T: Uphill Battle [by Anais Nin]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Hi all!
I need some help with Polish words... for chapter 50 of this story... Would you mind helping me out?
These are the sentences I need translated:
“No, no… Careful. You’re still very weak.”
“You are German?”
“Just wait… hang on a little longer. I’ll get Christopher.”
“How do you feel?”
“Better, thank you.”
“My God…”
“Darling/sweetheart”
“Damn!”
“I don’t speak Polish.”
Okay… that was it, I think. Could you maybe help me out? Please? I'd really appreciate it.
Oh, and is Natalia a Polish name? Does anyone know any typical Polish names? (masculine and/or feminine) Your own name, perhaps?
Thank you!
Love,
Stefanie
I need some help with Polish words... for chapter 50 of this story... Would you mind helping me out?
These are the sentences I need translated:
“No, no… Careful. You’re still very weak.”
“You are German?”
“Just wait… hang on a little longer. I’ll get Christopher.”
“How do you feel?”
“Better, thank you.”
“My God…”
“Darling/sweetheart”
“Damn!”
“I don’t speak Polish.”
Okay… that was it, I think. Could you maybe help me out? Please? I'd really appreciate it.
Oh, and is Natalia a Polish name? Does anyone know any typical Polish names? (masculine and/or feminine) Your own name, perhaps?
Thank you!
Love,
Stefanie
Yhhh... Well, 50 chapter... wow... I promise I'll translate a new part soon... I don't have much tome now and, well, I think I must take care of my notes
Natalia - well, yes, it's polish version I suppose that you want the names of that period... We have Anna, Krystyna (Christine), Elżbieta (Elizabeth), Janina (what is that in English? In French that could be Jeanette....), Barbara, Jadwiga... And masculine - Andrzej, Krzysztof, Henryk, Zbigniew, Ignacy... You want more?
No, no Careful. Youre still very weak./ Nie, nie. Ostrożnie. Wciąż jesteś słaby (if you write about girl - "slaba")
You are German? - Jesteś Niemcem?
Just wait hang on a little longer. Ill get Christopher. - Poczekaj - wytrzymaj jeszcze trochę, pójdę po Krzysztofa (if Christopher is Polish )
How do you feel? - Jak się czujesz?
Better, thank you. -Lepiej, dziękuję.
My God - Mój Boże
Darling/sweetheart -Kochanie
Damn! -Cholera!
I dont speak Polish. -Nie mówię po polsku.
Anything else?
A wam, moje kochane, bardzo dziękuję za coś w rodzaju angielsko-amerykańskich "bumpów" Obiecuję poprawę, ale po 14. Do 14 należy wystawić stopnie a my mamy drugą część wymiany i czas internetowy gwałtownie mi się zmniejszy, a co tu mówić o tłumaczeniach...
ADkA, zawsze znajdzie się wymówka Nie to, żeby mi na tym zależało, ale...
Natalia - well, yes, it's polish version I suppose that you want the names of that period... We have Anna, Krystyna (Christine), Elżbieta (Elizabeth), Janina (what is that in English? In French that could be Jeanette....), Barbara, Jadwiga... And masculine - Andrzej, Krzysztof, Henryk, Zbigniew, Ignacy... You want more?
No, no Careful. Youre still very weak./ Nie, nie. Ostrożnie. Wciąż jesteś słaby (if you write about girl - "slaba")
You are German? - Jesteś Niemcem?
Just wait hang on a little longer. Ill get Christopher. - Poczekaj - wytrzymaj jeszcze trochę, pójdę po Krzysztofa (if Christopher is Polish )
How do you feel? - Jak się czujesz?
Better, thank you. -Lepiej, dziękuję.
My God - Mój Boże
Darling/sweetheart -Kochanie
Damn! -Cholera!
I dont speak Polish. -Nie mówię po polsku.
Anything else?
A wam, moje kochane, bardzo dziękuję za coś w rodzaju angielsko-amerykańskich "bumpów" Obiecuję poprawę, ale po 14. Do 14 należy wystawić stopnie a my mamy drugą część wymiany i czas internetowy gwałtownie mi się zmniejszy, a co tu mówić o tłumaczeniach...
ADkA, zawsze znajdzie się wymówka Nie to, żeby mi na tym zależało, ale...
Thanks, Nan! I completely forgot about the Polish letters the English alphabet doesn't know... Mmm. Well... there seem to be 3 letters my computer doesn't know. I'll just pick the sentences it does know, lol.
Oh, and thank you so much for the names! I think I'll go with Krystyna (I love that one!) and Janina (I think the English version would be Janine... or maybe that's only the Dutch version. I'm not sure... )
I think I'll also settle for Krysztof and Henryk (reminds me of the Dutch Hendrik ). (I'm going to rename Alan, too, so if you happen to know any other Polish names I'd love it if you'd share them with me... )
Thank you very, very much!
Love,
Stefanie
P.S. Cholera in Dutch would be a terrible disease. It's funny it is a curse in your language! We have some diseases that are being used as curses, too, but not many. One, I think.
P.S. 2. The colors of the Polish flag wouldn't happen to be blue, white and red, would they? I saw a truck passing me with that flag, and I thought I saw PL, but it went by too fast for me to be sure...
Thank you!!
Oh, and thank you so much for the names! I think I'll go with Krystyna (I love that one!) and Janina (I think the English version would be Janine... or maybe that's only the Dutch version. I'm not sure... )
I think I'll also settle for Krysztof and Henryk (reminds me of the Dutch Hendrik ). (I'm going to rename Alan, too, so if you happen to know any other Polish names I'd love it if you'd share them with me... )
Thank you very, very much!
Love,
Stefanie
P.S. Cholera in Dutch would be a terrible disease. It's funny it is a curse in your language! We have some diseases that are being used as curses, too, but not many. One, I think.
P.S. 2. The colors of the Polish flag wouldn't happen to be blue, white and red, would they? I saw a truck passing me with that flag, and I thought I saw PL, but it went by too fast for me to be sure...
Thank you!!
Ok, here we go. English version of polish words Otroznie, wciaz jestes slaby, jestes Niemcem, troche, pojde po Krzysztofa, jak sie czujesz, dziekuje, moj Boze, nie mowie. But I'm sure that peolpe will now what's going on
So Alan will have another name? Not bad You can call him Boleslaw (the name of first polish king...so it's definetly polish name!) or Kazimierz. About female - yeah, Krystyna is a nice name, but the one person that I know is a.... well, she's a monster. Litteraly. Anyway, I like that name too (except that one special case ).
And cholera - is a disease in Polish too You can tell... hm, I dunno, I always treat "damn" as a "cholera" beside, I checked it out - my dictionnary says that's it
Nope, the colors of our flag are white and red
I should go... I'm longing for a lonely island in the middle of the ocean, but I could have a computer with me
So Alan will have another name? Not bad You can call him Boleslaw (the name of first polish king...so it's definetly polish name!) or Kazimierz. About female - yeah, Krystyna is a nice name, but the one person that I know is a.... well, she's a monster. Litteraly. Anyway, I like that name too (except that one special case ).
And cholera - is a disease in Polish too You can tell... hm, I dunno, I always treat "damn" as a "cholera" beside, I checked it out - my dictionnary says that's it
Nope, the colors of our flag are white and red
I should go... I'm longing for a lonely island in the middle of the ocean, but I could have a computer with me
Oh, I know! When you know people you really don't like, they just ruin the name for you. Meredith in UB is based upon a girl who used to be my friend but who let me down when she could become 'popular'. Her name is Mireille. I really like that name, but whenever I hear it now, I just feel hatred bubbling up inside of me, lol. I sort of detest the name now.
Aight, thank you for your help, Nan! You're too sweet!
Love,
Stefanie
Aight, thank you for your help, Nan! You're too sweet!
Love,
Stefanie
Ostatnio był dopiero 21 rozdział...? Rany Teraz powinno pójść mi szybciej z wiadomych względów... I jednocześnie przepraszam za tak długie przerwy. Od razu hurtem 3 rozdziały. A, i zanim zapomnę, bo znowu wyjdzie tak, jak w kiedyś w Antarskich Nocach... W jedym miejscu jest mój komentarz. Kursywą.
Rozdział 22
Niemcy, wrzesień 1942
-Nie mogę w to uwierzyć - mruknęła Maria kręcąc głową. Opuściła dłonie i rzuciła karty na stół. - Co się z tobą dzieje?
Liz zerknęła na nią, zaskoczona i również położyła karty.
-Co masz na myśli?
Maria westchnęła i przejrzała swoje karty, wyciągając z nich trzy kartoniki.
-Walet, as i król. Wygrałam.
Liz zmarszczyła czoło wciąż nie rozumiejąc, o co chodzi Marii.
-Ja nigdy nie wygrywam, Liz. Nigdy - nacisnęła Maria. - Co się dzieje?
Liz odłożyła karty na bok.
-Nic- wzruszyła ramionami. - Poza tym oczywistym, rzecz jasna.
Maria mruknęła coś do siebie obserwując bacznie przyjaciółkę.
-Zagramy jeszcze raz? - zapytała, ale Liz pokręciła głową.
-Jestem zmęczona - powiedziała. - Nie spałam zbyt dobrze ostatniej nocy.
