ja byłam podobno całkowicie bezpieczna, żaden Skór nie mógł tu wejść, ale Cameron... Całe szczęście zasłoniła się polem ochronnym.
-Nic – odpowiedziała spokojnie. – Wprowadzamy lekkie poprawki. Maria, pośpiesz się! – rzuciła w moim kierunku. Nie musiała tego mówić, błyskawicznie dostawiłam czwarty kryształ. Jeszcze tylko piąty, ten przeklęty piąty kryształ w samym środku... Wzięłam głęboki wdech jak przed nurkowaniem. „Raz kozie śmierć!” pomyślałam i przekroczyłam już teraz ledwo widoczne wiązania. Najwyżej znajdę się na zupełnie obcej planecie, co to dla mnie...
Jednak ku mojej niewysłowionej uldze nic się nie stało, nie znalazłam się nagle na innej planecie pod czerwonym niebem ani nie poszybowałam wśród gwiazd. Słyszałam, że przerażeni Skórowie usiłowali dostać się do Cameron i zmusić mnie w jakiś sposób do wyjścia z sali przekaźnika, ale nie zwracałam na to uwagi. Wyjęłam piąty kryształ.
-Tamte cztery były za Alexa, za Tess, za Maxa, za to, że życie każdego z nas potoczyło się inaczej niż powinno – powiedziałam z zaciętością. – A to za mojego brata – dodałam stawiając piąty kamień przy największym krysztale, po czym pomna przestróg Cameron natychmiast rzuciłam się do tyłu. Wszystkie pięć kryształów zespolonych z naszymi kamieniami nagle jakby się rozżarzyło, z każdego wystrzelił w górę oślepiający promień światła. Całe pomieszczenie było wręcz zalane białym światłem, a od tego głównego kryształu nagle rozeszła się dookoła fala. Patrzyłam spod przymrużonych oczu jak błyskawicznie rozchodzi się we wszystkich kierunkach, ale przeszła przeze mnie jak gdyby nigdy nic. Światło stało się nie do zniesienia, zupełnie jakbym patrzyła nie na jedno słońce – ale na pięć. Zacisnęłam oczy. Usłyszałam jakieś dziwne wybuchy i instynktownie skuliłam się pod ścianą.
Kiedy w końcu otworzyłam oczy, wydawało mi się, że kompletnie oślepłam. Ale to było tylko wrażenie. Teraz w pomieszczeniu było kompletnie ciemno i cicho. Domacałam się mojej torebki i otworzyłam ją, usiłując znaleźć na oślep zapalniczkę. Takie rzeczy po prostu się nosi. Zamiast zapalniczki domacałam się jednak czegoś zupełnie innego – latarki... Nigdy w życiu nie nosiłam przy sobie latarek, więc i to musiało być sprawką Cameron. Przesunęłam guziczek i smuga światła omiotła pokój dookoła.
Dziwna sprawa, ale wszystkie ściany były osmalone. Mnie tam nic nie było. Dźwignęłam się na nogi i podeszłam do jednego z pięciu cokolików. W świetle elektrycznej latarki dostrzegłam szarą bryłę – kryształ i kamień stopiły się ze sobą, niepojętym dla mnie sposobem. Przedtem i kryształ, i kamień były lśniące, a teraz ta bryła była kompletnie matowa... Wyciągnęłam rękę żeby to podnieść, ale bryła po prostu... rozsypała się.
W pomieszczeniu było kompletnie cicho. Skierowałam latarkę w miejsce, gdzie ostatnim razem widziałam Cameron, ale unosiły się tam tylko płatki skóry...
***
Jennie:
Byłam potwornie zmęczona. Nie byłam tak wymęczona nawet wtedy, gdy Langley po raz pierwszy zmusił mnie do rozruszania mocy. Rany boskie, nie mogłam nawet ruszyć małym palcem, nic, po prostu nic...! Było mi głupio, że nie mogłam im pomóc, to było naprawdę żenujące. Ale naprawdę nie mogłam im pomóc, byłam kompletnie wyprana, nie mogłam nic zmienić w naszej obecnej sytuacji. Czułam, że mogłabym zasnąć tam na miejscu, na siedząco. Zmusiłam się, by usiąść obok Langley’a i położyć sobie jego głowę na kolanach.
