T: Antarskie Niebo [by RosDeidre]

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

User avatar
natalii
Zainteresowany
Posts: 306
Joined: Wed Jul 30, 2003 1:41 am
Location: Poznań

Post by natalii » Fri Nov 21, 2003 8:12 pm

Ostatnio napisałam w jednym poście że mam nadzieję że David okaże się Maxem :D mój optymizm okazał się raczej geniuszem :oops: czy ja jestem wróżką :roll: :shock:

Ale tak poważnie to opowiadanko jest świetne nie mogę doczekać się kiedy Liz wyjdzie ze szpitala i zobaczy się z Maxem.
Hmmm miłość silniejsza niż śmierć to jest piękne

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sat Nov 22, 2003 9:27 am

Natalii, wiesz, w gruncie rzeczy to by było dość niezwykłe zakończenie - Max umarł, a Liz jest z kimś innym...
Zaczęłam tłumaczyć AN i może to i dobrze, bo przy wczytywaniu się w tekst przynajmniej zrozumiałam, dlaczego Max tak bardzo bał się odsłonić przed Liz.
Lizziett, ten obrazek... Przepiękny.
Love is when you want to reache inside another's body and form your fear to theirs.
Your love is like a sweet gentle breeze caressing the very essence of my soul.

Nie mogłaś lepiej wybrać, Lizziett. Przecież te słowa można bez trudu dopasować do Maxa i Liz z tego opowiadania...
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Sat Nov 22, 2003 3:00 pm

Nareszcie znalazłam trochę czasu, żeby spokojnie przeczytać ostatnią część.
"Mój dar jest w środku ciebie, od tamtego dnia w Crashdown. Po prostu o tym nie wiesz. Moja dusza również jest w środku ciebie od tamtej pory – ciągnął dalej powoli, chcąc by go w pełni zrozumiała. – Mówię ci to teraz, bo David tego nie rozumie. Potrzebuje cię, Liz. Mówiłem ci już wcześniej, że potrzebuje cię bardziej niż mogłabyś to sobie wyobrazić."

Te słowa zapadły we mnie głęboko. Poprowadzą napewno Liz w dotarciu do poranionej duszy Davida...
Fanart jest częścią tej historii Lizziett. Jak zawsze z doskonałym wyczuciem.
Dzięki Nan i błagam nie każ nam za długo czekać na kolejną część....
Ściskam cię i cieszę za Anatriańskie Niebo.... :P

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Sat Nov 22, 2003 5:32 pm

a ktoś może mnie oświecić co do konkursu ? Bo ja nic nie wiem...chlip, nawet nie mam czasu czytać AS ! :cry:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sat Nov 22, 2003 8:14 pm

Jakiego konkursu...?!
Elu i inni zainteresowani :wink: Ostatnie części pójdą hurtem, bo rozdzielić je to świętokradztwo :wink: Może tylko 16 i 17 lecą razem, a potem zarezerwować sobie trochę czasu na 18 część + epilog...
Last edited by Nan on Sun Nov 23, 2003 1:05 pm, edited 1 time in total.
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Sat Nov 22, 2003 11:29 pm

Hotori, jak wiele tracisz nie czytając AS... :cry:
Nan, rezerwuje sobie czas, ostrzę ząbki i uwalniam swoją romantyczną duszę... :D

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun Nov 23, 2003 1:31 pm

Z racji tego, że dzisiaj jest niedziela, mogę sobie pozwolić. Miłej lektury, kolejna część w następnym poście.

Antarskie Niebo

Część XVI


Hold me in your hands like a bunch of flowers,
Set me moving to your sweetest song.
I know what I think I’ve known all along…
Loving you is the right thing to do.

Carly Simon

Samolot przechylił się ślizgając się bez trudu w chmurach dopóki nie wyłonił się ponad kłębiastą bielą skąpany w słońcu. Liz zerknęła przez okrągłe okienko obok jej miejsca. Tak wiele rzeczy zmieniło się od chwili, gdy ostatni raz leciała samolotem. Minęły dwa miesiące i zima przemieniła się w późną wiosnę.
A teraz leciała do domu. Jej serce przyśpieszyło nieco tempa gdy jej myśli powróciły do Maxa, którego zobaczy jak tylko wróci do domu. Była szczęśliwa że leci sama tylko z Michaelem, a bez rodziców. Jeszcze nie była gotowa by wyjaśnić im tajemniczy powrót Maxa, nie wtedy, gdy miała na głowie tyle ważych spraw. Na przykład przebrnięcie przez upór Maxa dotyczący jej zdolności do kochania go. Albo zorientowanie się, dlaczego to właśnie ona mogła go uzdrowić, jak jej powiedział we śnie.
Ta część szczególnie ją zainteresowała, ale postanowiła sobie, że tym razem wszystko będzie wolniej i że będzie to chronić niczym ostrożnie rozwijające się zaufanie. W jakiś sposób wiedziała, że właściwy moment pojawi się sam, ale do tej chwili ona będzie go po prostu kochać i uzdrawiać go swoim sercem.
Michael zapewnił jej rodziców, że pomoże jej dostać się do domu i delikatnie zmusił ich do powrotu do Roswell kilka dni wcześniej. Wciąż kręcili się dookoła niej długo po tym, jak przeniesiono ją do zwykłego szpitalnego pokoju. Liz zaś stawała się coraz bardziej niecierpliwa, choć usiłowała sobie wyobrazić, jak ona by się czuła gdyby to jej własna córka niemalże umarła.
Niepewnie przesunęła palcem po obojczyku. Gdy była jeszcze na OIOMie, jej kość naprawiła się sama w ciągu jednej nocy, co niepomiernie zdumiało całą drużynę doktorów. Liz jednak nie była tym zaskoczona. Pamiętała jak Max przesunął dłonią po tym wrażliwym miejscu zostawiając ognisty szlak. Nie ważne, że działo się to w jej śnie, bo w tym momencie ich dusze stykały się. Tak, jak mieli niezliczone okazje gdy spotykali się gdzieś na pograniczu jawy i snu, w tajemniczym królestwie gdzie ich dusze łączyły się. Liz zamknęła oczy i oddychała głęboko dopóki nie poczuła go głęboko w środku siebie. Tego właśnie nauczyła się w śpiączce – i przypomniała sobie to tamtego pamiętnego dnia gdy obudziła sie ze śpiączki. Jakiś fragment Maxa, głęboko uśpiona cząstka jego duszy leżąca głęboko w jej własnej od tamtego dnia w Crashdown. I nic nie mogło jej tego zabrać, nie śmierć czy choroba, nawet nie otchłań oddzielająca galaktyki. Ich dusze były splecione niczym pieczołowicie wykute rzeźby, w których początek rozpływał się w końcu drugiej, a jej koniec w początku poprzedniej. A teraz musiała tylko przekonać go, że więź, która ich łączy nie może pęknąć, że pomimo jego blizn i powolnego chodu – nawet pomimo jego maski – dla niej był ciągle oszałamiająco piękny, i że to się nigdy nie zmieni.
Liz zerknęła w bok na Michaela, ale miał na sobie słuchawki i oglądał film który właśnie się zaczął, więc sięgnęła do swojego podróżnego nesesera i odszukała list Maxa.
Gdy czytała go po raz pierwszy raczęła szlochać w połowie i nawet gdy potem czytała jego fragmenty, cały czas płakała cicho w szpitalną poduszkę. Przypominała sobie jego list sprzed lat, jak leżała na łóżku tygodniami wciaskając twarz w jego skórzaną kurtkę. Gdyby miała jego kurtkę w szpitalu, trzymałaby ją kurczowo w dłoniach razem z listem, a nie tylko zimną krawędź szpitalnego koca. Ale teraz jej emocje uspokoiły się nieco, być może dlatego, że wiedziała, że jeszcze tylko kilka godzin dzieli ją od ponownego spotkania z Maxem, ale łzy w końcu wyschły. Zamiast tego były zastąpione niesamowitą nadzieją, jej serce biło mocnej gdy wyobrażała sobie, jak znowu go przytula. Westchnęła wyjmując z koperty list i zaczęła czytać teraz znajome słowa, jeszcze raz utrwalając je w najgłębszych zakamarkach swojego serca.
Moja piękna Liz,
Patrzyłem na pustą kartkę godzinami. Gdybym rozumiał ją tak samo dobrze jak puste płótno na którym maluję. Gdybym wiedział jak poprowadzić pióro tak jak pędzel albo zrozumieć wystarczająco moje serce by wyrazić to dla Ciebie w słowach.
Jak mogę zapełnić pustkę dziesięciu lat w jednym liście?
Jak powiem mojej ukochanej, że nigdy nie chciałem jej zostawić i że z pewnością nigdy nie chciałem oszukiwać jej gdy wróciłem?
Myślę, że muszę zacząć tak samo jak z każdym obrazem, najpierw jedno pociągnięcie a potem kolejne... Bo ty zawsze znałaś język mojej duszy, Liz. Dlatego też tak odpowiedziałaś na moje obrazy, tak, jakby to było kochanie cię wraz z każdym płótnem. Ponieważ w pewien sposób to było to. Śniłem o tobie przez lata co noc. Ale te sny zmieniły się w ostatnim czasie, stały się bardziej żywe i realne gdy byłaś w śpiączce. Tak, jakbyśmy zaczęli wtedy rozmawiać i dzielić się sekretami między naszymi duszami.
Tak długo chciałem byś poznała prawdziwą przyczynę mojego odlotu z Tess i gdy Michael zapewnił mnie, że wiesz, iż odleciałem by cię chronić, nic nie wymaże mojego żalu. Nie twoje wybaczenie, nie czas.
Nawet nie niezliczone obrazy, w Których usiłowałem pokazać ci, jak bardzo tęskniłem.
I właśnie z powodu tego żalu byłem zdecydowany trzymać się od ciebie najdalej jak mogłem gdy wróciłem z Antaru – nie chciałem zranić cię jeszcze bardziej niż do tej pory. Tak więc gdy przyjechałem tutaj rok temu, zagubiłem się w Nowym Jorku, setki mil od miejsca, w którym wiedziałem, że mieszkasz. Dosłownie zmusiłem siebie do pozostania daleko i na bardzo krótki czas było to skuteczne.
A potem pewnego popołudnia zobaczyłem Marię na Spring Street. Nie wiedziała o tym, ale z tym jednym spojrzeniem uleciały wszystkie lata.
I potem musiałem wrócić do domu. Musiałem podążyć za moim sercem tam, gdzie zawsze mnie wiodło, do Ciebie, Liz. Nie ważne w którym miejscu kosmosu byłem, nawet w więzieniu przez te wszystkie lata, moje serce zawsze było z tobą.
Nie jestem taki sam, jak byłem, Liz. Nie mogę tego udawać i z pewnością zauważyłaś to nawet pomimo maski. Jestem dwudziestoośmioletnim starym mężczyzną, którego ciało z każdym dniem wydaje się być coraz starsze. Czasami ból w szcęce i w kolanie jest tak wielki, że wydaje się być nie do zniesienia i że zaraz oszaleję. Ale to właśnie mi zrobili – sprawili, żebym oszalał, powoli, kawałek po kawałku. Niszcząc moje ciało, zabierając mi wspomnienia i duszę. Nie powinienem tego pisać, powinienem tylko napisać, że cię kocham. Że żyłem tylko po to, by wrócić do domu do Ciebie, nawet jeśli próbowałem to w sobie zwalczyć. Ale pod maską jest moja twarz – na zawsze oszpecona, Liz. Moja szczęka jest spuchnięta i zniekształcona. Blizny są głębokie i brutalne i jest ich naprawdę wiele. Nie mogę sobie wyobrazić, żebyś kochała mnie takiego – ale wciąż się łudzę. Michael powiedział mi, że przez te wszystkie lata byłaś przekonana, że nie żyję. Ale teraz, jeśli moje ostatnie sny są prawdą, rozumiesz, co tak naprawdę się stało. Ponieważ powtarzałem ci to bez końca w ciągu ostatniego miesiąca. Musiałaś wiedzieć, że poczułaś faktycznie moją śmierć tamtej nocy, że czułaś ten moment, w którym moja dusza opuściła moje ciało. Ale wróciłaś mnie swoją obietnicą. “Nigdy cię nie zostawię” – powiedziałaś.
I dlatego musiałem wierzyć, pomimo oszpeconego ciała, pomimo zrujnowanej twarzy – że może wciąż kochasz człowieka, który zawsze kochał cię tak bardzo jak ja.
Dlatego też podrzuciłem ci pierwszy obraz i dlatego potem nie mogłem zostać daleko.
Tamtej znaczącej nocy osiem lat temu Kivar wezwał mnie do swoich komnat. Nienawidził mnie z powodu mojej rodziny, mojego prawa do tronu, ale to było coś więcej. Gardził moim człowieczeństwem i wiedzą, że królewski tron Antaru był przeznaczony dla zwykłego człowieka; powiedzmy, że tym gardził najbardziej. Bili mnie do nieprzytomności na jego oczach a potem wszedł do mojego umysłu. Ale to mu nie wystarczyło. Chciał mojej twarzy, tego znaku ludzkości, który kpił z niego najbardziej. Jego strażnicy zabrali to tamtej nocy, swoimi brońmi i rękami.
I zostawili mnie na podłodze mojej celi bym umarł. Nikt z nich nie powrócił przez prawie sześć dni. Może dłużej, nie jestem pewien. Przetrzymałem to jedynie dla Ciebie, Liz. Sześć najdłuższych dni w moim życiu gdy trzymałem się Ciebie kurczowo każdym oddechem.
Nawet teraz robię to samo. Marzę o tym, by mieć cię w swoich ramionach i dotykać cię, ale jednocześnie tak bardzo się boję. Wiem, że widziałaś mnie w swoich snach, że widziałaś moją twarz. I wiem, że nie uciekłaś, Ale nie mogę powstrzymać i uciszyć obaw. Ale spróbuję, Liz. Zrobię wszystko, by być na ciebie gotowym, gdy wrócisz do mnie. Kocham cię bardziej, niż mogłabyś to sobie kiedykolwiek wyobrazić.
Twój Max