Maria rozważała to przez chwilę. Pod oczami Liz były duże, ciemne koła które nie przysparzały jej urody.
-Powinnam wyjść? - zapytała Maria.
Liz pokręciła głową i podwinęła nogi pod siebie, opierając się o kanapę.
-Nie idź... Naprawdę nie chcę być sama - powiedziała spokojnym i cichym głosem, które zdradzały jej zdezorientowane myśli.
-Chcesz, żebym przyszyła to na twoim żakiecie? - zapytała Maria zerkając na żółtą gwiazdę.
-Nie musisz - odparła Liz nie rzucając nawet okiem w kierunku gwiazdy. - Nie planuję żadnego wyjścia.
-Powinnaś to mieć, Liz. Nigdy nie wiesz, co może się zdarzyć - zganiła ja lekko Maria i wzięła do ręki gwiazdę. Czarne hebrajskie litery były ułożone w wyraz "żyd". - Daj mi swój żakiet, dziecinko. Wiem, ze nienawidzisz szycia.
Liz wyplątała się z żakietu i podała go z wahaniem przyjaciółce. Maria wzięła do ręki igłę z nitką i zaczęła przypasowywać gwiazdę.
Liz obserwowała Marię z kamienną twarzą,
Zadowolona, ze obie milczały.
-To takie upokarzające - szepnęła chwilę później.
-To koszmar - zgodziła się Maria. - I żółty... mało który kolor pasuje do żółtego, prawda?
-Aha - potwierdziła Liz uśmiechając się lekko.
Maria przyszywała gwiazdę do żakietu nucąc cos pod nosem.
-Myślisz, ze Max mnie lubi? - zapytała ją Liz nagle, nie bardzo nawet wiedząc dlaczego.
Maria uśmiechnęła się, kręcąc lekko głową i nie odrywając jednocześnie wzroku od żakietu.
-Oczywiście, ze cię lubi. Nie robiłby tego wszystkiego gdyby tak nie było.
Liz westchnęła i oparła głowę o kolana otaczając je ramionami.
-To wiem. Ale myślisz, ze mnie lubi?
Maria podniosła głowę i popatrzyła ciekawie na przyjaciółkę.
-W sensie że jest zainteresowany? - zapytała z zainteresowaniem a Liz skinęła z wahaniem głową, przygryzając dolną wargę.
-Jak myślisz? - zapytała.
Maria milczała przez chwilę.
-Nie wiem - powiedziała w końcu. - Może. Na pewno ma na twoim punkcie bzika.
-Nie może mnie lubić, prawda? - zapytała Liz, bardziej siebie niż Marię. - Jest zbyt inny. Ja jestem zbyt inna.
-Bo jesteś Żydówką - powiedziała sucho Maria, odgadując myśli Liz. - To nonsens, Liz, i dobrze o tym wiesz.
-Żydzi nie mogą być z Aryjczykami - szepnęła patrząc w jeden punkt.
-Michael jest Żydem - przypomniała jej urażona Maria. - Czy to znaczy, ze nie jest dla mnie?
-Nie - Liz poprawiła się natychmiast. - Nie o to mi chodziło. Wy dwoje jesteście inni.
-Niby jak - Maria trzymała igłę przed świeczką, usiłują znaleźć dziurkę by nawlec nitkę.
-Po prostu jesteście - mruknęła Liz i popatrzyła na zasłonięte okna; tak bardzo chciała widzieć las, nocne niebo, księżyc w pełni. Westchnęła i zamknęła oczy, myśląc o Maxie, o rodzicach, Kyle'u i ciotce Caroline. - Pocałował mnie - powiedziała nagle, po prostu czuła, ze musi to powiedzieć Marii.
-Maria podniosła wzrok zaskoczona.
-Pocałował cię?
-Jakieś dwa tygodnie temu - Liz spuściła oczy zawstydzona. - Nie chciałam, żeby to zrobił, i powiedziałam mu, żeby się wynosił. Ale przepraszał później - powiedziała i zawahała się przez chwilę. - Wiele razy - dodała widząc zszokowana twarz Marii.
-Naprawdę? Ja mu - zaczęła Maria, jej policzki natychmiast zaczerwieniły się od gniewu.
-Proszę cię, nie mów mu, że powiedziałam ci o tym - wtrąciła Liz patrząc na nią błagalnie.
-Co? Nie możesz...
-Proszę - błagała Liz siadając prosto. - To już teraz przeszłość. To się nie liczy wobec tego, co się teraz dzieje.
Maria zmierzyła przyjaciółkę niedowierzającym spojrzeniem, ale w końcu poddała się.
-Okay - zgodziła się choć niechętnie. - Nic nie zrobię.
-Dziękuję - Liz oparła się z powrotem o kanapę z ulgą.
Maria wzruszyła lekko ramionami.
-Nawet o tym nie mów - burknęła cicho. Jej palce zręcznie kontynuowały swoją pracę i w końcu zerwała nitkę gdy skończyła. - Proszę - powiedziała podając Liz żakiet. - Nie zapomnij tego włożyć gdy będziesz szła między ludzi, dobrze?
-Nie zapomnę - przyrzekła Liz i założyła żakiet. - Dzięki. Jesteś aniołem.
Maria uśmiechnęła się szeroko i wstała.
-Wiem. Musze już iść. Dasz sobie radę?
-Jasne - Liz skinęła głową i również wstała. Rzuciła okiem na gwiazdę przyszytą na piersi. - Jasne.
***
Niemcy, wrzesień 1942
-Patricia Williams pytała o ciebie - powiedział Roger. - Miała nadzieję, że pójdziesz na jutrzejsze przyjęcie.
-Nie pójdę - powiedział uparcie Max, nie wykazując nawet śladu zainteresowania. Usiłował zrobić swoją pracę domową i skoncentrować się, ale jego brat zdawał się tego nie zauważać.
Roger wzruszył ramionami i usiadł na krześle na wprost Maxa.
-To niezła laska, bracie. Niezłe ciało, duże jasne oczka, bogata, wpływowa rodzinka... A z tego co słyszałem to i niezła z niej kucharka.
-W ogóle nie ma mózgu - stwierdził beznamiętnie Max patrząc w dół na swoją książkę. Po raz dwudziesty czytał to samo zdanie i wciąż nie wiedział, co w nim jest.
-Dobra, brat - Roger uśmiechnął się szeroko. - Jeśli ty się nią nie interesujesz, to nie pogniewasz się jeśli się nią zajmę?
Max pokręcił głową i przygryzł koniec ołówka.
-Cała przyjemność po mojej stronie - mruknął, nie mogąc pozbyć się myśli o Liz. Usiłowanie zrobienia racy domowej było bezsensowne gdy ona wypełniała każdą jego myśl i każde słowo. Odsunął od siebie książkę i popatrzył błagalnie na niebo, modląc się by dzisiaj już się skończyło a zaczęło jutro.
Rozdział 23
Niemcy, październik 1942
Jej serce natychmiast przyśpieszyło swój rytm gdy tylko usłyszała jakiś dźwięk, podniosła się na łokciu, sen błyskawicznie ją opuścił.
-Maria?
Jej głos drżał lekko, strach sprawiał, że wahała się. Nikt nie odpowiedział i Liz usiłowała uspokoić nieco swoje rozszalałe serce. Mysz, pomyślała. To musiała być mysz albo wiatr. Znowu usiadła i wzięła głęboki wdech. Nic się nie działo. Nic. Nikt po nią nie przyszedł. Była tylko ona, mysz i wiatr.
Mogła z tym żyć.
***
Trzymając buty w ręku przeszedł na palcach w kierunku frontowych drzwi, jego torba strasznie mu ciążyła. Dom był pogrążony w głębokim śnie, noc uznała ich za swoich. Wydawało się że cały dom oddychał, powoli, leniwie, tak samo zmęczony jak jego mieszkańcy. Spokojna i łagodna cisza wypełniała puste pokoje, promienie przefiltrowanego księżyca padały na zimną podłogę, znacząc drogę, którą sobie obrał.
-Max? To ty?
Zamarł, jego oddech stał się ciężki. Powoli obrócił się i zobaczył szczupłą postać matki w drzwiach, jej błyszczące ciekawe oczy.
-Dokąd idziesz? - zapytała patrząc na torbę którą trzymał w jednym ręku i na buty w drugim, jej brwi zmarszczyły się.
-Do... Marii - skłamał. Jim, Marii i on uzgodnili, że jeśli ktoś przyłapie go, gdy będzie wychodził z domu, powie właśnie to.
Diane podeszła do niego, jej jasne, miłe oczy spotkały jego.
-Powiedziałeś mi, że Maria idzie na przyjęcie do Leanne - powiedziała przyciszonym, stłumionym głosem, lekko zakłopotana.
Usiłował na poczekaniu wymyślić coś wiarygodnego, choć było mu głupio.
-Ja... Ja mam się z nią spotkać gdy stamtąd wyjdzie - powiedział powoli. To, że kłamał, musiało być widoczne jak na dłoni, ponieważ zmarszczka na czole jego matki wcale nie zniknęła.
Uśmiechnęła się smutno, bolało ją to, że już jej nie ufał ze swoimi sekretami, a jej wzrok zatrzymał się na torbie.