-Langley – powiedziałam cicho, walcząc z zamykającymi się oczami. – Wszystko w porządku?
-Ta – wycharknął z trudem. – OK.
-Jasne – mruknęłam. Widziałam, jak wszystko było w porządku, wszystko było tak samo w porządku, jak ze mną było w porządku. Czyli nie było w porządku.
-Langley – powtórzyłam. – Co ci jest? Mogę ci jakoś pomóc?
Langley żachnął się lekko.
-Terefere – powiedział krzywiąc się lekko. – Im pomóc nie możesz, a chcesz pomóc mnie?
-Daj spokój, Kal, pomogę ci – zaproponowałam. – Tylko powiedz, gdzie.
Oboje wiedzieliśmy, że to była tylko gra i że żadne z nas nie łudziło się, że coś porządnego z tego wyjdzie. Wiedzieliśmy oboje, że Langley’owi zostało bardzo mało czasu, a ja byłam zbyt zmęczona i wyczerpana, by móc mu pomóc w jakikolwiek sposób. Oboje odegraliśmy już swoje role i byliśmy teraz tylko widzami, którzy mogli biernie obserwować rozwój wydarzeń. Siedzieliśmy pod samym środkiem statku kosmicznego, czekając na to, co z nami będzie.
-Dobrze się spisałaś – odezwał się Langley, przerywając panującą między nami ciszę i wziął duży wdech. – Jesteś pewna, że całkowicie pozbyłaś się Nicholasa?
Pomyślałam przez chwilę nad tym pytaniem, bowiem nawet tak naturalna czynność, jak myślenie, wydawała mi się w tym momencie niezwykle uciążliwą i wyczerpującą. Musiałam zmusić moje komórki do ponownej pracy, ale teraz reagowałam w znacznie zwolnionym tempie. Czy byłam pewna, że całkowicie pozbyłam się Nicholasa? Tak. To może dziwnie zabrzmieć, ale poczułam to. Jakby rykoszet mojego własnego uderzenia, w końcu ta cała... moc była fragmentem mnie, i czułam jak uderza w Nicholasa i odcina mu całkowicie jakąkolwiek drogę ucieczki. Dlatego też po części to było takie męczące. Wiedziałam, że jakimś cudem udało mi się naprawdę zabić Nicholasa. Na dobre. Czułam to całą sobą, nie wiem jak, ale... Po plecach przeleciał mi mimowolny dreszcz, gdy sobie to uświadomiłam. Zabiłam człowieka. To, że ten człowiek był Skórem i że chciał zabić mnie nie liczyło się wcale, ważne było, że to ja zabiłam. Może byłam niebezpieczna dla mojego otoczenia. Potrafiłam leczyć, owszem, ale równocześnie potrafiłam też zabijać. Boże.
-Jesteś pewna? – powtórzył Langley, patrząc na mnie z niepokojem. Skinęłam powoli głową.
-Tak – odparłam. – Nie wiem, dlaczego... ale tak.
-Dobrze – mruknął Langley i przymknął oczy. – Powiedz mi, gdy coś się stanie.
Popatrzyłam bezradnie na wuja Michaela. Wydawał się być tutaj najbardziej rozważny. Nie miałam pojęcia, jak długo to jeszcze może potrwać. Byłam strasznie zmęczona, nie tylko fizycznie. Miałam wrażenie, że cały ciężar spoczywa na mnie. Jeśli pole ochronne pęknie, to będzie moja wina, bo im nie pomogłam. Wstałam nieco chwiejnie i podeszłam do wuja Michaela.
-Damy sobie radę, Jennie – mruknął, rzucając mi uważne spojrzenie.