***
Po przeczytaniu tego listu Liz natychmiast chciała zadzwonić do Maxa i rozwiać wszystkie jego obawy o jej miłość, blizny. Ale za każdym razem gdy sięgała po telefon, zawsze coś jej przeszkadzało. Być może była to świadomość tego, z jakim trudem przychodziło mu mówienie, nie była pewna, ale odpowiedź listowna wydawała jej się być jedyną właściwą drogą, zwłaszcza, gdy wiedziała, że ich pierwsza rozmowa będzie bardzo emocjonalna.
Tak więc gdy tylko przeniesiono ją do normalnego szpitalnego pokoju kilka dni później i choć Michael błagał ją, by dalej odpoczywała – ona włączyła swojego laptopa i zaczęła komponować ostrożną odpowiedź.
W swoim liście Max poruszył tak wiele tematów, a ona chciała, by zrozumiał, że jej miłość do niego nigdy nie zmaleje. Że wybaczenie było prezentem, który mogła łatwo dać, zwłaszcza gdy wiedziała, że odleciał by ją uratować i że nigdy nie przestał płacić straszliwej ceny za to.
Nie było jej łatwo pisać z zabandażowanym nadgarstkiem, więc całymi dniami wymyślała i dobierała słowa w głowie, potemdopiero ostrożnie układała je w świeżego e-maila. Miała nadzieję, że jej proste słowa oddadzą całą głębię i złożoność jej uczuć do niego.
Drogi Maxie,
Po tylu latach wciąż nie znasz mojego serca? Czy kiedykolwiek mogłabym kochać cię mniej niż kiedyś? W moich snach powiedziałeś mi, że zostawiłeś część swojej duszy w mojej tamtego dnia gdy mnie uzdrowiłeś. I jestem pewna, że część mnie również jest tak samo ukryta głęboko w środku ciebie. Wracam do domu – do Ciebie, Max. Ale dopóki nie wrócę – wiedz, że zakochałam się w tobie znowu, jako w Davidzie Peytonie, ponieważ moje serce rozpoznałoby cię wszędzie. I zawsze. Jak wtedy mówiłam – nikt nie sprawił, że tak się czułam, nikt oprócz Maxa Evansa – do tamtej nocy.
Nigdy nie zapomnę, jak samo przebywanie w twoim domu elektryzowało mnie. Jak samo patrzenie na twoje obrazy stawiało moją duszę w ogniu. Jak twoje najprostsze e-maile wywoływały na mojej twarzy rumieńce godne siedemnastolatki. Boże, któż inny mógłby mnie tak poruszyć, Max? Odpowiedz jest bardzo prosta. Tylko Ty.
Tak wiele chciałabym jeszcze powiedzieć, ale Maria łypie na mnie groźnym okiem a Michael zaraz do niej dołączy jeśli nie przestanę. Tak więc zachowam słowa by wyszeptać je do twojego ucha już wkrótce, Max. Tęsknię za tobą jak nigdy przedtem, a przeszłe lata jedynie wyolbrzymiły i wyostrzyły te uczucia w moim sercu.
Kocham cię,
Liz.