-Nie idziesz do Marii, prawda? - powiedziała, jej słowa zatrzymały się gdzieś pomiędzy pytaniem a stwierdzeniem.
Przestępował niespokojnie z nogi na nogę i pokręcił głową.
-Nie idę - przyznał, czując się potwornie głupio, że nie potrafił nawet skłamać.
Przez chwilę panowała między nimi cisza, a potem jego matka skinęła głową, światło księżyca oświetlało wyraźnie zmarszczki dookoła jej oczu sprawiając, że wyglądała starzej niż kiedykolwiek wcześniej.
-Nie powiesz mi, z kim się spotkasz, prawda? - znowu jej słowa nie były pytaniem.
-Nie - przyznał, w jego duszy pojawiły się wyrzuty sumienia. - Nie mogę.
Diane skinęła głową po raz kolejny i przysunęła się do niego by go uściskać, tak samo jak robiła to tak wiele lat temu. Szybko urósł, nawet tego nie zauważyła.
-Wróć do domu bezpieczny - szepnęła ze smutkiem, jej głos był cichy.
Skinął głową i zamknął oczy gdy przycisnęła go do siebie mocniej.
-Wrócę - obiecał. - Wrócę, mamo.
Odsunął się od niej, pocałował ja w policzek lekko i sięgnął do zamka przy drzwiach. Zimne światła ulicy powitały go gdy wyszedł na zewnątrz i opuścił bezpieczne i ciepłe objęcia matki.
***
Znowu to samo.
Dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi, przyciszonych głosów, kroków w przedpokoju.
Z sercem w gardle cofnęła się na kanapie w jej daleki koniec. Drżącą dłonią sięgnęła na stolik obok po druty, na których tkwił zaczątek jasnego swetra. Sweter upadł na ziemie zapomniany.
Zadrżała, była na granicy łez. Kilkanaście głębokich oddechów nie uspokoiło jej tak, jak przedtem, jej mięśnie w dalszym ciągu były spięte, jej nerwy zaś były napięte do granic wytrzymałości. Lena patrzyła na nią w milczeniu, jej oczy z paciorków nic nie wyrażały, błyszczały tylko w słabym świetle, które zalewało pokój.
Urywany oddech wydobył się z gardła Liz gdy usłyszała znowu te dźwięki. Więcej kroków. Więcej głosów. Kroki zabrzmiały głośniej i oddychała teraz z trudnością, gdy usłyszała je bliżej, coraz bliżej z każdą upływającą sekundą.
Jęknęła cicho, jej zdrętwiałe palce zaciskały się dookoła drutów. Drżały lekko, w takim samym rytmie co jej ciało.
Jej serce zamarło, tak samo jak całe jej ciało gdy klamka drzwi opuściła się powoli. Oddychała ciężko, jej płuca domagały się gwałtownie więcej tlenu. Łzy przerażenia wypełniły jej oczy gdy usiłowała wciągnąć powietrze.
Drzwi otworzyły się cicho, i upłynęło kilka minut zanim uświadomiła sobie, kto za nimi stał. Zmuszając się, by wypuścić z dłoni druty, jej palce rozluźniły swój zacisk na metalu i druty upadły na ziemię. Szloch wydarł się z jej ust, choć rozpaczliwie próbowała powstrzymać się przed płaczem.
-Liz?
Przygryzła wargę i usiłowała wciągać spokojnie powietrze, jej oddech był urywany i świszczący.
-Nie przestraszyłem cię, prawda? - zapytał, jego usta były ściągnięte, na jego twarzy malowało się poczucie winy i niepewność. Nie odpowiedziała mu, ale brak odpowiedzi nie oznaczał, że nie doceniała ciepłych ramion, które ja otoczyły gdy zaczęła płakać, jak również znaczyło to, ze wolała, by słowa, które szeptał, pozostały niewypowiedziane.
Notka autorki - 26 czerwca 1935 roku minister sprawiedliwości Frick zabronił ślubów "między rasowych" (nie wiem, do czego ta informacja jest tutaj potrzebna, nikt przecież nie bierze ślubu)
Rozdział 24
Niemcy, październik 1942
Zadrżała lekko i podciągnęła wyżej koc, otulając się nim szczelniej. Był dopiero początek października, a w domku już było zimno. Ogrzewanie i kominek nie wchodziły w rachubę; ktoś mógł zauważyć dym unoszący się do góry, w kierunku nieba. Koce i grube ubrania były jedyną rzeczą, która mogła ogrzać jej zdrętwiałe ciało.
-Liz?
Obróciła głowę, zaskoczona nagłym dźwiękiem.
-Jim - powiedziała radośnie kiedy go zobaczyła, jego i jego szeroki, szczery uśmiech.
-Jak się masz? - przytulił ją do siebie mocno.
-Dobrze - uśmiechnęła się. - Trochę tu zimno, ale jakoś to przetrwam.
Skinął głową i usiadł obok niej na starej wersalce.
-Chyba widziałem jakieś koce na piętrze. Zobaczę później, czy rzeczywiście tam są. Nie jest ci tutaj samotnie? Nudno?
Liz skrzywiła się lekko.
-Troszeczkę. Max przyniósł mi książki i usiłuję się czymś zająć.
-No cóż, mam nadzieje, że przyniosłem ci dobre wieści w takim razie. Niedługo dołączy do ciebie inna dziewczyna. Przyjedzie tu z Carterem - wiesz, kto to jest, prawda? = popatrzył na nią w dół pytająco, jego niebieskie oczy odbijały jej zmęczenie.
Podciągnęła się do góry dopóki ich głowy nie znajdowały się na tym samym poziomie, a potem pokręciła głową.
-Jest z podziemia w Austrii, prawda? - słyszała już wcześniej nazwisko Carter, przypominała je sobie z którejś rozmowy Michaela i Jima.
-Owszem - potwierdził Jim. - W każdym razie Carterowi udało się przewieźć ją przez granice a teraz szuka jakiegoś tymczasowego schronienia, dopóki nie znajdziemy sposobu, by mogła uciec z kraju. Powiedziałem Carterowi o tym domku i pomyślał, że to byłoby idealne miejsce dla niej.
Liz skinęła głową i uśmiechnęła się lekko.
-Kiedy ona przyjedzie?
Szybko, modliła się w duchu, proszę, niech ona szybko przyjedzie.
-Za kilka dni - odparł Jim, zadowolony, że Liz na to czekała. - Sądziłem, ze przyda ci się jakieś towarzystwo.
-zdecydowanie tak - uśmiechnęła się Liz. Perspektywa rozmowy z kimś, posłuchania kogoś i pośmiania się była dla niej ekscytująca. Jej oczy przesunęły się po brudnym pokoju. Posprzątanie troszeczkę domu na powitanie nowego mieszkańca nie powinno boleć.
Jim wstał i wziął ze stołu swój kapelusz.
-Zobaczę czy uda mi się znaleźć jakieś koce dla ciebie - powiedział i wyszedł. Kilka sekund później usłyszała jak wspinał się po schodach /a co, to, że Liz jest Żydówką i że się ukrywa składa się na paraliż nóg czy co? Musi fatygować Jima, żeby sprawdził, czy są jakieś koce czy nie? Nie przesadzajmy, chyba jednak nie siedzieli jej na głowie SSmani ani SAmani!/
Uśmiechnęła się do Leny i pocałowała ją lekko.
-Wkrótce będziemy mieć towarzystwo - szepnęła radośnie. - Wkrótce.
***
Polska, październik 1942
Trevor jadł w milczeniu kromkę chleba, gryząc ją gwałtownie i przełykając z niecierpliwością. Miska wodnistej zupy którą jedli rano wciąż zalegała w jego żołądku i choć przyzwyczaił się już do głodu, nigdy nie potrafił kontrolować swojego apetytu po południu, po dniu wypełnionym pracą. Nie czuł już skurczowego bólu który rozrywał go w nocy gdy jadł za szybko, za łapczywie. To stało się już jego częścią, tak jak odrażający zapach, który unosił się w budynkach i w fabryce.
Połknął ostatni kawałek chleba i wytarł ręce o swoje spodnie. Kiedyś jego ubranie było białe, z czarnymi paskami. Biel już dawno zmieniła się w bury kolor, czerń wyblakła i nie można już było rozróżnić pasków.
Siedział na górze swojego łóżka w baraku i obserwował swoich współwięźniów. Większość z nich była taka jak on - niemieccy komuniści, którzy zrobili coś głupiego. Było kilkoro cyganów i pięciu homoseksualistów w obozie. Widział ich któregoś dnia, idących w kierunku ich baraku. Znaki Żydów które nosili były inne niż jego. On miał czerwony trójkąt z dużym G pośrodku, tak jak inni komuniści i polityczni więźniowie z Niemiec. Cyganie - jak powiedziano mu później - musieli nosić czarny trójkąt, a homoseksualiści różowy.
Westchnął gdy mężczyzna z którym dzielił łóżko odwrócił się, powodując że piętrowe łóżko zatrzęsło się mocno. Wymruczane przeprosiny popłynęły do góry, ale Trevor nie odpowiedział. Gdy zamknął oczy, pomyślał o swoich rodzicach, którzy musieli się o niego więcej niż martwić. Mignęła mu przed oczami jego siostra i przyjaciele.