-Pomogę – powiedziałam.
-Jennie, powiedziałem, że damy sobie radę – powtórzył Michael. – Idź i odpocznij trochę.
-Nie muszę – odparłam z uporem. Wiedziałam, że powinnam i że naprawdę nic już z siebie nie wykrzeszę, ale musiałam chociaż spróbować, choć na samą myśl o ponownym użyciu moich zdolności robiło mi się nieco słabo. Mimo wszystko stanęłam obok wuja i wyciągnęłam przed siebie rękę, zanim jednak zdążyłam cokolwiek zrobić, Skórowie po drugiej stronie bariery nagle wszyscy... wybuchli. Ot tak. Jak butelki z petardami. Co do jednego. Zdumiona opuściłam rękę, patrząc na wirujący w powietrzu kurz i nie mogłam uwierzyć własnym oczom – co właśnie się stało? Kto to zrobił? Może to tylko taki trik?
Wuj Michael i ciotka Isabel opuścili ostrożnie pole ochronne. Powietrze dookoła nas natychmiast wypełniło się tym kurzem, który drapał w gardło.
-Nie przypuszczałam, że jesteś aż tak dobra – odezwała się ciotka Isabel patrząc na mnie z nieukrywanym podziwem i szacunkiem.
-To nie ja – zaprotestowałam słabo. Już niczego nie rozumiałam.
-Więc kto? – zapytał wuj Michael. – Stałaś obok mnie z wyciągniętą ręką i po chwili zniszczyłaś Skórów, któżby inny? – w jego głosie też był podziw, całkowicie niezasłużony. Popatrzyłam rozpaczliwie na Chrisa – on przecież musiał wiedzieć, że nie byłam w stanie zdobyć się na coś takiego! Uśmiechnął się do mnie nieco bezradnie i pokręcił głową. Nie byłam pewna, czy ma na myśli to, by nie starać się zaprzeczać, bo oni i tak nie uwierzą, czy też może to, że i on był zdziwiony, że zdobyłam się na coś takiego. Miałam nadzieję, że w grę wchodziła ta pierwsza opcja.
-Co się stało Langleyowi? – zapytała ciotka Isabel, patrząc na leżącą na betonie postać. Prawda, Langley...! Ukucnęłam obok niego.
-Langley – odezwałam się. – Langley, oni znikli – zakomunikowałam siląc się na spokój.
-Cameron – mruknął niewyraźnie Langley.
-Co: Cameron? – zdziwiła się ciotka Isabel.
-Może to jest majaczenie ciężko chorego, który wzywa kogoś, kogo kocha – wysunął przypuszczenie Michael.
-Jeszcze nie umarłem! – zirytował się Langley i otworzył oczy. Chyba domyślałam się, o co chodziło z Cameron. To chyba była jej zasługa. Nie wiem, jakim cudem jej się to udało, ale było mi wszystko jedno, byłam jej wdzięczna, że nie musiałam przekonywać się dobitnie o swoich ograniczeniach. – Głąb – dodał po chwili Kal, gdzieś w stronę wuja Michaela.
-Nie szkodzi, ja wiem, o co chodzi – powiedziałam uspokajająco kładąc mu rękę na piersi. – Powiedz lepiej, jak mogę ci pomóc.
-Nie możesz – powtórka z naszej wcześniejszej rozmowy. Wiedziałam, że nie mogę. Ale musiałam spróbować.
-Mogę – uparłam się. – Tylko powiedz, co.
-Mam inną budowę niż ty – mruknął niewyraźnie Langley. – Tej nie naprawisz. Ale wiesz co – cieszę się, że widziałem, jak eliminujesz Nicholasa.
-Langley, ty nie możesz.... umrzeć – powiedziałam z rozpaczą. To było po prostu niewyobrażalne, całkowicie niemożliwe i nierealne, Langley – martwy? Złośliwy, uporczywy jak mucha, natrętny i gruboskórny Langley – nieżywy? Przyzwyczaiłam się do niego, zaczęłam uważać za przyjaciela, w skrytości ducha podziwiałam go, a teraz miałoby go zabraknąć?! – Musi być jakiś sposób!