I tak zaczęła się wymiana serii miłosnych e-maili między nimi, mniej więcej po jednym na dzień w ubiegłym tygodniu. Każdy list jedynie pogłębiał w niej potrzebę zobaczenia go, dotknięcia jego twarzy, bardziej odważnie niż ostatnim razem. Liz zamknęła oczy i pogrążyła się znowu we własnym świecie, wdech i wydech, usiłując uspokoić nagle rozszalałe serce. Jeszcze tylko kilka godzin, przyrzekła sobie przyciskając jego list do piersi.
***
-Dobra, masz warzywa w lodówce i twoje rzeczy są wyładowane z samochodu – oznajmił Michael rzucając zaciekawione spojrzenie po ścianach jej dużego pokoju. Uparł się posadzić ją na kanapie w towarzystwie poduszek i koca zanim sam uda się do swojego domu.
Gdy Liz pokręciła się nieco po własnym domu, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że on i Max zawarli między sobą jakiś rodzaj umowy. Obaj zdawali się być bardzo uparci, by odpoczęła po długiej podróży zanim zobaczy Maxa. Nie miała problemu z domyśleniem się, czyj to był pomysł, obserwując Michaela poruszającego się dookoła jej dużego pokoju i sprawdzającego przed wyjściem wszystko dokładnym okiem inspektora.
-Michael, wszystko jest w porządku – zapewniła go z nieco zakłopotanym śmiechem opierając się o poduszki. – Przyrzekam.
-To była długa podróż, Liz – przypomniał jej poważnie zakładając ramiona na piersi tak, jakby ośmielił się jej sprzeciwić.
-Przewiozłeś mnie wózkiem inwalidzkim – uzupełniła patrząc do góry w jego brązowe oczy.
-Ponieważ dopiero wczoraj wypisali cię ze szpitala, Liz.
-Przez cały dzień nie robiłam nic innego jak tylko siedziałam w samolocie.
-Czy to jest argument by pójść do Maxa? – zapytał, jego oczy były bardzo poważne, choć zobaczyła w nich figlarną iskierkę.
-Nie, bo Max nie chciał o tym słyszeć – westchnęła z niezadowoleniem. – Niemalże pokłóciliśmy się o to w e-mailach. Uparł się, żebym dzisiaj odpoczęła, zupełnie jak ty.
-No i ma rację.
-Czekałam dziesięć lat żeby go zobaczyć i chyba oszaleję.
-Tym gorzej – roześmiał się Michael rzucając jej telewizyjnego pilota, który wylądował jej na kolanach. – On również. Tyle tylko że on wie, że musisz odpocząć.
-A skąd ty to wiesz? – machnęła ręką zastanawiając się, jak często kontaktował się z Maxem w ciągu ostatnich kilku tygodni.
- A stąd, że powiedział mi to wczoraj wieczorem – odparł Michael z niewinnym uśmiechem.
-Mówisz to żeby mnie wkurzyć! – mruknęła Liz. – Wiesz, jak bardzo chcę z nim porozmawiać.
Michael odwrócił się do kuchennego kontuaru i odszukał jej bezprzewodowy telefon a potem rzucił jej go tak samo jak pilota.
-Więc zadzwoń do niego.
Liz popatrzyła na słuchawkę leżącą na jej nogach.
-Nie chcę – przyznała cicho.
-Boże, zadzwonisz do niego czy nie? – zawołał Michael z irytacją. – Wy dwoje doprowadzicie mnie kiedyś do szału!
-Ciężko mu mówić – wyjaśnła zakładając kosmyk włosów za ucho i patrząc w górę na Michaela. – Kiedy będziemy rozmawiać, wolałabym osobiście.
-Rozmawialiście wcześniej – zaoponował łagodnie Michael przysiadając na oparciu sofy. – Tylko wtedy myślałaś, że to David Peyton.
-To było co innego – odparła opuszczając wzrok.
-I to wcale nie jest takie koszmarne dla niego, Liz. Aktualnie radzi sobie całkiem nieźle.
-Chyba się boję – przyznała trzęsącym się głosem. – Tylko nie wiem czego.
-Oczywiście, że się boisz, Liz – skinął głową Michael wyciągając rękę i masując jej stopę by dodać jej odwagi. – Ale po prostu zadzwoń do niego i powiedz, żeby przeniósł swój tyłek tutaj.
-Myślalam, że chcesz bym odpoczęła – powiedziała niepewnie Liz.
-Bo chcę – zgodził się przysuwając się do niej bliżej. – Ale znam cię zbyt dobrze, Liz. Będziesz tutaj leżeć i gryźć się – pochylił się i pocałował ją lekko w czoło. – Więc po prostu zadzwoń.
-Może – odparła ważąc telefon w dłoni.
Michael wstał i skierował się w stronę korytarza by wyjść, ale odwrcił się.
-Znasz numer? – zawołał.
-Dał mi w e-mailu – i natychmiast go zapamiętałam dodała cichutko.
Michael uśmiechnął się do niej i potrząsnąl głową wychodząc.
-Jutro z tobą pogadam – zawołał przez ramię, machnął jej ręką i zniknął za frontowymi drzwiami. Liz usłyszała, jak przekręca klucz w zamku i oparła się o poduszki, które ułożył jej za plecami. Prawda była taka, że faktycznie była zmęczona, chociaż nie tak bardzo, jak oczekiwała. Wiedziała, że plan, jaki wymyśliła z Maxem był lepszy – że tą pierwszą noc powinna wypocząć, a dopiero następnego dnia zobaczy się z nim.
***
Liz biegła po plaży w zapadającym mroku, długa, biała sukienka tańczyła dookoła niej, uderzana podmuchami oceanicznej bryzy. Max śmiał się tuż za nią, chwycił ją za ramię, odwrócił ją do siebie i złapał w swoje ciepłe ramiona.
Po raz pierwszy tej nocy ujrzała jego twarz – tak bardzo zaskakującą. W świetle podwójnych księżyców jego oczy niemalże płonęły, błyszcząc w bladym, złotym świetle. Ale nie tylko to ją uderzyło. Jego twarz była bowiem poznaczona niezliczonymi bliznami, ciemnymi nawet w księżycowym świetle, a jego lewe oko było niemalże zamknięte. Nadali jego twarzy nierówną powierzchnię, której wcześniej nie było. A ona nigdy nie chciała go bardziej. Upadli miękko na piasek objęci, nie mogąc zatrzymać pasji która pojawiła się między nimi i wybuchła niczym gejzer. Tak jak na polu czerwonych kwiatów Max miał na sobie rozpiętą białą, lnianą koszulę, która odsłaniała gładką skórę jego piersi. Tylko że tym razem dostrzegła rozległą bliznę która przechodziła nad jego sercem, pofałdowaną i straszną.
-Na plaży w ubraniu? – zażartowała gdy przyciągnął ją do siebie. Przesunęła plcami po jego torsie obrysowując brzegi blizny.
-A w czym byś mnie wolała? – roześmiał się wsuwając palce w jej włosy gdy leżeli na piasku.
Jej ręka przesunęła się wzdłuż krawędzi jego skórzanych spodni, jej palce wsunęły się bez trudu pod spód. Jej dłoń przez chwilę zawahała się chcąc więcej.
A właśnie tyle zawsze było między nimi. Byli tylko oni dwoje, razem w ich snach, tak jakby byli zakochani jak zwykłe dzieciaki. On zawsze był jej pięknym antarskim kochankiem, ubranym w tradycyjny strój księcia, ona zaś była jego młodą żoną gotową na ich noc poślubną.
Gdy Max pochylił głowę by nakryć jej usta w słodkim pocałunku, poczuła jak bardzo kontrolował swoją pasję. Że chciał jej o wiele bardziej, ale prosił jedynie o ten delikatny pocałunek.
-Powiedz mi dlaczego – szepnął łagodnie do jej ucha, jego głos był zaskakująco poważny. Cofnęła się od niego nieco i spojrzała na niego wciąż zaskoczona widokiem jego twarzy poprzecinanej bliznami.
-Co dlaczego? – zapytała czując jak jej serce zaczyna szybciej bić.
-Kyle – odparł przetaczając się na plecy. Zawsze tak się kończyło. Czy to na polu kwiatów, czy tu na plaży, pocałunek zawsze się kończył, stawał się sekretami które ukrywały się w ich sercach.
-Już raz się o to zapytałeś – dorzuciła. Jego głos był zaskakująco cichy, a jej serce zakuło boleśnie. – Dawno temu.
-Ale nie przypominam sobie odpowiedzi – powiedział opierając głowę na ramieniu gdy patrzył w górę na ciemniejące niebo. -Wiem, że widziałem cię z nim w łóżku – odparł po chwili łagodnie. – Ale nie czuję, żebyś z nim spała. Nigdy nie czułem.