Dookoła niego powoli wszystko się uciszało; niedługo zacznie się nowy dzień, wczesnym porankiem.
Zanim wstanie słońce.
***
Niemcy, październik 1942
Gruby koc okrywał cały las, pogrążając go w milczącej ciemności. Kilka gwiazd błyszczało na ciemnym niebie, Mars widniał tuż nad horyzontem. Gałęzie tańczyły na lekkim wietrze, kilka pozostałych jesiennych liści wisiało jeszcze na drzewach, szumiąc cichutko. Westchnęła. Z głośnym skrzeczeniem przepłynęła nocna sowa, jej oczy błyszczały w słabym świetle księżyca. Jej cień przeciął jezioro, przepływając po jego falach. Nie przestraszyło to jej. Już nie. Czuła jak coś ociera się o jej nogę, mysz desperacko szukająca schronienia.
Nie czuła tego.
Nie zauważyła pajęczyn, które lśniły pomiędzy gałęziami, pięknych łuków które wyznaczały delikatne ścieżki. Nie widziała zwierząt które kryły się za błyszczącymi oczami.
Pochlapała twarz wodą i patrzyła na swoje własne odbicie. Na zewnątrz było idealnie cicho, i nie chciała wracać.
Chociaż powinna, zanim powróci nocna sowa.
Rozdział 22
Niemcy, wrzesień 1942
-Nie mogę w to uwierzyć - mruknęła Maria kręcąc głową. Opuściła dłonie i rzuciła karty na stół. - Co się z tobą dzieje?
Liz zerknęła na nią, zaskoczona i również położyła karty.
-Co masz na myśli?
Maria westchnęła i przejrzała swoje karty, wyciągając z nich trzy kartoniki.
-Walet, as i król. Wygrałam.
Liz zmarszczyła czoło wciąż nie rozumiejąc, o co chodzi Marii.
-Ja nigdy nie wygrywam, Liz. Nigdy - nacisnęła Maria. - Co się dzieje?
Liz odłożyła karty na bok.
-Nic- wzruszyła ramionami. - Poza tym oczywistym, rzecz jasna.
Maria mruknęła coś do siebie obserwując bacznie przyjaciółkę.
-Zagramy jeszcze raz? - zapytała, ale Liz pokręciła głową.
-Jestem zmęczona - powiedziała. - Nie spałam zbyt dobrze ostatniej nocy.
Maria rozważała to przez chwilę. Pod oczami Liz były duże, ciemne koła które nie przysparzały jej urody.
-Powinnam wyjść? - zapytała Maria.
Liz pokręciła głową i podwinęła nogi pod siebie, opierając się o kanapę.
-Nie idź... Naprawdę nie chcę być sama - powiedziała spokojnym i cichym głosem, które zdradzały jej zdezorientowane myśli.
-Chcesz, żebym przyszyła to na twoim żakiecie? - zapytała Maria zerkając na żółtą gwiazdę.
-Nie musisz - odparła Liz nie rzucając nawet okiem w kierunku gwiazdy. - Nie planuję żadnego wyjścia.
-Powinnaś to mieć, Liz. Nigdy nie wiesz, co może się zdarzyć - zganiła ja lekko Maria i wzięła do ręki gwiazdę. Czarne hebrajskie litery były ułożone w wyraz "żyd". - Daj mi swój żakiet, dziecinko. Wiem, ze nienawidzisz szycia.
Liz wyplątała się z żakietu i podała go z wahaniem przyjaciółce. Maria wzięła do ręki igłę z nitką i zaczęła przypasowywać gwiazdę.
Liz obserwowała Marię z kamienną twarzą,
Zadowolona, ze obie milczały.
-To takie upokarzające - szepnęła chwilę później.
-To koszmar - zgodziła się Maria. - I żółty... mało który kolor pasuje do żółtego, prawda?
-Aha - potwierdziła Liz uśmiechając się lekko.
Maria przyszywała gwiazdę do żakietu nucąc cos pod nosem.
-Myślisz, ze Max mnie lubi? - zapytała ją Liz nagle, nie bardzo nawet wiedząc dlaczego.
Maria uśmiechnęła się, kręcąc lekko głową i nie odrywając jednocześnie wzroku od żakietu.
-Oczywiście, ze cię lubi. Nie robiłby tego wszystkiego gdyby tak nie było.
Liz westchnęła i oparła głowę o kolana otaczając je ramionami.
-To wiem. Ale myślisz, ze mnie lubi?
Maria podniosła głowę i popatrzyła ciekawie na przyjaciółkę.
-W sensie że jest zainteresowany? - zapytała z zainteresowaniem a Liz skinęła z wahaniem głową, przygryzając dolną wargę.
-Jak myślisz? - zapytała.
Maria milczała przez chwilę.
-Nie wiem - powiedziała w końcu. - Może. Na pewno ma na twoim punkcie bzika.
-Nie może mnie lubić, prawda? - zapytała Liz, bardziej siebie niż Marię. - Jest zbyt inny. Ja jestem zbyt inna.
-Bo jesteś Żydówką - powiedziała sucho Maria, odgadując myśli Liz. - To nonsens, Liz, i dobrze o tym wiesz.
-Żydzi nie mogą być z Aryjczykami - szepnęła patrząc w jeden punkt.
-Michael jest Żydem - przypomniała jej urażona Maria. - Czy to znaczy, ze nie jest dla mnie?
-Nie - Liz poprawiła się natychmiast. - Nie o to mi chodziło. Wy dwoje jesteście inni.
-Niby jak - Maria trzymała igłę przed świeczką, usiłują znaleźć dziurkę by nawlec nitkę.
-Po prostu jesteście - mruknęła Liz i popatrzyła na zasłonięte okna; tak bardzo chciała widzieć las, nocne niebo, księżyc w pełni. Westchnęła i zamknęła oczy, myśląc o Maxie, o rodzicach, Kyle'u i ciotce Caroline. - Pocałował mnie - powiedziała nagle, po prostu czuła, ze musi to powiedzieć Marii.
-Maria podniosła wzrok zaskoczona.
-Pocałował cię?
-Jakieś dwa tygodnie temu - Liz spuściła oczy zawstydzona. - Nie chciałam, żeby to zrobił, i powiedziałam mu, żeby się wynosił. Ale przepraszał później - powiedziała i zawahała się przez chwilę. - Wiele razy - dodała widząc zszokowana twarz Marii.
-Naprawdę? Ja mu - zaczęła Maria, jej policzki natychmiast zaczerwieniły się od gniewu.
-Proszę cię, nie mów mu, że powiedziałam ci o tym - wtrąciła Liz patrząc na nią błagalnie.
-Co? Nie możesz...
-Proszę - błagała Liz siadając prosto. - To już teraz przeszłość. To się nie liczy wobec tego, co się teraz dzieje.
Maria zmierzyła przyjaciółkę niedowierzającym spojrzeniem, ale w końcu poddała się.
-Okay - zgodziła się choć niechętnie. - Nic nie zrobię.
-Dziękuję - Liz oparła się z powrotem o kanapę z ulgą.
Maria wzruszyła lekko ramionami.
-Nawet o tym nie mów - burknęła cicho. Jej palce zręcznie kontynuowały swoją pracę i w końcu zerwała nitkę gdy skończyła. - Proszę - powiedziała podając Liz żakiet. - Nie zapomnij tego włożyć gdy będziesz szła między ludzi, dobrze?
-Nie zapomnę - przyrzekła Liz i założyła żakiet. - Dzięki. Jesteś aniołem.
Maria uśmiechnęła się szeroko i wstała.
-Wiem. Musze już iść. Dasz sobie radę?
-Jasne - Liz skinęła głową i również wstała. Rzuciła okiem na gwiazdę przyszytą na piersi. - Jasne.
***
Niemcy, wrzesień 1942
-Patricia Williams pytała o ciebie - powiedział Roger. - Miała nadzieję, że pójdziesz na jutrzejsze przyjęcie.
-Nie pójdę - powiedział uparcie Max, nie wykazując nawet śladu zainteresowania. Usiłował zrobić swoją pracę domową i skoncentrować się, ale jego brat zdawał się tego nie zauważać.
Roger wzruszył ramionami i usiadł na krześle na wprost Maxa.
-To niezła laska, bracie. Niezłe ciało, duże jasne oczka, bogata, wpływowa rodzinka... A z tego co słyszałem to i niezła z niej kucharka.
-W ogóle nie ma mózgu - stwierdził beznamiętnie Max patrząc w dół na swoją książkę. Po raz dwudziesty czytał to samo zdanie i wciąż nie wiedział, co w nim jest.
-Dobra, brat - Roger uśmiechnął się szeroko. - Jeśli ty się nią nie interesujesz, to nie pogniewasz się jeśli się nią zajmę?
Max pokręcił głową i przygryzł koniec ołówka.
-Cała przyjemność po mojej stronie - mruknął, nie mogąc pozbyć się myśli o Liz. Usiłowanie zrobienia racy domowej było bezsensowne gdy ona wypełniała każdą jego myśl i każde słowo. Odsunął od siebie książkę i popatrzył błagalnie na niebo, modląc się by dzisiaj już się skończyło a zaczęło jutro.