-Nie ma – odparł ze zmęczeniem.
-Może kamienie od Rzecznego Psa – wysunął propozycję Michael. – Kiedyś pomogły Nasedo i –
-Ale mnie nie pomogą! – warknął Langley gwałtownie i coś widać musiało go zaboleć, bo znów się wykrzywił. – Nie ma kamieni, ja nie mam czasu, i to w ogóle bez sensu – powiedział po chwili.
-Musi być jakiś sposób – powtórzyłam rozpaczliwie. Nie wyobrażałam sobie powrotu do Roswell bez Langley’a – był taki jak ja, rozumiał mnie, choć nigdy w życiu nie rozmawialiśmy na ten temat. W ogóle raczej nie rozmawialiśmy, ale mimo wszystko był mi bliski, do jasnej cholery!
-Daj spokój – poprosił Kal. – Nigdy nie sądziłem, że to powiem... ale jestem dumny, że was spotkałem, mimo tych wszystkich głupot, które robiliście. I jeśli Antarianie kiedykolwiek zdecydowaliby się na restaurację monarchii... to powinni dać tron tobie, Jennie. I szczerze życzę im, by do tego zmądrzeli.
-Langley – szepnęłam, mimo woli płacząc. Nie chciałam się rozklejać, nie w takiej chwili, ale to chyba było silniejsze ode mnie. – Nie chcę być królową.
-Ale będziesz – uśmiechnął się z trudem Langley. – Któregoś dnia – dodał zamykając oczy. – Jestem straszliwie zmęczony...
-Langley, nie, popatrz na mnie! – zawołałam. – Langley! – chciałam potrząsnąć jego ramieniem, ale ku mojemu przerażeniu jego ciało zamieniło się w pył.
Chris położył mi rękę na ramieniu.
-Chodź – powiedział cicho. – Langley odszedł do Valhalli – dodał, podnosząc mnie z ziemi.
-Gdzie? – zdziwił się wuj Michael.
-Valhalla – powtórzył Chris. – To skandynawska kraina dla dusz wojowników poległych w walce – wyjaśnił.
-Jestem zmęczona – mruknęłam. Chris otoczył mnie ramieniem.
-Chodźmy stąd – ciotka Isabel obejrzała się dookoła i wzdrygnęła. – Mam stanowczo dosyć tego miejsca.
-Chodźmy – zgodził się Michael. Ruszyliśmy w górę po tych samych schodach, na których niedawno stały całe zastępy Skórów. Szliśmy znów tymi samymi korytarzami, którymi uprzednio prowadziła nas Cameron a później sam Langley.
Na dworze panowała głęboka noc. Dziwne. Odruchowo spojrzałam do góry ponad ramieniem Chrisa i ujrzałam niebo pełne gwiazd. Prawdopodobnie dookoła jednego z tych białych punkcików kręciła się planeta, być może podobna do Ziemi, o dźwięcznej nazwie „Antar”; planeta, której tron prawnie należał do mojego ojca, do Chrisa i do mnie. Planeta, na której Langley chciał, bym była władczynią. Wzdrygnęłam się, być może pod wpływem chłodnego nocnego powietrza. Langley nigdy nie rzucał słów na wiatr. A ja nie chciałam myśleć o tym, że władza na jakiejś dalekiej planecie może należeć do mnie. Być może któregoś dnia będę potrafiła myśleć o tym bez obrazu rozpadającego się w pył ciała Langley’a albo bez wizji mojego złamanego ojca.
Ciotka Isabel zatrzymała się w pewnej odległości od budynku stacji benzynowej, odwróciła i wyciągnęła przed siebie rękę.
-Co robisz? – zapytał wuj Michael. Rzeczywiście, nie wyglądało to tak, jakby ciotka chciała włączyć alarm z powrotem.