-Och, Max – szepnęła przekręcająć się na bok by popatrzeć na niego. Przeciągnęła palcem wzdłuż jego policzka obrysowując twarde znaki które go przecinały. – Przepraszam.
-Jesteś ubrana na biało – zauważył patrząc na nią uważnie. – We wszystkich snach jesteś na biało. A Antariańska Księżniczka czy Królowa nie może nosić białej sukienki jeśli nie zachowała siebie dla męża.
-Max, czekałam na ciebie. Zawsze.
-Przez wszystkie te lata usiłowałem sobie przypomnieć i zrozumieć – ciągnął dalej przesuwając palcami po jej długich, ciemnych włosach. – Chyba troszeczkę zrozumiałem... tamtej nocy.
-Której nocy? – zapytała Liz przysuwając się do niego bliżej.
-Kiedy Kivar wszedł do mojego umysłu – wyjaśnił, jego głos stał się zmęczony i oddalony. – Ukradł mi wspomnienia i niektóre rzeczy nigdy nie nabrały ponownie swojego sensu.
- Max, nie rozumiałeś tego bo nigdy nie miałam szansy wyjaśnić ci tego. Brakuje ci wspomnień, ale to nie dlatego jesteś zakłopotany.
-Ale dlaczego? – zapytał patrząc na nią. – Dlaczego miałabyś mnie okłamywać? Nie pamiętam... nie rozumiem – wyjaśnił przesuwając dłonią po oczach. Wydawał się być tak bardzo zagubiony i bezradny, że Liz natychmiast poczuła łzy cisnące się do oczu. – Usiłuję odnaleźć jakiś sens w tych wspomnieniach, które mam, Liz.
-Wiem – szepnęła całując go delikatnie w policzek. – Oczywiście, kochanie.
Nigdy nie przyszło jej na myśl, że po tych wszystkich latach oddzielnie będzie się zastanawiał, czy naprawdę spała z Kyle’m. Nie wtedy, gdy tyle mu powiedziała przed jego odlotem. Jej serce pękało gdy uświadomiła sobie, że wydawał się niepewny co do wydarzeń, zawsze przeskakując nad oddzielonymi i zapamiętanymi fragmentami które posiadał. Ale jednocześnie wydawał się być pewnym, że była nietknięta z powodu białej sukienki którą miała na sobie w tylu snach.
-Max, zaufaj mi gdy mówię, że między mną a Kyle’m nic się nie stało – przyrzekła solennie odsuwając jego długie włosy z twarzy. Zamknął oczy, po jego ustach błąkał się niepewny uśmiech. Przez moment przypominał jej kota, poprzez sposób, w jaki niemalże mruczał pod jej kochającym dotykiem. – To bardzo długa historia, ale wszystkie twoje sny były prawdziwe. Nikt mnie nie dotknął, Max. Nikt.
-Mnie również – przyznał uśmiechając się szeroko. – Ale chyba się domyśliłaś, że ja również czekałem... na ciebie.
Pochyliła się nad nim i przybliżyła usta do jego ucha.
-Obudź się i kochaj mnie, Max – szepnęła przymilnie, zdziwiona tym, jak bardzo jej głos był miękki.
-Mam otworzyć moje oczy? – uśmiechnął się, na jego twarzy pojawiły się cienie gdy otworzył oczy.
-Tak, i zrób ze mnie swoją kochankę. Na zawsze, Max – szepnęła tuż przy jego policzku. – Tak długo czekałam.
-Oboje czekaliśmy – przyznał urywany głosem ujmując jej twarz w dłonie. – Ale mógłbym czekać zawsze by trzymać cię tak jak teraz.
Podniósł się o pocałował delikatnie jej powieki.
-Oboje się obudźmy, kochanie – szepnąła Liz i poczuła, jak sen zamienia się w rzeczywistość.
***
Dłonie Liz trzęsły się gdy wybierała numer Maxa w telefonie, ale nie moga dłużej szekać. Ostrożnie wciskała każdy klawisz i usłyszała dzwonek telefonu po drugiej stronie – oparła się o poduszki.
-Liz? – łagodny głos Maxa pojawił się w słuchawce. Nie żadne tam “halo”, po prostu jej imię.
Liz roześmiała się nerwowo, oddychając z trudem.
-Musisz mieć chyba identyfikator dzwoniących – zażartowała, i nawet jej własny głos wydał się być dziwny.
-Bardzo przydatne – roześmiał się nieco bez tchu. – W domu?
Serce Liz natychmiast się nieco uspokoiło gdy usłyszała jego urywane zdania. To, że rozumiała go, choć jego słowa wydawały się być pozbawione sensu, zachwycało ją.
-Jakiś czas temu – wyjaśniła zerkając na zegarek. Było tuż po wpół do jedenastej. – Spałam – dodała znacząco. – Śniłam.
-Och – odparł po prostu, ale ona słyszała jego uśmiech w niewyraźnych słowach, które zaraz dodał. – Miłe sny... mam nadzieję?
-Wspaniałe – zarumieniła się opierając się wygodniej o poduszki tuż za nią. Przez moment oboje milczeli, ale nie było to niezręczne, tak jak o tym myślała. To było idealne i piękne, jak wtedy, gdy wciąż myślała, że jest Davidem Peytonem i po prostu oglądała jego obraz. W końcu odezwała się znowu sadowiąc się wygodniej na posłaniu.
-Chodzi o to, Max, że te sny... No cóż, muszę cię zobaczyć. Dzisiaj.
Usłyszała jak jego oddech zmienił się i wyczuła jak rozważa jej słowa.
-Odpoczynek... Liz – odparł, ale wiedziała, czego on tak naprawdę chce. Czuła ciche słowa cisnące się w jego sercu.
-Odpoczęłam – zaoponowała. – Czuję się świetnie i może po prostu przebrałabym się w coś świeżego i po prostu przyszłabym do ciebie. Chyba że... że jesteś zmęczony, albo... albo... – zaplątała się we własnych słowach, a na jej policzki wypłynęła fala gorąca. Nagle poczuła się niesamowicie nieśmiała gdy zdała sobie sprawę, że naciskała na niego by byli razem. Ale potem usłyszała jak on śmieje się cicho po drugiej stronie.
-Liz Parker... chcę zobaczyć... ciebie – wyjaśnił natychmiast rozwiewając jej obawy. – Po prostu... martwiłem się... ty.
-Czuję się świetnie, Max. Naprawdę – odparła szybko. – Proszę cię, nie martw się o mnie.
-Za późno.
Przycisnęła słuchawkę do ucha szepcząc niemalże – moment wydał się być bardzo intymny.
-Ale nie musisz się już dłużej martwić.
-Trudno... uwierzyć – powiedział, jego głos stał się niemalże tak cichy jak jej.
-Więc spotkaj się ze mną i to nie będzie trudne – nalegała.
-Przyjdę... więc – to było stwierdzenie, nie pytanie.
-Dobrze – skinęła głową, choć nie mógł jej widzieć. – Przyjdź. Ja... tylko się przebiorę – usiłowała znowu oddychać i przekonać serce, by uspokoiło się choć trochę.
-Brudny – tylko tyle powiedział, a Liz zastanowiła się, co miał na myśli. Jedna z jego jednowyrazowych wypowiedzi, która była jednocześnie otwarta i zamknięta.
-Ty? – upewniła się marsząc nos.
-Ja – roześmiał się wesoło. –Malowałem.
-Co malowałeś? – zapytała mając wraenie, że to miał być prezent dla niej.
-Niespodzianka, Liz – powiedział przerywając na moment. – Poczekaj... kilka dni.
-Poczekam – zgodziła się bez tchu. – Ale nie chcę czekać dłużej na ciebie, więc pośpieszysz się, prawda?
-Niedługo.
-Na razie, Max – uśmiechnęła się i zeskoczyła z kanapy śpiesząc do sypialni by wybrać właściwy strój. Otworzyła gwałtownie drzwi do szafy niemalże spanikowana i nie miala kompletnie żadnego pomysłu.
Zrobiła błyskawiczny przegląd ubrań nurkując i przekopując szafę. Sukienka, którą jej matka kupiła jej ostatniej wiosny a której nigdy nie nosiła ponieważ wydawała się zbyt naiwna i dziewczęca. Biała sukienka na ramiączkach która wirowała przy każdym ruchu dookoła nóg, przewiewna i niewinna, ale wystarczająco uwodzicielska w sposób, w jaki otulała jej ciało.
Liz wyciągnęła ją z wnętrza szafy, wstrzymując oddech gdy przesuwała dłoń po miękkiej, bawełnianej tkaninie. Uśmiechnęła się zastanawiając się, co włoży Max, czy pojawi się w magiczny sposób w czarnych skórzanych spodniach.
Ponieważ jedna rzecz z pewnością nie ulegała wątpliwościom, nie ważne co założy Max. Biała sukienka była jakby prosto z jej antarskich snów.
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun Nov 23, 2003 1:57 pm