Rozdział 23
Niemcy, październik 1942
Jej serce natychmiast przyśpieszyło swój rytm gdy tylko usłyszała jakiś dźwięk, podniosła się na łokciu, sen błyskawicznie ją opuścił.
-Maria?
Jej głos drżał lekko, strach sprawiał, że wahała się. Nikt nie odpowiedział i Liz usiłowała uspokoić nieco swoje rozszalałe serce. Mysz, pomyślała. To musiała być mysz albo wiatr. Znowu usiadła i wzięła głęboki wdech. Nic się nie działo. Nic. Nikt po nią nie przyszedł. Była tylko ona, mysz i wiatr.
Mogła z tym żyć.
***
Trzymając buty w ręku przeszedł na palcach w kierunku frontowych drzwi, jego torba strasznie mu ciążyła. Dom był pogrążony w głębokim śnie, noc uznała ich za swoich. Wydawało się że cały dom oddychał, powoli, leniwie, tak samo zmęczony jak jego mieszkańcy. Spokojna i łagodna cisza wypełniała puste pokoje, promienie przefiltrowanego księżyca padały na zimną podłogę, znacząc drogę, którą sobie obrał.
-Max? To ty?
Zamarł, jego oddech stał się ciężki. Powoli obrócił się i zobaczył szczupłą postać matki w drzwiach, jej błyszczące ciekawe oczy.
-Dokąd idziesz? - zapytała patrząc na torbę którą trzymał w jednym ręku i na buty w drugim, jej brwi zmarszczyły się.
-Do... Marii - skłamał. Jim, Marii i on uzgodnili, że jeśli ktoś przyłapie go, gdy będzie wychodził z domu, powie właśnie to.
Diane podeszła do niego, jej jasne, miłe oczy spotkały jego.
-Powiedziałeś mi, że Maria idzie na przyjęcie do Leanne - powiedziała przyciszonym, stłumionym głosem, lekko zakłopotana.
Usiłował na poczekaniu wymyślić coś wiarygodnego, choć było mu głupio.
-Ja... Ja mam się z nią spotkać gdy stamtąd wyjdzie - powiedział powoli. To, że kłamał, musiało być widoczne jak na dłoni, ponieważ zmarszczka na czole jego matki wcale nie zniknęła.
Uśmiechnęła się smutno, bolało ją to, że już jej nie ufał ze swoimi sekretami, a jej wzrok zatrzymał się na torbie.
-Nie idziesz do Marii, prawda? - powiedziała, jej słowa zatrzymały się gdzieś pomiędzy pytaniem a stwierdzeniem.
Przestępował niespokojnie z nogi na nogę i pokręcił głową.
-Nie idę - przyznał, czując się potwornie głupio, że nie potrafił nawet skłamać.
Przez chwilę panowała między nimi cisza, a potem jego matka skinęła głową, światło księżyca oświetlało wyraźnie zmarszczki dookoła jej oczu sprawiając, że wyglądała starzej niż kiedykolwiek wcześniej.
-Nie powiesz mi, z kim się spotkasz, prawda? - znowu jej słowa nie były pytaniem.
-Nie - przyznał, w jego duszy pojawiły się wyrzuty sumienia. - Nie mogę.
Diane skinęła głową po raz kolejny i przysunęła się do niego by go uściskać, tak samo jak robiła to tak wiele lat temu. Szybko urósł, nawet tego nie zauważyła.
-Wróć do domu bezpieczny - szepnęła ze smutkiem, jej głos był cichy.
Skinął głową i zamknął oczy gdy przycisnęła go do siebie mocniej.
-Wrócę - obiecał. - Wrócę, mamo.
Odsunął się od niej, pocałował ja w policzek lekko i sięgnął do zamka przy drzwiach. Zimne światła ulicy powitały go gdy wyszedł na zewnątrz i opuścił bezpieczne i ciepłe objęcia matki.
***
Znowu to samo.
Dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi, przyciszonych głosów, kroków w przedpokoju.
Z sercem w gardle cofnęła się na kanapie w jej daleki koniec. Drżącą dłonią sięgnęła na stolik obok po druty, na których tkwił zaczątek jasnego swetra. Sweter upadł na ziemie zapomniany.
Zadrżała, była na granicy łez. Kilkanaście głębokich oddechów nie uspokoiło jej tak, jak przedtem, jej mięśnie w dalszym ciągu były spięte, jej nerwy zaś były napięte do granic wytrzymałości. Lena patrzyła na nią w milczeniu, jej oczy z paciorków nic nie wyrażały, błyszczały tylko w słabym świetle, które zalewało pokój.
Urywany oddech wydobył się z gardła Liz gdy usłyszała znowu te dźwięki. Więcej kroków. Więcej głosów. Kroki zabrzmiały głośniej i oddychała teraz z trudnością, gdy usłyszała je bliżej, coraz bliżej z każdą upływającą sekundą.
Jęknęła cicho, jej zdrętwiałe palce zaciskały się dookoła drutów. Drżały lekko, w takim samym rytmie co jej ciało.
Jej serce zamarło, tak samo jak całe jej ciało gdy klamka drzwi opuściła się powoli. Oddychała ciężko, jej płuca domagały się gwałtownie więcej tlenu. Łzy przerażenia wypełniły jej oczy gdy usiłowała wciągnąć powietrze.
Drzwi otworzyły się cicho, i upłynęło kilka minut zanim uświadomiła sobie, kto za nimi stał. Zmuszając się, by wypuścić z dłoni druty, jej palce rozluźniły swój zacisk na metalu i druty upadły na ziemię. Szloch wydarł się z jej ust, choć rozpaczliwie próbowała powstrzymać się przed płaczem.
-Liz?
Przygryzła wargę i usiłowała wciągać spokojnie powietrze, jej oddech był urywany i świszczący.
-Nie przestraszyłem cię, prawda? - zapytał, jego usta były ściągnięte, na jego twarzy malowało się poczucie winy i niepewność. Nie odpowiedziała mu, ale brak odpowiedzi nie oznaczał, że nie doceniała ciepłych ramion, które ja otoczyły gdy zaczęła płakać, jak również znaczyło to, ze wolała, by słowa, które szeptał, pozostały niewypowiedziane.
Notka autorki - 26 czerwca 1935 roku minister sprawiedliwości Frick zabronił ślubów "między rasowych" (nie wiem, do czego ta informacja jest tutaj potrzebna, nikt przecież nie bierze ślubu)
Rozdział 24
Niemcy, październik 1942
Zadrżała lekko i podciągnęła wyżej koc, otulając się nim szczelniej. Był dopiero początek października, a w domku już było zimno. Ogrzewanie i kominek nie wchodziły w rachubę; ktoś mógł zauważyć dym unoszący się do góry, w kierunku nieba. Koce i grube ubrania były jedyną rzeczą, która mogła ogrzać jej zdrętwiałe ciało.
-Liz?
Obróciła głowę, zaskoczona nagłym dźwiękiem.
-Jim - powiedziała radośnie kiedy go zobaczyła, jego i jego szeroki, szczery uśmiech.
-Jak się masz? - przytulił ją do siebie mocno.
-Dobrze - uśmiechnęła się. - Trochę tu zimno, ale jakoś to przetrwam.
Skinął głową i usiadł obok niej na starej wersalce.
-Chyba widziałem jakieś koce na piętrze. Zobaczę później, czy rzeczywiście tam są. Nie jest ci tutaj samotnie? Nudno?
Liz skrzywiła się lekko.
-Troszeczkę. Max przyniósł mi książki i usiłuję się czymś zająć.
-No cóż, mam nadzieje, że przyniosłem ci dobre wieści w takim razie. Niedługo dołączy do ciebie inna dziewczyna. Przyjedzie tu z Carterem - wiesz, kto to jest, prawda? = popatrzył na nią w dół pytająco, jego niebieskie oczy odbijały jej zmęczenie.
Podciągnęła się do góry dopóki ich głowy nie znajdowały się na tym samym poziomie, a potem pokręciła głową.
-Jest z podziemia w Austrii, prawda? - słyszała już wcześniej nazwisko Carter, przypominała je sobie z którejś rozmowy Michaela i Jima.
-Owszem - potwierdził Jim. - W każdym razie Carterowi udało się przewieźć ją przez granice a teraz szuka jakiegoś tymczasowego schronienia, dopóki nie znajdziemy sposobu, by mogła uciec z kraju. Powiedziałem Carterowi o tym domku i pomyślał, że to byłoby idealne miejsce dla niej.
Liz skinęła głową i uśmiechnęła się lekko.
-Kiedy ona przyjedzie?
Szybko, modliła się w duchu, proszę, niech ona szybko przyjedzie.
-Za kilka dni - odparł Jim, zadowolony, że Liz na to czekała. - Sądziłem, ze przyda ci się jakieś towarzystwo.
-zdecydowanie tak - uśmiechnęła się Liz. Perspektywa rozmowy z kimś, posłuchania kogoś i pośmiania się była dla niej ekscytująca. Jej oczy przesunęły się po brudnym pokoju. Posprzątanie troszeczkę domu na powitanie nowego mieszkańca nie powinno boleć.
Jim wstał i wziął ze stołu swój kapelusz.