-Zamierzam wysadzić to przeklęte miejsce w powietrze – wycedziła przez zaciśnięte zęby ciotka. – Lepiej, żeby ten cholerny statek już nie sprawiał więcej kłopotów, i nie obchodzi mnie to, co pomyślą sobie wojskowi.
Wuj Michael bez słowa stanął obok Isabel i identycznie wyciągnął przed siebie dłoń, Chris zaś również w milczeniu poprowadził mnie w kierunku naszego samochodu, który stał opodal nietknięty.
Siedzieliśmy w środku i w ciszy patrzyliśmy na nagle wybuchły słup ognia.
BRAWO!!! Wonder Maria jest teraz HERO!! (w końcu ktoś inny, a Liz co nic nie robi tylko siedzi i pewnie ftytki zajada)
Odnoszę jednak wrażenie, że Nicholas i reszta przeżyli tylko znikneli z powierzchni Ziemi (no fakt trup miał być 1)
Cameron i Alex to tak jaby siostry Fajno, tylko jakieś takie męskie mają imiona (gdzieś czytałam opowiadanie gdzie Cameron to bohater męski). Ogólnie postać jak dla mnie tajemnicza, mogłaby nam jeszcze wiele wyjaśnić. Ale wole Babby'iego i Alex.
A co do 5x2 to przydałaby się jakaś część, bo
Mówiłaś chyba że będzie 50 części wiec poważie sie zastanawiam sie co będzie w pozostałych 7 (poza wątkiem Is - Drew)
(tylko oszczędź Liz i jej stękania)
Odnoszę jednak wrażenie, że Nicholas i reszta przeżyli tylko znikneli z powierzchni Ziemi (no fakt trup miał być 1)
Cameron i Alex to tak jaby siostry Fajno, tylko jakieś takie męskie mają imiona (gdzieś czytałam opowiadanie gdzie Cameron to bohater męski). Ogólnie postać jak dla mnie tajemnicza, mogłaby nam jeszcze wiele wyjaśnić. Ale wole Babby'iego i Alex.
A co do 5x2 to przydałaby się jakaś część, bo
(a niby dlaczego spodoba mi sie sequel??)Tak u nas ubogo w opowiadania Rebels
Mówiłaś chyba że będzie 50 części wiec poważie sie zastanawiam sie co będzie w pozostałych 7 (poza wątkiem Is - Drew)
(tylko oszczędź Liz i jej stękania)
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Świetne, Maria bohaterem....cudnie:) A jeżeli mogę snuć swoje przypuszczenia co będzie w pozostałych 7 częściach to myślę że nasi czechosłowacy beda musieli odbyć milutka podróż na swoją rodzimą planetę-Antar. I Jennie odzyska władze dla rodzinki. I wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Amen:) Zobaczymy jak będzie naprawde:)
Hm... no tak, Cameron i Alex to tak jakby siostry... Nie wymawiając, ale o ile dobrze pamiętam, to Cameron była nawet starsza od Isabel, Is liczy sobie coś przed czterdziestką, a Cameron coś ponad czterdziestkę. Na Ziemi, rzecz jasna.
Pozostałe siedem części - jaką wy macie małą wiarę... Przecież nie wszystko jedst wyjaśnione. Kyle nie żyje - fajnie, i co dalej? Co na to Jennie? A Alex względem mamusi? A ta pseudo narzeczona Michaela? Zresztą - czym mieliby polecieć na Antar, tą kupą złomu, bez pilota? Nie no, bez przesady! Siedem głupich części by na to nie wystarczyło.
Liz-> jest chyba tylko połopwa jednej części z jej smętami i koniec z nią.
5x2 - a jest nowa część, jest. Udało mi się ściągnąć (w końcu!) piosenkę, która chodzi po mnie od obejrzenia 5x2, więc teraz to już szybciutko dokończę.