Antarskie Niebo

Część XVII


Biała sukienka pasowała idealnie, choć Liz schudła nieco w szpitalu. Przesunęła dłonią wzdłuż sukienki, gładząc cienki materiał palcami gdy spoglądała krytycznie na własne odbicie w lustrze w przedpokoju.
Była zaskoczona że była ona niemalże identyczna jak ta ze snów, zastanawiała się, czy to może sprawka jej podświadomości że dodała znajomy element ubrań. Jeśli tak, to czarne skórzane spodnie Maxa mogły być jedynie jej wspomnieniem o Future Maxie. Ale w jakiś sposób wiedziała, że to nie prawda. Max przecież określił ich stroje jako ni mniej ni więcej a tradycyjnie ubiory antarskie. Liz podciągnęła nerwowo bawełniany materiał który opadał nieco z przodu odsłaniając łagodny zarys piersi. Zarumieniła się niespodziewanie gdy wyobraziła sobie reakcję Maxa, czując się tak, jakby przygotowywała się na pierwszą randkę z nim. Ale w jakiś dziwny sposób tak właśnie było. Okręciła się powoli przed lustrem a czas jakby rozpłynął się dookoła niej. Znów miała siedemnaście lat i znowu ubierała się w swoim pokoju nad Crashdown.
Uśmiechnęła się przypominając sobie noc, kiedy Max upił się i jeździł za nią po mieście gdy miała randkę w ciemno. Był wtedy tak niesamowicie zdeterminowany w swojej miłości do niej, był takim niewinnym chłopakiem. Silna fala melancholii przypomniała jej, że przestał być tym chłopcem nie tak długo po tamtej nocy – stał się mężczyzną z bolesnym, nieuniknionym przeznaczeniem które wiodło go przez setki galaktyk. A teraz czekała na tego samego mężczyznę, tego, który był zmaltretowany, ale nie sterany. Wciąż piękny, nieważne jak bardzo czas naruszył jego ciało i serce.
Liz wzdrygnęła się otrząsając z bolesnych wspomnień, bo ten wieczór był poświęcony uzdrawianiu. Zakręciła się znowu przed lustrem ponownie uważnie sprawdzając swój wygląd. Jej naturalna ciemna cera jaśniała przy kruchej, jasnej bieli tworząc niespodziewanie bardzo dziewczęce wrażenie. Jej włosy były rozpuszczone i wiły się dookoła ramion. Urosły nieco gdy była w śpiączce i choć potrzebowały nieco podcięcia, podobała jej się ich długość. Liz odgarnęła włosy z ramion i przysunęła się do lustra by lepiej obejrzeć odbicie swojej twarzy. Jedyną rzeczą której nie mogła ukryć były cienie pod oczami. Żaden makeup nie poradziłby sobie z nimi. Ale zamiast tego zapaliła świece w dużym pokoju i w przedpokoju tworząc takie samo nastrojowe oświetlenie które królowało w domu Maxa. Chciała, żeby czuł się swobodnie i wygodnie obok niej a nie jak na przesłuchaniu. I miała nadzieję, że drgające i migoczące światło ukryje ciemne koła pod oczami. Ale chyba najtrudniejszą rzeczą był wybór muzyki. Ukucnęła koło wieży i przeglądała płyty odrzucając je na bok. Coś sprzed dziesięciu lat było by zbyt uparte, a ona nie chciała nic zbyt współczesnego. Frank Sinatra był idealny u niego w domu, a teraz ona nie mogła znaleźć nic odpowiedniego. W końcu jej wzrok padł na starą płytę Carly Simon, którą pożyczyła z kolekcji swojego ojca podczas świąt. Nie łączyły się z nią żadne głębokie wspomnienia tak jak z Gomezem czy z Counting Crows, a jednak była to naprawdę romantyczna muzyka. Liz poczuła jak robi jej się sucho w ustach gdy pierwsze tony Szpiega, który mnie kochał (The Spy Who Loved Me) wypełniły jej dom. To spotkanie było zupełnie inne niż wtedy gdy poszła zobaczyć się z Davidem Peytonem. Było tak samo przerażające i intymne jak tamto, ale jednocześnie było pełne niesamowitej nadziei.
Usłyszała nieśmiałe pukanie do frontowych drzwi, dźwięk tak samo delikatny jak mężczyzna, który czekał po drugiej stronie. Zerwała się i pobiegła otwierać drzwi, czuła jak jej biała sukienka owija się dookoła niej i fruwa przy każdym ruchu tak samo jak w jej snach. Wstrzymała oddech, jej ręce trzęsły się na klamce gdy w końcu otworzyła drzwi.
Stał tam, ubrany w miękkie spodnie khaki i jerseyowy t-shirt z długimi rękawami, coś, co spokojnie mógł nosić dziesięć lat temu. Jego włosy opadały swobodnie na ramiona gdy opierał się lekko na swojej kuli.
Przez chwilę po prostu stali i patrzyli się na siebie, niezdolni do najmniejszego ruchu i do powiedzenia jednego słowa. Liz poczuła jak jej twarz zalewa się gorącem pod wpoływem jego uważnego spojrzenia. Usiłowała odwrócić własne oczy od idealnie wyrzeźbionych rysów jego maski choć czuła łzy w oczach. Była pewna że tym razem nie będzie się już przed nią ukrywał, nie po tym wszystkim, co zdarzyło się w ubiegłych miesiącach.
Nie po ich snach.
On pierwszy przełamał milczenie.
-Cześć... Liz – powiedział znajomym, cichym głosem, jego słowa jak zwykle nieco niewyraźne.
-Max – powiedziała w końcu ledwo słyszalnym głosem. Przez krótki moment jej wzrok przesunął się po jego gładkiej masce.
Natychmiast pochylił głowę, długie włosy opadły na jego twarz gdy patrzył w dół niepewnie. Wiedziała, że pomimo jej wysiłków, jej twarz zdradziła jej zaskoczenie, że włożył swoją maskę.
Wyciągnęła szybko do niego dłoń, zapraszając go do środka.
-Max, proszę – poprosiła chrapliwym głosem uśmiechając się wymuszenie. – Proszę wejdź.
Tak bardzo chciała, żeby to spotkanie było idealne, ale wydawało się być nieudane zanim się jeszcze wogóle zaczęło. Przeniósł ciężar ciała na kulę gdy wyciągnął w jej stronę mały bukiecik białych róż który ściskał w drugiej dłoni. Łzy niemalże całkowicie zmąciły jej wzrok gdy popatrzyła na śliczne, rozwijające się pączki kwiatów. Ale wtedy papatrzył w górę i Liz dostrzegła nieskrępowany wyraz w jego złotych oczach, bursztynowe refleksy były znajome i niesamowicie piękne. Jej serce przepełniło się bólem gdy patrzyła w jego głębię, gdy dostrzegła obawę której nie mógł wyrazić, przez chwilę ich oczy spotkały się. Chciała, by jej wzrok był pełny miłości, chciała go zapewnić bardziej niż mogły to zrobić jej słowa.
A wtedy on znowu odwrócił od niej twarz i wszedł do jej domu. Stanął obok niej cicho gdy zamknęła drzwi i chciała, by od razu wziął ją w ramiona. Ale jego postawa była zbyt oficjalna gdy opierał się ciężko o kulę.
-Ty... urocza – powiedział w końcu obserwując ją nieśmiało, cały czas ściskając w dłoni bukiecik róż. – Dziś wieczór.
Zarumieniła się słysząc ten cichy komplement bawiąc się nerwowo pasmem włosów.
-Dziękuję, Max – chciała powiedzieć setki innych słów, chciała dać głos każdeku uczuciu w jej sercu. Ale oni tylko stali nieruchomo w niezręcznej ciszy niepewni siebie nawzajem. W końcu uczyniła gest w kierunku białych róż.
-Pamiętałeś – było to może nieco kulawe i natychmiast tego pożałowała zaledwie wypełniło cichą przestrzeń między nimi.
-Nigdy... zapomnieć – skinął głową Max podając jej bukiecik. – Białe ulubione.
Ich palce musnęły się lekko, ogień wybuchł natychmiast gdy wzięła kwiaty do ręki. Wtuliła w nie twarz, zamknęła oczy i nagle przypomniała jej się noc, gdy śpiewał dla niej serenadę. Noc Future Maxa. Zadziwiające, że przez wszystkie te lata on nie poznał jej sekretu.
-Piękne – uśmiechnęła się przyciskając kwiaty do piersi. – Chociaż jestem zaskoczona, że nie są czerwone – zażartowała usiłując pokonać napięcie między nimi. – Myślę, że teraz czerwone tulipany będą moimi ulubionymi.
Max skinął głową i przeczesał włosy dłonią nerwowo.
-Nie było... w kwiaciarni – roześmiał się a ona poczuła, jak uśmiecha się szeroko pod maską.
-A może po prostu uprę się przy oryginalnym obrazie – zaoponowała zalotnie unosząc wyżej twarz.
-Artystyczna trudność – oznajmił na pół poważnie z potrząśnięciem głowy. – Natchnienie.
-Och, mogę poskromić zmiennego artystę w mgnieniu oka – zachichotała. – Mam w tym mnóstwo praktyki, Max.
-Poskromić? – zapytał znacząco patrząc na nią sugestywnym wzrokiem.
Twarz Liz stała się jeszcze bardziej gorąca z jego pytaniem, a on roześmiał się cicho z jej widocznego zakłopotania. Wtedy również zaczęła się śmiać i uświadomiła sobie, że nagle zrobiło się między nimi o wiele lżej. Zaczęli flirtować i żartować, a całe napięcie gdzieś się ulotniło. Nerwowe napięcie w każdym razie. Fizyczne i emocjonalne nadal było niezmienne.
-Zakłopotana? – zażartował przenosząc wagę na kulę.
-Nie, wcale – zaprzeczyła żartobliwie jeszcze raz wąchając kwiaty. – Pójdę... pójdę wstawić je do wodu. Tak, to właśnie zrobię – zachichotała nerwowo. Odsunęła się od niego i podążyła szybko do kuchni dotykając twarzy wierzchem dłoni. Jej policzki pulsowały gorącem.
Szperała niezdarnie w szafce z bukietem małych różyczek w dłoni, jej dłonie trzęsły się gdy odwijała delikatnie rozwinięte pączki. Układając je w wazonie i ustawiając go na parapecie okienym w kuchni uświadomiła sobie, że były bardzo w stylu Maxa.
Ciche postukiwanie kuli Maxa zdradziło jego ruch w jej dużym pokoju i uśmiechnęła się zdając sobie sprawę, że z pewnością studiuje jej kolekcję obrazów. Była pewna jego pozycji po powolnym rytmie dookoła jej pokoju. Jego własne małe płótno Okna do Duszy wisiały nad jej biurkiem, gdzie mogła na nie zerkać kiedy tylko miała na to ochotę podczas pracy. Zastanawiała się czy już to zauważył, czy dostrzegł wagę tego obrazu dla niej wynikającą z tej kluczowej pozycji.
Liz znalazła go stojącego przed jednym z zachwycających obrazów Michaela, prawdopodobnie jej ulubionym dziełem przyjaciela, na którym namalował pustynię koło jaskini z granilithem. Max obserwował go w ciszy a Liz zastanowiła się, co on myśli. Po raz pierwszy przyszło jej na myśl, że obaj z Michaelem mają teraz ze sobą wiele wspólnego, całkowicie nowy teren w królstwie obrazów. Obaj byli utalentowani, choć w zupełnie różnych kierunkach.
-Co o tym myślisz? – zapytała przysuwając się do niego. Lekki dreszcz przebiegł jej po plecach gdy stanęła obok niego czując niesamowitą energię jego ciała. Odwrócił się do niej szybko i uśmiechnął się. Nie widziała tego, nie mogła tego widzieć, ale czuła ciepło jego uśmiechu do samego środka niej.
-Bardzo zdolny – ocenił, jego słowa lekko zaplątały się pod maską. – Dumny... z niego.
-Ja też – zgodziła się. – Ciężko pracował, Max. Bardzo ciężko nad swoim darem.
-Jasne. Zawsze – zawahał się, przerywając by potrzeć szczękę zanim zacznie mówić dalej. – Był szczęśliwy.
-Tak, to go uszczęśliwiło – powiedziała przysuwając się nieco bliżej do niego. Chciała go uściskać, zarzucić mu ramiona na szyję i przyciągnąć go blisko siebie. Wiedziała, że nawet się jeszcze nie dotknęli. – I ciebie też, najwyraźniej – zauważyła.
Popatrzył na nią z zaskoczeniem.
-Myślisz?
-Czy robi cię to szczęśliwym? Tak, to oczywiste – odparła kiwając głową, ale nagle zwątpiła we własne słowa. – Prawda? – zapytała niepewnie zauważając jak patrzy na nią ze zdziwieniem.
Milczał przez chwilę poczym popatrzył znowu na obraz Michaela.
-Tak, z pewnością... masz rację – tylko tyle powiedział, ale ona wyczuła o wiele więcej, czuła rzeczy, które pragnął powiedzieć, ale nawet nie próbował.
-Powiedz mi więcej – nacisnęła, dotykając lekko jego ramienia. – Nie mówisz mi czegoś, Max. Chcę wiedzieć.
-Obraz jak... oddech – wyjaśnił z westchnieniem. – Teraz. Mowa.
Obraz jak oddech i jak mowa teraz. Zastanowiła się co to oznaczało, jak przetłumaczyć jego zdawkowy leksykon.
-To jest sposób, w jaki wyrażasz siebie? – zapytała przysuwając się bliżej tak, że jej ręka leżała na jego karku. Znowu przez jej dłoń przepłynął elektryczny dreszcz od ich kontaktu fizycznego. Popatrzył na nią i natychmiast odwrócił wzrok. Była pewna, że wciąż ukina jej twarzy, ukrywa się przed nią.