-Zobaczę czy uda mi się znaleźć jakieś koce dla ciebie - powiedział i wyszedł. Kilka sekund później usłyszała jak wspinał się po schodach /a co, to, że Liz jest Żydówką i że się ukrywa składa się na paraliż nóg czy co? Musi fatygować Jima, żeby sprawdził, czy są jakieś koce czy nie? Nie przesadzajmy, chyba jednak nie siedzieli jej na głowie SSmani ani SAmani!/
Uśmiechnęła się do Leny i pocałowała ją lekko.
-Wkrótce będziemy mieć towarzystwo - szepnęła radośnie. - Wkrótce.
***
Polska, październik 1942
Trevor jadł w milczeniu kromkę chleba, gryząc ją gwałtownie i przełykając z niecierpliwością. Miska wodnistej zupy którą jedli rano wciąż zalegała w jego żołądku i choć przyzwyczaił się już do głodu, nigdy nie potrafił kontrolować swojego apetytu po południu, po dniu wypełnionym pracą. Nie czuł już skurczowego bólu który rozrywał go w nocy gdy jadł za szybko, za łapczywie. To stało się już jego częścią, tak jak odrażający zapach, który unosił się w budynkach i w fabryce.
Połknął ostatni kawałek chleba i wytarł ręce o swoje spodnie. Kiedyś jego ubranie było białe, z czarnymi paskami. Biel już dawno zmieniła się w bury kolor, czerń wyblakła i nie można już było rozróżnić pasków.
Siedział na górze swojego łóżka w baraku i obserwował swoich współwięźniów. Większość z nich była taka jak on - niemieccy komuniści, którzy zrobili coś głupiego. Było kilkoro cyganów i pięciu homoseksualistów w obozie. Widział ich któregoś dnia, idących w kierunku ich baraku. Znaki Żydów które nosili były inne niż jego. On miał czerwony trójkąt z dużym G pośrodku, tak jak inni komuniści i polityczni więźniowie z Niemiec. Cyganie - jak powiedziano mu później - musieli nosić czarny trójkąt, a homoseksualiści różowy.
Westchnął gdy mężczyzna z którym dzielił łóżko odwrócił się, powodując że piętrowe łóżko zatrzęsło się mocno. Wymruczane przeprosiny popłynęły do góry, ale Trevor nie odpowiedział. Gdy zamknął oczy, pomyślał o swoich rodzicach, którzy musieli się o niego więcej niż martwić. Mignęła mu przed oczami jego siostra i przyjaciele.
Dookoła niego powoli wszystko się uciszało; niedługo zacznie się nowy dzień, wczesnym porankiem.
Zanim wstanie słońce.
***
Niemcy, październik 1942
Gruby koc okrywał cały las, pogrążając go w milczącej ciemności. Kilka gwiazd błyszczało na ciemnym niebie, Mars widniał tuż nad horyzontem. Gałęzie tańczyły na lekkim wietrze, kilka pozostałych jesiennych liści wisiało jeszcze na drzewach, szumiąc cichutko. Westchnęła. Z głośnym skrzeczeniem przepłynęła nocna sowa, jej oczy błyszczały w słabym świetle księżyca. Jej cień przeciął jezioro, przepływając po jego falach. Nie przestraszyło to jej. Już nie. Czuła jak coś ociera się o jej nogę, mysz desperacko szukająca schronienia.
Nie czuła tego.
Nie zauważyła pajęczyn, które lśniły pomiędzy gałęziami, pięknych łuków które wyznaczały delikatne ścieżki. Nie widziała zwierząt które kryły się za błyszczącymi oczami.
Pochlapała twarz wodą i patrzyła na swoje własne odbicie. Na zewnątrz było idealnie cicho, i nie chciała wracać.
Chociaż powinna, zanim powróci nocna sowa.
Ja tu tylko na chwileczkę i co widzę ?! Nan! Brawo! 3 w 1!
Od razu widać, że oceny wystawione i Francuzi daleko! By sie nie oddalać od tematów historycznych szybciutko "połknęłam" te trzy rozdzialiki i jestem pełna uznania dla autorki (i tłumacza, oczywiście!).
Jejku! Musze się śpieszyc i nic sensownego mi nie wychodzi!
Dzięki za kolejne rozdziały! I mam nadzieję, że teraz będą pojawiać się częściej. To zmykam!
Od razu widać, że oceny wystawione i Francuzi daleko! By sie nie oddalać od tematów historycznych szybciutko "połknęłam" te trzy rozdzialiki i jestem pełna uznania dla autorki (i tłumacza, oczywiście!).
Jejku! Musze się śpieszyc i nic sensownego mi nie wychodzi!
Dzięki za kolejne rozdziały! I mam nadzieję, że teraz będą pojawiać się częściej. To zmykam!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Dzięki Aduś (tak jakoś mi się skróciło).
Jak widać częstotliwość zamieszczania kolejnych części jest wprost zabójcza.
Rozdział 25
Niemcy, październik 1942
Miała na imię Meredith.
Długie, ciemne włosy otaczały jej ładną twarz, grube loki kręciły się lekko na końcach. Głębokie, brązowe oczy, zgrabny, mały nosek i pełne, pięknie wycięte usta rozpływały się w tło. Poruszała się dookoła pokoju z racją, uśmiech nie schodził z jej twarzy. Niejeden uznałby ja za ideał.
Meredith była piękna i doskonale o tym wiedziała.
Liz jeszcze nigdy tak właściwie nie zdarzyło się znielubić kogoś, ale Meredith wydawała się irytować ją. Dlaczego - nie potrafiła wyjaśnić. Może było coś w sposobie mówienia Meredith, może w jej ruchach i uśmiechach, ta, jakby posiadała na własność wszystkich i wszystko dookoła. Może cos w sposobie, w który patrzyła na Maxa, w jaki zdobywała jego uwagę. A może jak rozglądała się po pokoju, pełna wyższości i wyniosłości, lepsza niż inni. Albo po prostu było to spowodowane tym, jak Liz czuła się obok niej.
Tak, jakby nie była wystarczająco dobra.
-W szafie znajdziesz dodatkowe koce - powiedział Jim do Meredith, która skinęła głową i uśmiechnęła się do niego grzecznie. - Maria i Max będą przynosić jedzenie dwa razy w tygodniu. Bądź ostrożna, proszę. Ty też, Liz - dodał rzucając jej dziwne spojrzenie.
Skinęła głową i popatrzyła ukradkiem na Maxa. Czy patrzył na Meredith?
Jego wzrok skrzyżował się z jej i natychmiast odwróciła oczy, czując jak na jej policzki wypełza rumieniec. Ukryła go umiejętnie spoglądając w dół, pozwalając by włosy zakryły jej twarz.
Jim zapiął kurtkę, wziął woje rękawice i skierował się do drzwi. Odwrócił się jeszcze do nich.
-W porządku. W takim razie uważajcie na siebie - powiedział.
Liz skinęła głową uśmiechając się lekko, ale Meredith uśmiechnęła się do niego szeroko.
-Na razie, Jim - powiedziała z wyraźnym, austriackim akcentem. - I bardzo ci dziękuję.
Roześmiał się, najwyraźniej ucieszony jej wdzięcznością i skinął głową.
-Nie ma za co, Meredith - jego jasne oczy popatrzyły na Maxa i wskazał dłonią na drzwi. - Idziesz, Max?
-Za chwilę - odparł Max owijając się szalikiem.
-Musisz iść? - zapytała Meredith ściągając usta, a Liz była zaskoczona jej śmiałością i bezpośredniością.
Max skinął powoli głową rzucając Meredith nieśmiałe, pełne wahania i zakłopotane spojrzenie.
-Rodzice oczekują mnie w domu - odparł.
Meredith uśmiechnęła się do niego słodko i przygryzła wargę, kiwając głową ze zrozumieniem.
-Szkoda - odparła. To było oczywiste, że z nim flirtowała. Zbyt oczywiste.
Liz jęknęła cicho i odwróciła wzrok, nie mogąc na to dłużej patrzeć. Wydawało jej się, że Max roześmiał się cicho - czy Meredith powiedziała coś śmiesznego do niego? = i w końcu odważyła się rzucić mu krótkie spojrzenie. Spotkał jej wzrok, mrugnął do niej, założył czapkę i wyszedł z domu śladami Jima.
-Cześć Liz - uśmiechnął się i skinął głową Meredith, poczym uśmiechnąwszy się do Liz ponownie, zamknął za sobą drzwi.
Z dziwną mieszaniną podniecenia, frustracji i ciepła, Liz podeszła do okna i patrzyła jak obaj mężczyźni idą poprzez liczne szyszki i kolorowe liście, leżące na ziemi. Max zerknął jeszcze przez ramię i uśmiechnął się gdy zobaczył, że patrzyła, i pomachał jej krótko. Uśmiechnęła się i nieśmiało odmachała mu dłonią.
-Co za burdel - stwierdziła nagle Meredith.
Zaskoczona Liz odwróciła się. Całkowicie zapomniała, że nie mieszkała już sama.
Meredith rozejrzała się dookoła potrząsając głową, na jej twarzy malowały się niezadowolenie i niesmak.