Pozostałe siedem części - jaką wy macie małą wiarę... Przecież nie wszystko jedst wyjaśnione. Kyle nie żyje - fajnie, i co dalej? Co na to Jennie? A Alex względem mamusi? A ta pseudo narzeczona Michaela? Zresztą - czym mieliby polecieć na Antar, tą kupą złomu, bez pilota? Nie no, bez przesady! Siedem głupich części by na to nie wystarczyło.
Liz-> jest chyba tylko połopwa jednej części z jej smętami i koniec z nią.
5x2 - a jest nowa część, jest. Udało mi się ściągnąć (w końcu!) piosenkę, która chodzi po mnie od obejrzenia 5x2, więc teraz to już szybciutko dokończę.
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Ok...Wiara została przywrócona:) Nie mogę doczekać juz się następnej części. Jennie zapewnie wpadnie conajmniej w histerię...i to w najłagodniejszym tego słowa znaczeniu... A co do Alex myślę że pogodzi sie z tym, że jej rodzinka jest...hm....."inna":D Co najwyżej będzie wściekła że ona nie ma tej "inności" w sobie. To narazie wszystko co miałem do powiedzenia:)
Oki, chciałam krwi, łaknęłam jej nawet, dopraszałam się o trupa, ale to miał być ktoś na wskroś zły, nie pasujący do otoczenia, itp. Kyle do tego opisu nie pasuje, jak można zauwaćyć! Więc dlaczego?!
Ja wiem, że związek dojrzałego mężczyzny z nastolatką, był problemem, ale żeby go rozwiązywać w tak drastyczny sposób?
Nan, nic nie powiem, tylko wstawię zaskoczyłaś mnie!
Jakby się zastanowić, to nic nowego, ale już myślałam, że się nie dam.. a tu bum! i proszę...
Ogólnie cała akcja ze skórami perfekcyjnie opisana, a Meredith..i znowu pełne zaskoczenie! 2:0 dla Ciebie Nan! Córka Kivara I to w dodatku zakochana w eks-władcy, gotowa poświęcić własne życie dla niego i dla jego bliskich.. Pięknie obmyślane!
I kiedy kolejna część? Skończyły się "bonusy"?
Co ja bym dziś poczęła bez emotiokonów? Uff..
Ja wiem, że związek dojrzałego mężczyzny z nastolatką, był problemem, ale żeby go rozwiązywać w tak drastyczny sposób?
Nan, nic nie powiem, tylko wstawię zaskoczyłaś mnie!
Jakby się zastanowić, to nic nowego, ale już myślałam, że się nie dam.. a tu bum! i proszę...
Ogólnie cała akcja ze skórami perfekcyjnie opisana, a Meredith..i znowu pełne zaskoczenie! 2:0 dla Ciebie Nan! Córka Kivara I to w dodatku zakochana w eks-władcy, gotowa poświęcić własne życie dla niego i dla jego bliskich.. Pięknie obmyślane!
I kiedy kolejna część? Skończyły się "bonusy"?
Co ja bym dziś poczęła bez emotiokonów? Uff..
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Matko jedyna! Wzięłam się wreszcie za to powiadania, bo wreszcie znajdłam chwilkę, ale czegoś takiego to ja się nie spodziewałam To... Naprawdę coś niesamowitego. Nie będę konkretnie komentować tych 43 części bo wyszło by na kilka stron, ale powiem jedynie, że bardzo mi się spodobała forma podziału na osoby i opowiadania zdarzeń przez każdą z nich z osoban Napradę jestem pełna podziwu Nan.
Uff... 5 godzin przed kompem i boląca pupa oto skutek tego, że się zawzięłam na TJH Czekam z niecierpliwoscią na kolejną część i nam nadziję, że pojawi się ona szybko! Bo czekania to ja teraz nie zniosę.
(zignorować jakby co )PS:A więc do dzieła Nan... Aaa! Właśnie. Boję się zapytać, ale ile do końca jeszcze części zostało? I kiedy się pojawi seqel
Last edited by Athaya on Thu Jul 21, 2005 1:39 pm, edited 1 time in total.
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 34 guests