-Pierwszy rok... po – zatrzymał się i zrobił gest dłonią w kierunku twarzy. – Nie mówiłem. Tego roku.
Liz skinęła głową czując jak łzy ponownie wypełniają jej oczy. Nie mógł mówić przez pierwszy rok po zadaniu mu tych ran.
-Obrazy... jedyny sposób.
-Wtedy zacząłeś malować? –zapytała Cicho, a on skinął głową patrząc gdzieś w bok.
-Strażnik... przyjaciel – dodał w krótkim wyjaśnieniu i przez moment Liz zastanowiła się nad jego słowami, jednak potrzebowała więcej, musiała mieć więcej informacji by zrozumieć ten straszny fragment życia Maxa na Antarze.
-Tam był strażnik, który był twoim przyjacielem? – wyjaśniła znów wyciągając rękę w kierunku jego ramienia. Tym razem Max przełożył kulę do drugiej ręki i podał jej dłoń. Trzumał ją po prostu w swojej ciepłej a potem przyciągnął ją do swojej piersi.
-Sympatyk... mojej rodziny – ciągnął dalej. Liz zdawała sobie sprawę, że ich dłonie przyciskają się do jego serca. – Mój sypmatyk. Przynosił obrazy... pędzle.
-I tak zacząłeś malować – dokończyła Liz głębokim głosem. Max skinął głową i patrzył z zadumą w podłogę.
-Nie długopisy... broń. Nie pisać.
-Ale pozwolili ci mieć pędzle i obrazy bo były w porządku. Bezpieczne – dokończyła łatwo.
-Więc mówiłem... obrazami – ciągnął, jego ciche słowa stały się urywane od emocji. – Nie słowa ale... – jego głos załamał się i Max uczynił gest w kierunku obrazu. – Ciągle łatwiej.
-Tak, jestem pewna, że o wiele łatwiej jest wyrażać siebie w obrazach, nawet teraz – zapewniła go i uścisnął mocniej jej dłoń. – Ale twoje słowa są tak samo piękne jak twoje obrazy, Max.
Popatrzył na nią z powątpiewaniem, jego złote oczy były pełne emocji.
- Zawiedziony – tylko tyle powiedział, a jej umysł wypełnil się setkami niewypowiedzianych słów. Był zawiedziony byciem z nią, zawiedziony tym, że nie mógł się wyrazić. Zawiedziony swoimi własnymi ograniczeniami, że pociągnięcia pędzla przychodziły tak łatwo, a jego słowa wprost przeciwnie, że były niemalże niezrozumiałe.
-Wiem – szepnęła z zapewnieniem i wyciągnęła delikatnie rękę w stronę jego twarzy odgarniając włosy z jego oczu. – Ale idealnie cię rozumiem, Max. Wiesz o tym.
Nadle wydawało się, że chwila trwa wiecznie, jej dłoń gładząca go po włosach, jego glowa pochylona ku niej. Żadne z nich nie było zdolne do poruszenia się czy powiedzenia czegokolwiek. Nawet do oddechu. Potrzeba między nimi nagle stała się ogromna, niemalże namacalna i wisiała w powietrzu między nimi. Cisza była przepełniona elektrycznością, przesuwającymi się elektronami między ich ciałami.
-Liz – szepnął w końcu chrapliwie wyciągając własną dłoń do niej. Wtedy całe napięcie zerwało się i znknęło, i zanim mogła pomyśleć, przytuliła się do niego mocno i otoczyła jego szyję ramionami. Poczuła jak zadrżał pod gwałtownym spotkaniem dwóch ciał, ale tylko przycisnęła go do siebie mocniej i przyciągnęła bliżej swojego ciała. Tak bardzo musiała trzymać go w ramionach, potrzebowała tego bardziej niż utrzymania własnego spokoju, bardziej niż tego dziwnego, niemego tańca między nimi.
-Nie mogę być daleko, Max – mruknęła trzymając go mocno. – Nie mogę udawać, że nie chcę cię dotykać tak jak teraz.
Tak jak w snach poczuła, jak jego ręce obejmują jej plecy, delikatnie i czule.
-Chciałem... tak długo – szepnął nad jej głową. – Tęskniłem do ciebie... tak długo.
-Więc przytul mnie – poprosiła cicho. – Tak jak teraz. Przytulaj mnie całą noc, Max – oderwała się nieco od niego i popatrzyła do góry w jego oczy, zobaczyła w nich całkowitą bezradność. Tym razem nie było to zatajone, niezliczone emocje błyszczały w jego mieniących się oczach.
-Zdejmij to, Max – poprosiła szeptem, a jego oczy powiększyły się. – Proszę.
Potrząsnął głową mocno, jego wzrok był pełen paniki gdy odsunął od niej głowę.
-Proszę – błagała znowu wyciągając ręce by ując jego twarz w dłonie i powoli odwracając ją ku sobie. – Tak bardzo chcę zobaczyć twoją twarz.
-Nie – powiedział i zobaczyła w jego oczach łzy.
-Ale to jestem ja, Max – przypomniała mu, powoli przesuwając palce po sztucznym materiale maski. – Zawsze będę cię kochać. Kocham cię nie zważając na nic. Nic nie jest ważne, Max.
Odsunął się od niej gwałtownie, odepchnął jej ręce i powoli przeszedł na drugą stronę pokoju. Widziała jak jego ramiona i plecy zgarbiły się niczym pod wielkim ciężarem.
-Liz – zaczął, a jego głos trząsł się niepewnie. Zawahał się, przesunął dłonią po włosach i powoli obszedł dookoła jej salon. Pozwoliła mu odsunąć się i odejść, choć tak naprawdę chciała zatrzymać każdy jego krok. – Za dużo.
-Nie, nie jest za dużo – zaoponowała bez wahania. – Nie proszę o zbyt wiele.
-Nie, rany... za dużo.
-Dla kogo, Max? – zawołała zaciskając dłonie. – Dla mojej miłości? Mojej akceptacji? Jak może ich być za dużo?
-Bo jest – krzyknął z niespodziewaną siłą odwracając się by spojrzeć jej w twarz. – Mówiłem... w liście – zawołał, jego głos stał się o wiele cichszy, choć w jego słowach nadal pozostało udręczone napięcie.
-Widziałam blizny, Max, wiele razy – przypomniała mu z namysłem. – Widziałam je w moich snach i nie uciekłam. To również napisałeś w swoim liście – przypmniała mu stając się nagle zła. Zła, że był tak potwornie upartym człowiekiem i że zawsze podejmował decyzje za nią.
-To mój wybór czy jest ich za dużo, Max – powiedziała ze ściśniętym boleśnie gardłem, łzy zaczęły płynąć jej po policzkach. – I wybrałam ciebie. Zawsze cię wybierałam. I to się nigdy nie zmieniło!
Nagle pochylił głowę i cichy krzyk pełen bólu uciekł z jego ust. Jego ramiona nagle opadły i ukrył twarz w dłoniach, a potem kolejny cichy płacz podążył za pierwszym krzykiem. Liz podbiegła do niego gdy usiadł na jej sofie, jego ramiona trzęsły się lekko. Jego łzy nie były łzami słabymi i nieśmiałymi, lecz płynącym z głębi serca szlochem który potrzebował ujścia.
Liz powtórzyła jego czynności siadając tuż obok niego na sofie gdy ukrył twarz w dłoniach.
-Dlaczego... ja? – zapytał nagle patrząc na nią poprzez łzy, jego długie włosy opadły na jego twarz.
-Musisz o to jeszcze pytać? – szepnęła z zachwytem ujmując delikatnie jego twarz w dłonie. – Po tym wszystkim co razem przeszliśmy? Po naszych listach? – zawahała się przez moment, odgarniając włosy z jego gładkiej twarzy. – Gdy zawsze tak bardzo cię kochałam?
Popatrzył w dół na własne dłonie cichy przez bardzo długą chwilę. Liz zastanowiła się, czy on jeszcze się odezwie, dopóki w końcu nie spotkał jej uważnego wzroku.
-Jak kochać... mnie? Jak teraz? – szepnął.
-Ponieważ prawdziwi kochankowie kochają na zawsze, Max – mruknęła łagodnie przysuwając usta do jego policzka. Wiedziała, że nie poczuje pocałunku, nie naprawdę, nie z grubym materiałem otaczającym jego skórę. Ale powoli rozchyliła usta i pocałowała go długo i czule. – Zawsze będę cię kochać, Max – szepnęła przy jego policzku, muskając jego twarz ustami. -Pozwól mi cię pocałować – poprosiła w końcu bez tchu gdy jej palce łagodnie odszukały krawędzie maski, gdzie spotykała się z jego włosami. – Tak bardzo muszę cię pocałować.
Liz wstrzymała oddech na chwilę, oczekując jego protestów, ale nie walczył z nią, przypominał raczej statuę pod jej odkrywczym dotykiem. Przysunęła się więc bliżej niemalże siadając mu na kolanach i znowu pocałowała jego twarz, ignorując całkowicie dzielący ich sztuczny materiał. Skupiła się na Maxie, na mężczyźnie tuż pod maską. Powoli i łagodnie sięgnęła z tyłu jego głowy powoli rozwiązując taśmę, która przytrzymywała maskę. Patrzyła prosto na jego twarz, siedząc mu niemalże całkowiecie na kolanach i delikatnie zaczęła zdejmować maskę.
Najpierw zobaczyła postrzępioną czerwoną bliznę, biegnącą przez całą jego twarz, niemalże od linii włosów aż do jego szczęki. A potem pojawiało się coraz więcej blizn gdy maska opadła w jej rękach. Max jednak był nieruchomy i stoicki, jego oczy były zamknięte. Tak, jakby sam siebie uspokajał, sposób, w jaki mięśnie jego twarzy stężały. Tak, jakby oczekiwał, że ona zaraz zerwie się z krzykiem przerażenia. Ona jednak widziała jedynie swojego ukochanego. Piękną twarz pooraną niezliczonymi ciemnymi bliznami i liniami, a jednak przystoją jak nigdy dotąd. Powoli obrysowała najdłuższą z nich czubkami palców. Przysunęła swoje usta i zaczęła obypywać całą jej długość delikatnymi, kochającymi pocałunkami. Chciała, by Max czuł jej miłość, gdy jej usta wzbudzały ogień na jego twarzy. Dosłownie chciała, by wiedział, że otaczała go miłością ze wszystkich stron gdy przesuwała swoje usta na drugą stronę jego twarzy. Tą, która była tak straszliwie spuchnięta i zniekształcona wzdłuż jego szczęki. Przycisnęła usta do jego kości, w miejscu ktore było tak zranione i usłyszała cichy jęk.
Ale wtedy zrobił najmniej oczekiwaną rzecz. Ujął jej biodra ostrożnie w swoje dłonie i posadził ją na swoich kolanach. Tak łatwo, jakby była najdelikatniejszą i najbardziej kruchą istotą na świecie. Jakby jego kolano nie bolało pod ciężarem jej ciała.
Liz oderwała się od niego i popatrzyła w jego oczy. Były szeroko otwarte i pełne pożądania, błyszczące łzami. Gładził ją palcami po włosach bawiąc się nimi. Jego dloń znalazła się na jej talii, czując biały materiał jej sukienki. Popatrzył w dół na nią przesuwając dłonią po sukience, która rozpościerała się na jego nogach.
-Widziałem... to – zauważył uśmiechając się łagodnie. – Wiele razy.
-Zastanawiałam się czy ją rozpoznasz – roześmiała się cichutko otaczając jego kark ramionami. Przyciągnął ją bliżej do siebie umiejscawiając ją staranniej na swoich kolanach.
-Księżniczka... Liz – rozpromienił się, a Liz dosłownie poczuła jak jej serce wali mocno na widok jego radosnego uśmiechu. Nie miał pojęcia i to właśnie najbardziej ją zadziwiało. Naprawdę nie miał pojęcia, że był zaskakująco przystojnym mężczyzną, a jego twarz była po prostu bardziej nierówna. A widok jego przepięknej twarzy po raz pierwszy po dziesięciu latach poruszyła ją w miejscach, o których nawet nie wiedziała, że jeszcze nie istnieją.
-Co? – zapytał łagodnie podnosząc brwii pytająco.
-Po prostu... jesteś piękny - westchnęła potrząsając głowę z przyjemnością. Ujął jej twarz w swoje dłonie przyciągając ją ku swojej.
Zaczęła drżeć pod wpływem jego dotyku.
-Zapomniałam już, jak bardzo mnie poruszasz – jak to jest być w twoich ramionach.
Mrugnął oczami pod jej uważnym spojrzeniem i przyciągnął jej usta niżej, nakrywając je w najlżejszym z pocałunków. Ich wargi spotkały się niczym ciepły aksamit. Po raz pierwszy od 10 lat całowała mężczyznę, którego nigdy nie przestała kochać. Którego nie była w stanie wykreślić ze swojego serca. Jego palce błądziły wśród fałd jej sukienki, gdy przeczesywała palcami pasmo włosów opadające na jego ramiona. Liz nie mogła powiedzieć, gdzie on się kończył a gdzie ona się zaczynała, gdy uczucie zaczęło wypełniać całe jej ciało, obrazy zaczęły wirować w jej umyśle. Otaczała go swoją miłością, zdeterminowana, by każdy pocałunek uzdrawiał go po trochu.
Jedyne co wiedziała, to że przepadła w nim na zawsze. Właśnie tam i wtedy, wszystko, co ich dzieliło rozpłynęło się, ich dusze stały się jedną. Ale gdy wizje pełne ich uczuć i marzeń migotały między nimi niczym złoty pył, uświadomiła sobie, że nie tylko wtedy.
Ich dusze zawsze będą razem, do końca wieczności.
Image