-Słyszałaś kiedykolwiek o czymś takim jak sprzątanie?
***
Otworzył cicho kuchenne drzwi kiedy nagle poderwał go głos jego matki. Siedziała w ciemnościach kuchni, jej sylwetka była ledwie widoczna, ciemny obrys na tle białej lodówki, która błyszczała w słabych promieniach księżyca.
-Max?
Jej głos zakłócił cisze pełną spokoju, w której dom był skąpany od wielu godzin.
-Mama - powiedział zaskoczony, jego głos był odrobinę za wysoki. Zamknął za sobą drzwi, zmarszczył lekko brwi i postąpił krok naprzód. - Dlaczego jeszcze nie śpisz?
Diane patrzyła n niego, jej dłonie zaciskały się mocno wokół filiżanki z wystygłą już czekoladą.
-Zauważyłam, ze nie ma cię jeszcze w domu - rzekła, i wtedy dopiero Max zauważył ślady, które pozostawił na jej twarzy wiek.
Odsunął krzesło i usiadł obok niej.
-Byłem u przyjaciela - powiedział, zadowolony, że nie musiał kłamać.
Jeszcze nie musiał.
Pokręciła głową, nie bardzo przekonana i roześmiała się gorzko, przekręcając filiżankę w dłoniach.
-Jesteś w kłopotach, prawda? - jej zmęczone, blade oczy spotkały jego własne, smutek i niepokój przebijały przez rozczarowanie.
-Nie mam problemów, matko - zaprzeczył cicho, odgarniając pasemko siwych włosów za jej ucho. - Pomagałem przyjaciołom.
Zamknęła oczy i pokręciła głową, pełna nieufności. Było coś, o czym jej nie mówił.
Czuła to. W jakiś sposób bardzo przypominał swojego ojca.
-Zaufaj mi, mamo - położył rękę na jej dłoni. - To nic złego. Ale proszę - szepną z lekkim wahaniem. - proszę, nie mów ojcu. Nikomu nie mów.
Otworzyła oczy i popatrzyła na niego.
-Proszę - nalegał, musiał usłyszeć jej potwierdzenie.
Nagle zapaliło się światło i w drzwiach pojawił się Philip.
-Max? Diane? - zapytał zmęczony i podrapał się po głowie. - Co wy jeszcze tutaj robicie?
-Nie mogłam spać - odparła Diane czując, jak syn ściska lekko jej dłoń.
-Właśnie skończyłem się uczyć - skłamał Max i rzucił matce kolejne proszące spojrzenie. - Właśnie miałem się położyć.
Philip popatrzył na nich, nieco zaskoczony, ale nie pytał już o nic.
-Powinieneś odpocząć - zwrócił uwagę Maxowi. Patrząc na ciało Diane, skulone na kuchennym stołku, nie potrafił ukryć niepokoju i zaniepokojenia. - Ty też, kochanie.
Ziewnął, przeciągnął się leniwie i rzucił okiem na zegar.
-Wracam do łóżka.
Max skinął głową, puszczając dłoń matki.
-Dobranoc ojcze.
Popatrzył w dół na matkę z wdzięcznością i pocałował ja w policzek.
-Dobranoc, mamo - szepnął i rzucając ostatnie spojrzenie na jej zmęczona twarz wyszedł z kuchni.
Jak widać częstotliwość zamieszczania kolejnych części jest wprost zabójcza.
Rozdział 25
Niemcy, październik 1942
Miała na imię Meredith.
Długie, ciemne włosy otaczały jej ładną twarz, grube loki kręciły się lekko na końcach. Głębokie, brązowe oczy, zgrabny, mały nosek i pełne, pięknie wycięte usta rozpływały się w tło. Poruszała się dookoła pokoju z racją, uśmiech nie schodził z jej twarzy. Niejeden uznałby ja za ideał.
Meredith była piękna i doskonale o tym wiedziała.
Liz jeszcze nigdy tak właściwie nie zdarzyło się znielubić kogoś, ale Meredith wydawała się irytować ją. Dlaczego - nie potrafiła wyjaśnić. Może było coś w sposobie mówienia Meredith, może w jej ruchach i uśmiechach, ta, jakby posiadała na własność wszystkich i wszystko dookoła. Może cos w sposobie, w który patrzyła na Maxa, w jaki zdobywała jego uwagę. A może jak rozglądała się po pokoju, pełna wyższości i wyniosłości, lepsza niż inni. Albo po prostu było to spowodowane tym, jak Liz czuła się obok niej.
Tak, jakby nie była wystarczająco dobra.
-W szafie znajdziesz dodatkowe koce - powiedział Jim do Meredith, która skinęła głową i uśmiechnęła się do niego grzecznie. - Maria i Max będą przynosić jedzenie dwa razy w tygodniu. Bądź ostrożna, proszę. Ty też, Liz - dodał rzucając jej dziwne spojrzenie.
Skinęła głową i popatrzyła ukradkiem na Maxa. Czy patrzył na Meredith?
Jego wzrok skrzyżował się z jej i natychmiast odwróciła oczy, czując jak na jej policzki wypełza rumieniec. Ukryła go umiejętnie spoglądając w dół, pozwalając by włosy zakryły jej twarz.
Jim zapiął kurtkę, wziął woje rękawice i skierował się do drzwi. Odwrócił się jeszcze do nich.
-W porządku. W takim razie uważajcie na siebie - powiedział.
Liz skinęła głową uśmiechając się lekko, ale Meredith uśmiechnęła się do niego szeroko.
-Na razie, Jim - powiedziała z wyraźnym, austriackim akcentem. - I bardzo ci dziękuję.
Roześmiał się, najwyraźniej ucieszony jej wdzięcznością i skinął głową.
-Nie ma za co, Meredith - jego jasne oczy popatrzyły na Maxa i wskazał dłonią na drzwi. - Idziesz, Max?
-Za chwilę - odparł Max owijając się szalikiem.
-Musisz iść? - zapytała Meredith ściągając usta, a Liz była zaskoczona jej śmiałością i bezpośredniością.
Max skinął powoli głową rzucając Meredith nieśmiałe, pełne wahania i zakłopotane spojrzenie.
-Rodzice oczekują mnie w domu - odparł.
Meredith uśmiechnęła się do niego słodko i przygryzła wargę, kiwając głową ze zrozumieniem.
-Szkoda - odparła. To było oczywiste, że z nim flirtowała. Zbyt oczywiste.
Liz jęknęła cicho i odwróciła wzrok, nie mogąc na to dłużej patrzeć. Wydawało jej się, że Max roześmiał się cicho - czy Meredith powiedziała coś śmiesznego do niego? = i w końcu odważyła się rzucić mu krótkie spojrzenie. Spotkał jej wzrok, mrugnął do niej, założył czapkę i wyszedł z domu śladami Jima.
-Cześć Liz - uśmiechnął się i skinął głową Meredith, poczym uśmiechnąwszy się do Liz ponownie, zamknął za sobą drzwi.
Z dziwną mieszaniną podniecenia, frustracji i ciepła, Liz podeszła do okna i patrzyła jak obaj mężczyźni idą poprzez liczne szyszki i kolorowe liście, leżące na ziemi. Max zerknął jeszcze przez ramię i uśmiechnął się gdy zobaczył, że patrzyła, i pomachał jej krótko. Uśmiechnęła się i nieśmiało odmachała mu dłonią.
-Co za burdel - stwierdziła nagle Meredith.
Zaskoczona Liz odwróciła się. Całkowicie zapomniała, że nie mieszkała już sama.
Meredith rozejrzała się dookoła potrząsając głową, na jej twarzy malowały się niezadowolenie i niesmak.
-Słyszałaś kiedykolwiek o czymś takim jak sprzątanie?
***
Otworzył cicho kuchenne drzwi kiedy nagle poderwał go głos jego matki. Siedziała w ciemnościach kuchni, jej sylwetka była ledwie widoczna, ciemny obrys na tle białej lodówki, która błyszczała w słabych promieniach księżyca.
-Max?
Jej głos zakłócił cisze pełną spokoju, w której dom był skąpany od wielu godzin.
-Mama - powiedział zaskoczony, jego głos był odrobinę za wysoki. Zamknął za sobą drzwi, zmarszczył lekko brwi i postąpił krok naprzód. - Dlaczego jeszcze nie śpisz?
Diane patrzyła n niego, jej dłonie zaciskały się mocno wokół filiżanki z wystygłą już czekoladą.
-Zauważyłam, ze nie ma cię jeszcze w domu - rzekła, i wtedy dopiero Max zauważył ślady, które pozostawił na jej twarzy wiek.
Odsunął krzesło i usiadł obok niej.
-Byłem u przyjaciela - powiedział, zadowolony, że nie musiał kłamać.
Jeszcze nie musiał.
Pokręciła głową, nie bardzo przekonana i roześmiała się gorzko, przekręcając filiżankę w dłoniach.
-Jesteś w kłopotach, prawda? - jej zmęczone, blade oczy spotkały jego własne, smutek i niepokój przebijały przez rozczarowanie.
-Nie mam problemów, matko - zaprzeczył cicho, odgarniając pasemko siwych włosów za jej ucho. - Pomagałem przyjaciołom.
Zamknęła oczy i pokręciła głową, pełna nieufności. Było coś, o czym jej nie mówił.
Czuła to. W jakiś sposób bardzo przypominał swojego ojca.
-Zaufaj mi, mamo - położył rękę na jej dłoni. - To nic złego. Ale proszę - szepną z lekkim wahaniem. - proszę, nie mów ojcu. Nikomu nie mów.
Otworzyła oczy i popatrzyła na niego.
-Proszę - nalegał, musiał usłyszeć jej potwierdzenie.
Nagle zapaliło się światło i w drzwiach pojawił się Philip.
-Max? Diane? - zapytał zmęczony i podrapał się po głowie. - Co wy jeszcze tutaj robicie?
-Nie mogłam spać - odparła Diane czując, jak syn ściska lekko jej dłoń.
-Właśnie skończyłem się uczyć - skłamał Max i rzucił matce kolejne proszące spojrzenie. - Właśnie miałem się położyć.
Philip popatrzył na nich, nieco zaskoczony, ale nie pytał już o nic.
-Powinieneś odpocząć - zwrócił uwagę Maxowi. Patrząc na ciało Diane, skulone na kuchennym stołku, nie potrafił ukryć niepokoju i zaniepokojenia. - Ty też, kochanie.
Ziewnął, przeciągnął się leniwie i rzucił okiem na zegar.
-Wracam do łóżka.
Max skinął głową, puszczając dłoń matki.
-Dobranoc ojcze.
Popatrzył w dół na matkę z wdzięcznością i pocałował ja w policzek.
-Dobranoc, mamo - szepnął i rzucając ostatnie spojrzenie na jej zmęczona twarz wyszedł z kuchni.
I just wanted to thank you for your support through out this story, and for voting for this story in the Fanatics Nominations. (I actually tied with Dee and Janelle! )
Thank you so much for everything.
And thank you, Nan, for translating it and for reading it. I couldn't have finished it without everyone's support.
Thank you!
Love,
Stefanie
Thank you so much for everything.
And thank you, Nan, for translating it and for reading it. I couldn't have finished it without everyone's support.
Thank you!
Love,
Stefanie
Kolejna część! Nan, widzę, że ostro zabrałaś się za tłumaczenia! Rozpieszczasz Nas!
Jeżeli zaś chodzi o odcinek UB - jest świetny! Od razu wyobraziłam sobie tę "osóbkę"! Brrr..... Piękna panienka, z zadartym noskiem - aniołek tyle, że z różkami! I Ci wszyscy faceci tańczący przed taką! STOP! Moja wyobrażnia zbyt się zagalopowała! Taaa.... Biedna Liz! Sam na sam z panią Idealną! A miało być tak pięknie....
O miłości macierzyńskiej nie wspomnę, bo to oczywiste!
Teraz - zgodnie z tradycją - czekam na kolejną część! Aby Cię zachęcić powiem, że pogoda sprzyja tłumaczeniom! Zimno, buro, pochmurno.... No i?
Jeżeli zaś chodzi o odcinek UB - jest świetny! Od razu wyobraziłam sobie tę "osóbkę"! Brrr..... Piękna panienka, z zadartym noskiem - aniołek tyle, że z różkami! I Ci wszyscy faceci tańczący przed taką! STOP! Moja wyobrażnia zbyt się zagalopowała! Taaa.... Biedna Liz! Sam na sam z panią Idealną! A miało być tak pięknie....
O miłości macierzyńskiej nie wspomnę, bo to oczywiste!
Teraz - zgodnie z tradycją - czekam na kolejną część! Aby Cię zachęcić powiem, że pogoda sprzyja tłumaczeniom! Zimno, buro, pochmurno.... No i?
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
jak się cieszę widząc kolejną część!! Z początku trochę się zdziwiłam, bo zobaczyłam rozdział 22 i wydawało mi sie, że już go znam ... ale potem, przy rozdziale 25 wszystko wróciło do normy tylko troszkę dziwnie, że ten tekst zlal się w jednolita formę. Gorzej sie czyta, ale dla chcącego nic trudnego, każdy moze go sobie poprawić. Jednak z nr 26 poproszę o tradycyjny wygląd (jesli mozna - o. taka wredna jestem )
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Przeczytałam już to opowiadanie w orginale...w finale miałam łzy w oczach. Przyznam że chwilami nie byłam pewna zakończenia...bo czy w tamtym świecie wogóle było możliwe coś takiego jak "i żyli długo i szczęśliwie"? Czy to nie kpina z tamtych czasów, ich duchów i cierpienia?
Tak czy inaczej, Max Anais już należy do ulubionych na RF a ja chylę czoła przed talentem i poetyckim językiem autorki.
Nie wiem czy wiecie ale to opowiadanie zdobyło nagrodę.
...czyli za najlepsze opowiadanie historyczne...wygląda na to że ludziom tam gustu jednak nie brakuje...bo chwilami mam co do tego wątpliwości
I czy widzieliście coś piękniejszego niż ten baner...to mój ulubiony.
Ostatni egzamin jaki miałam w tej sesji dotyczył historii Żydów w XX wieku...muszę się pochwalić bardzo nieskromnie że kobieta ( zresztą Żydówka) była mną tak usatysfakcjonowana że nawet mrugnęła jak wychodziłam no cóż...skoro przez cały czas miałam w pamięci to opowiadanie
Tak czy inaczej, Max Anais już należy do ulubionych na RF a ja chylę czoła przed talentem i poetyckim językiem autorki.
Nie wiem czy wiecie ale to opowiadanie zdobyło nagrodę.
...czyli za najlepsze opowiadanie historyczne...wygląda na to że ludziom tam gustu jednak nie brakuje...bo chwilami mam co do tego wątpliwości
I czy widzieliście coś piękniejszego niż ten baner...to mój ulubiony.
Ostatni egzamin jaki miałam w tej sesji dotyczył historii Żydów w XX wieku...muszę się pochwalić bardzo nieskromnie że kobieta ( zresztą Żydówka) była mną tak usatysfakcjonowana że nawet mrugnęła jak wychodziłam no cóż...skoro przez cały czas miałam w pamięci to opowiadanie
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Ja napiszę cioś, moze nie w kwestii samego opowiadania, bo wydzielam je sobie, by cieszyć sie nim jak najdłużej, ale w kwestii owych fanartów.
Fanart uphill battle jest piękny; mroczny i smutny jak owe czasy. Ale ten most (który widzę stworzony z dłoni i nagrobków w tle), jest tak prostą a jednocześnie dobitną przenośnią tego, co ludzi mozę łączyć poimo wszystko inne, że wyraża wszystko co niewypowiedziane.
Natomiast baaardzo mi się sposobał ten fanart w stylu dzikiego zachodu. Zankomity fotomontaż!! Maria co prawda wygląda nieco pompatycznie, ale nie ujmuje jej to uroku. natomiast Colin i Kathrine wyglądaja jak żywcem wyjęci z filmu stylizowanego na XIX wieczną Amerykę... pasują znakomicie!
Fanart uphill battle jest piękny; mroczny i smutny jak owe czasy. Ale ten most (który widzę stworzony z dłoni i nagrobków w tle), jest tak prostą a jednocześnie dobitną przenośnią tego, co ludzi mozę łączyć poimo wszystko inne, że wyraża wszystko co niewypowiedziane.
Natomiast baaardzo mi się sposobał ten fanart w stylu dzikiego zachodu. Zankomity fotomontaż!! Maria co prawda wygląda nieco pompatycznie, ale nie ujmuje jej to uroku. natomiast Colin i Kathrine wyglądaja jak żywcem wyjęci z filmu stylizowanego na XIX wieczną Amerykę... pasują znakomicie!
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Sześćdziesiąta rocznica Powstania Warszawskiego.
Na RoswellFanatics wkleiłem z tej okazji tłumaczenie. Więc tutaj wypadałoby wkleić oryginał:
Krzysztof Kamil Baczyński - Elegia o... (chłopcu polskim)
Oddzielili cię, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,
haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią,
malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,
wyszywali wisielcami drzew płynące morze.
Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć,
gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami.
Odchowali cię w ciemnościach, odkarmili bochnem trwóg,
przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.
I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,
i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut - zło.
Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.
Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?
A czemu akurat ten wiersz? Nie wiem... Może po to, aby go skontrastować z happy endem?
Na RoswellFanatics wkleiłem z tej okazji tłumaczenie. Więc tutaj wypadałoby wkleić oryginał:
Krzysztof Kamil Baczyński - Elegia o... (chłopcu polskim)
Oddzielili cię, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,
haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią,
malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,
wyszywali wisielcami drzew płynące morze.
Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć,
gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami.
Odchowali cię w ciemnościach, odkarmili bochnem trwóg,
przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.
I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,
i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut - zło.
Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.
Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?
A czemu akurat ten wiersz? Nie wiem... Może po to, aby go skontrastować z happy endem?
התשׂכח אשׂה עולה מרחם בן בטנה גם אלה תשׂכחנה ואנכי לא אשׂכחך
הן על כפים חקתיך
comprendo.info - co autor miał na myśli - interpretacje piosenek
הן על כפים חקתיך
comprendo.info - co autor miał na myśli - interpretacje piosenek
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 33 guests