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Sun Nov 23, 2003 2:04 pm

AN.... Nan, dziękuje... Poprostu świetnie. Bbyłam wczoraj wkurzona na moich rodziców którzy przeprowadzili plan "Dzień bez komputera", ostatecznie wzieli schowali myszkę i klawiaturę :?, ale teraz nareszcie do was wracam i czeka na mnie taka wiadomość. AN - super.
Image

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Sun Nov 23, 2003 8:38 pm

Nan, thanx :P
Ta wrazliwość Maxa..lęk przed obnażeniem sie, przed odsłonieciem duszy- moze nawet większy niz ten, przed odkryciem poranionej twarzy...wiele osób uwarza że nieśmiałość i niepewnosć siebie Maxa była jedną z jego najbardziej ujmujących cech...i to prawda...i ta niesamowita dwoistość...oszpecony bliznami, odrażajacy we własnych oczach, piekny i facsynujący w oczach Liz...na tym podobno polega miłość :P ... ich powitanie...pełne radości, a przecież odnosi sie wrazenie, ze widzieli sie zaledwie wczoraj...ze nic sie nie zmieniło...i nigdy nie zmieni...to prawda, bratnie dusze kochaja wiecznie.

Image
Last edited by Lizziett on Wed Aug 18, 2004 7:04 pm, edited 1 time in total.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Sun Nov 23, 2003 9:58 pm

Wydawało mi się, że dotarcie do pokiereszowanej duszy Maxa bedzie trudniejsze. A jednak, to było takie...nieopanowane, tak spontaniczne. Cudowne spotkanie po latach ale jakby widzieli się niedawno. Cóż znaczyły blizny i zewnętrzny wygląd. To był ktoś na kogo czekała tyle lat. Prowadził ją do siebie sercem. I znalazła do niego drogę. Nie mogło być inaczej. Miłość ponad wszystko...Dzięki Nan, za uczucia jakich doznawałam. :P
Lizziett, to jeden z piękniejszych fanartów.

Guest

Post by Guest » Mon Nov 24, 2003 10:13 pm

Hej mam pytanko kiedy zostanie zamieszczona kolejna część pytam ponieważ wprost nie mogę się doczekać :)

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Mon Nov 24, 2003 10:37 pm

Nie wiem. To zależy. Może w czwartek. A może w środę. A może w ogóle na koniec tygodnia. Przypominam, że to już będzie ostatnia część.
A potem jest Antarian Nights, ale coś mi nie bardzo idzie. Chyba specjalnie Deidre pisała to takim językiem...
Image

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Tue Nov 25, 2003 11:12 am

Czytałam "Antarian nights" pod koniec zeszłego roku...kiedy poleciła mi go Ela...czytałam ze łzami w oczach, czekając na jakis najdrobniejszy nawet promyk nadziei...cos, co rozświetliło by świat mroku i bólu w którym pogrążony był Max...cos, co rozproszyło by jego beznadziejną samotność...chwilami byłam nawet wściekła na RossDeidre...jak ona mogła robić mu cos takiego :evil:
A co do AS, to zauwazyłam ze Max został tu sportretowany w najbardziej ukochany przez fanów sposób...przy okazji jakiegos opowiadania czytałam posty, w których ludzie zachwycali sie jego niesmiałocią, skromnoscią i wrazliwoscią w 1 sezonie, które miał potem ehm rzekomo utracic, co jednak wróciło w "Graduation"- scena oświadczyn...pomijajac wszystko inne, nikt nie dostrzega, ze na poczatku serialu Max był 16 letnim chlopakiem, skończył jako młody męzczyzna i byłoby to dziwne, gdyby w co drugiej scenie uderzał w pąsy jak upadła dziewica :wink: bo jak sie tak czyta rózne opowiadanie, to Max zajmuje sie głównie rumienieniem sie, spuszczaniem wzroku i patrzeniem spod rzęs...co oczywiście jest urocze, ale moze nie aż w takim stężeniu :wink:
Niemniej uwielbiam jego portret u RossDeidre.
Znalazłam jeszcze pare artów, ktore moim zdaniem dobrze pasuja do tej historii...+ główne osoby dramatu- moze Hotaru wrzuci jakiegos Michaela, bo ja sie niestety kompletnie nie znam na jego fanartach.

Image

Image

Image

Image
Last edited by Lizziett on Wed Aug 18, 2004 7:06 pm, edited 1 time in total.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Tue Nov 25, 2003 4:07 pm

Dzięki Lizziett! Chyba nie muszę mówić, że najbardziej pasuje mi drugi... Tak jakoś tematycznie. Utknęłam na razie z AN, nie mogę się przedrzeć dalej - i chyba nic dziwnego. Trzeba mieć uczucia jak skórę słonia żeby to spokojnie czytać bez większych emocji...
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Wed Nov 26, 2003 7:55 pm

Piekne arty. Moim ukochanym jest ten z TEOTW. Z cieniem F. Maxa w tle. Jest niesamowity. Oczywiście do AS pasuje piekny wizerunek Liz, w charakterystycznej białej sukience.
Nan, czuję Twoje wahanie dotyczące AN. Nie wiem czy spowodowane emocjami przy tłumaczeniu czy trudnością w przelaniu ich na j. polski... :glaszcze:
To prawda, że wchodząc w tekst utożsamaimy sie bohaterami ich uczuciami, przezyciami. Ja niejednokrotnie wychodziłam z tego jak potłuczona, nie kłopotami w przedzieraniu się przez angielski tekst, ale za bardzo wnikałam w ich dusze...
Zresztą wiesz o co mi chodzi. Podobnie chyba czuje Lizziett.

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Wed Nov 26, 2003 10:28 pm

Śliczniutkie... Szczególnie podobają mi się te dwa ostatnie. Max i Liz i niezwykłe działanie działanie koloru czarnego ach...
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Nov 27, 2003 6:15 pm

Antarskie Niebo poszło mi, szczerze mówiąc, jak z bisza strzelił. A Antarskie Noce już takie chętne do współpracy nie są. Od poniedziałku męczę się z trzecią częścią i nie mogę dobrnąć do końca. Może w końcu się zmobilizuję... Tymczasem jednak mam zaszczyt (jak dla kogo ten zaszczyt) przedstawić ostatnią część Antarskiego Nieba. Epilog w następnym poście. Miłej lektury. :pisze:


Antarskie Niebo

Część XVIII



Letni deszcz uderzał w dach Maxa, rytmicznie i melodyjnie, kołysząc do snu Liz leżącą na sofie. W ciągu ostatnich dwóch tygodni stał się to już ich delikatny i jakże czuły zwyczaj – on malował, a ona czytała albo po prostu odpoczywała na jego kanapie, tak jak często robiła to kiedyś u Michaela na strychu. Ale ten wieczór był inny, bo Max nieśmiało zapytał, czy może namalować jej portret, co oznaczało, że miał coś specjalnego na myśli. Pracował więc nad portretem przez wiele godzin, obserwując ją cicho z pracowni gdy malował. Za każdym razem gdy patrzył w jej kierunku, jego oczy stawały się bardziej nastrojowe, pełne nieznośnej potrzeby. A jej ciało odpowiadało na każde spojrzenie, każdy gest który zrobił w jej kierunku. Tak naprawdę im dłużej leżała pod jego uważnym spojrzeniem, tym bardziej jej ciało stawało się gorące w odpowiedzi – zwłaszcza gdy zauważyła, jak jego własne policzki rumieniły się gdy tylko ich oczy spotkały się.
Chciał, żeby była w białej sukience na portrecie, więc przyniosła ją ze sobą by przebrać się po pracy. Ale gdy jechała do niego do domu zaczął nagle padać deszcz, więc przebiegła szybko odległość między samochodem a jego frontowymi schodami przyciskając do piersi sukienkę. Jej sandały wpadały w kałuże wzdłuż ścieżki i rozpryskiwały wodę na jej gołe nogi. W rezultacie gdy Max otworzył frontowe drzwi, ciemne strumyczki wody spływały po jej nogach a jej włosy były całkowicie mokre.
Max zaprosił ją do środka, wziął od niej sukienkę i zaprowadził do kuchni z cichym uśmiechem. Była nieco zaskoczona jego reakcją
-Piękne włosy... mokre – powiedział łagodnie. – Dobry obraz.
Zarumieniła się i podniosła dłoń aby przeczesać palcami rozsypujące się kosmyki, ale on zatrzymał ją dłonią.
-Nie... jak teraz.
-Na pewno? – zapytała niepewnie a on skinął głową przesuwając kciukiem po jej mokrym policzku. Potem zaś zaskoczył ją biorąc do ręki ręcznik i pochylając się na kuli by wytrzeć jej mokre nogi. Protestowała mówiąc, że może to sama zrobić, ale on tylko uśmiechnął się gdy znowu się wyprostował. Powoli pocałował ją w usta zlizując małe kropelki deszczu z jej górnej wargi.
Coś w tym pocałunku było innego. Był przepełniony nadzieją i nieopanowaną namiętnością. Ciepło tego pocałunku objęło ją całą gdy ich usta spotkały się. Jakakolwiek nowa tajemnica zaczynała się między nimi, jej wargi niemalże płonęły gdy on powoli odsunął się.
-Cześć – szepnął jakby widział ją po raz pierwszy. Ale tym razem uświadomiła sobie, że nic nie mówił od jej przyjścia.
Wyciągnęła mokre palce do jego policzka i dotknęła jego twarzy. To było coś, co uwielbiała robić i z trudem powstrzymywała się od ciągłego powtarzania tego.
-Jesteś w dobrym humorze – zauważyła miękko przesuwając palce po najbardziej postrzępionej bliźnie a jego oczy zabłysły. Rozpoznała energię ich pocałunku błyszczącą niczym złote i bursztynowe refleksy w jego oczach.
-Szczęśliwy – zgodził się z nią, wsuwając rękę dookoła jej talii i prowadząc do dużego pokoju. – Weekend.
Liz popatrzyła na niego do góry gdy powoli podeszli do jego sofy. Zachwycała ją łatwość, z jaką go teraz rozumiała, jak jego najbardziej skrótowe słowa zdawały się być rozbudowanymi i szczegółowymi zdaniami. Szczęśliwy weekend. W słowniku Maxa oznaczało to, że był szczęśliwy z powodu nadejścia weekendu, ciesząc się na wspólne trzy dni bez żadnych przeszkód. Uwielbiał ich wspólne weekendy, wydawał się niemalże rozkwitać podczas nich, a ona z kolei uwielbiała otaczać go wtedy swoją uwagą i miłością. Nie było galerii, nie było innych artystów zabiegających o jej czas. No, chyba że nie liczyć niedzielnich wizyt Michaela, ale to było jak królestwo rodziny i przyjaciół a nie nachalnych klientów.
-Ja też – przyznała gdy usiadł powoli na sofie patrząc na nią oczekująco. – Nie chcesz, żebym się przebrała? – zapytała gdy położył sukienkę za nimi. Potrząsnął głową.
-Nie teraz – odparł rwącym się głosem. – Wyjaśnię portret.
-Wyjaśnić? – zapytała marszcząc nos i siadając ostrożnie obok niego na kanapie. Nagle wydał się być bardzo nieśmiałym gdy ujął kulę między palce i zaczął nią toczyć w dłoniach.
Utkwił wzrok we własnych dłoniach unikając jej oczu.
-Wyjaśnię... sukienkę – szepnął.
-Chyba wiem, dlaczego chciałeś bym ją założyła, Max – zażartowała dziewcząco przytulając się do niego. – Chyba dokładnie wiem dlaczego.
-Myślałemo tym... zawsze – powiedział cicho wciąż bawiąc się kulą.
-Myślałeś o czym, Max? – nacisnęła chociaż znała odpowiedź. Wiedziała, czego chciał i o co prosił.
-Nie tylko to... ty – westchnął patrząc na nią z nieukrywaną tęsknotą. – Zawsze myślałem... ty.
Była pewna, że przyzna, że chciał się z nią kochać, że szepnie jej to do ucha. W końcu o to zapyta. Ale nie zrobił tego, wstał tylko powoli bez słowa i podszedł do swojej pracowni. Przez chwilę czuła znajome uczucie zawodu i miała ochotę krzyczeć. Zapytać, czy nie czuje tego co ona, dopóki nie przystanął i nie obejrzał się przez ramię posyłając jej jednego ze swoich najcieplejszych uśmiechów tego rodzaju, gdy wszystkie cienie na jego twarzy znikały a cała jego twarz jaśniała szczęściem.
-Kocham cię – powiedział. – Bardzo, Liz.
-Też cię kocham, Max – odparła łagodnie, jej rozczarowanie zniknęło pod wpływem jego uśmiechu. Tego, o którym myślała, że nie był zbyt częstym gościem na jego twarzy przez tyle lat. No i leżała na jego sofie zastanawiając się nad sukienką, czy na pewno miał to samo na myśli co ona.
Gdy słuchała monotonnego stukotu deszczu o dach, jej myśli uleciały w kierunku snów, do Maxa na plaży i na polu kwiatów. Do znaczenia białej sukienki dla nich obojga.
Do tego, co ona wciąż znaczyła dla nich, bo wciąż nie dali sobie nazwajem swoich ciał, nie od dwóch miesięcy odkąd znowu byli razem. Byli zbyt ostrożni w swoich odkryciach i dotykach. Zbyt delikatni w równowadze miłości która kwitła między nimi niczym krokus po zimowych śniegach.
Liz kochała go teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem, ale zdawała sobie sprawę, że powinni ruszyć powoli ich fizyczny związek – zwłaszcza po tym, czego dowiedziała się o jego niepełnosprawności. Jak czasami jego kolano męczyło go całymi dniami wymagając odpodzynku, gdy leżał z poduszką pod kolanem. Jak czasami jego szczęka pulsowała tak silnym bólem, że nawet nie mógł mówić. I widziała, jak bladł gdy potykał się o kulę, choć zawsze usiłował ukryć przed nią ból. Nie, zbyt dobrze znała cichy ból Maxa – ten, o którym myślał, że dobrze go ukrył – by upierać się przy czymkolwiek fizycznym między nimi. Ich pierwszy raz powinien być delikatny i ostrożny. Musi być całkowicie właściwy, bo nie chciała by czuł się źle z powodu swojego ciała.
Zwłaszcza, gdy było tak niesamowicie piękne.
Wiedziała to, bo zerkała na niego gdy czasami nie miał koszuli i był tylko w dżinsach albo bokserkach gdy spędzili noc po prostu obejmując się. Czuła jego ciało przy swoim gdy wymieniali nieco więcej niż zwykłe, proste pocałunki – zdejmował z niej bluzkę i wędrował ustami w kierunku jej piersi zostawiając szlak migoczącego srebra, całował jej ciało dopóki nie zalała jej fala jego energii niczym oślepiający deszcz meteorów.
Nie widziała nic więcej. Jeszcze nie teraz. Choć wiedziała, że był oszałamiająco piękny. Samo kochanie go już jej o tym powiedziało.
-Co myślisz? – zapytał nagle a ona podskoczyła zaskoczona. Przestał malować i wycierał pędzel w ubranie. Tak samo jak Michael wiązał włosy z tyłu i pojedyńcze kosmyki opadały mu na twarz.
-Co...? – zapytała nieprzytomnie gdy wytarł twarz wierzchem dłoni. Nagle poczuła się odsłoniona, tak jakby znał jej myśli, zwłaszcza gdy jego oczy powiększyły się nieco przy jej pytaniu.
-Liz – roześmiał się odkładając pędzel na stół z przyborami. – Zły kłamca. Pamiętasz? – zażartował powoli podchodząc do niej. Bez kuli.
Uniosła się na łokciu gotowa do skomentowania jego nieoczekiwanych samodzielnych kroków – ale coś ją uciszyło. Być może to, że nie była pewna czy on w ogóle zdaje sobie z tego sprawę gdy stawiał powolne i nieśpieszne kroki w jej stronę, uśmiechając się uwodzicielsko.
-Więc nie będę kłamać – odparła szczerze przerzucając włosy przez ramię. Dekolt sukienki odsunął się sugestywnie, przekręcony nieco na skutek jej pozycji na sofie. Wiedziała, że odsłania początek jej piersi, być może więcej. Ale nie zrobiła nic, utkwiła tylko wzrok w jego twarzy.
-Myślałam o tym, jak bardzo cię pragnę – odparła zdławionym głosem. – Że chcę, byś mnie kochał – stał przed nią i patrzył w dół w jej oczy. – I tego właśnie chciałam w ciągu tych miesięcy – skończyła czując jak powoli fala gorąca wypływa na jej policzki.
-Dlatego... – urwał na chwilę a Liz dostrzegła, jak skrzywił się z bólem, ciągnął jednak dalej. – Chciałem... białą sukienkę – powiedział wyciągając rękę by dotknąć bawełnianego materiału na jej ramieniu. – Dziś wieczorem.
-Naprawdę? – zapytała Liz świadoma tego, że jej serce zaczyna bić jak oszalałe.
-Dlatego musiałem... cię namalować – skinął głową pdchodząc jeszcze bliżej. Liz wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła jego talię, wsunęła palce pod krawędź podkoszulki i gładziła jego płaski brzuch. – Dziś wieczorem – powtórzył zdławionym głosem. – Obraz... jak miłość. Mowa. Oddech.
To były niemalże te same słowa, które powiedział jej tamtej nocy kilka miesięcy temu, tym razem jednak wymienił miłość na pierwszym miejscu.
Uniosła jego t-shirt dopóki nie zobaczyła gładkiej, ciepłej skóry jego brzucha i pochyliła się całując go czule. To było coś co chciała zrobić od czasów średniej szkoły gdy po raz pierwszy zobaczyła jego ciało które, rzecz jasna, zmieniło się od tamtego czasu. Pomimo jego niepełnosprawności i lat spędzonych w więzieniu, nadal było umięśnione i szczupłe. Cichy dźwięk uciekł z jego ust gdy nadal powoli całowała jego brzuch, zsuwając nieco jego dżinsy tak, by jej usta mogły muskać jego skórę. Max wsunął dłonie w jej włosy, zaplątując w nich palce, z jego ust znowu wydarł się cichy jęk.
-Liz – poprosił cicho gdy przesunęła rękę po jego biodrach. Wiedziała, że zaczyna dominować i że ulegnie to zmianie z chwilą, gdy wejdą do sypialni. Ale właśnie teraz chciała, by poczuł całe jej do tej pory powstrzymywane pożądanie, chciała by wiedział, jak go widziała. Jak zawsze go widziała.
Nagle otworzyła się przed nimi rzeka wspomnień i oboje wpadli do niej, okrążeni pędzącym wirem dźwięków, głosów, świateł i obrazów gdy Max uklęknął powoli przed nią. Niemalże powtrzymała go protestując, że powinien uważać na swoje kolano, ale nie śmiała. Wizje przybrały na sile, szybki dźwięk otoczył ich niczym ramiona kochanka i zobaczyła wszystko, co było w jego sercu.
Jego obawy, jego bezradność w stosunku do blizn i zniekształceń, jego niekończąca się tęsknota za nią. I widziała, że wyobrażał to sobie setki razy, jak się kochają. On był jej księciem, a ona panną młodą w jego sercu.
Łzy zaczęły płynąć po jej twarzy i nie mogła ich zatrzymać, mogła tylko szeptać cicho jego imię przy jego poranionym policzku.
-Max – poprosiła wsuwając palce w jego długie włosy gdy opadł wraz z nią na sofę. – Max – jęknęła znowu, przesuwając się trochę tak, że teraz idealnie pasował do jej ramion.
Wsunęła znowu dłonie pod jego koszulę podciągając ją do góry, jej ręce przesuwały się po jego gładkiej skórze.
-Liz – zawołał cicho zdejmując przez głowę t-shirt. – Miłość... moja miłość – wymruczał znowu wpadając w jej ramiona. Jego włosy rozsypały się po jego ramionach a ona nie mogła przestać go dotykać, przesuwać palców wśród gładkich kosmyków. Tak samo jego palce pieściły jej ciało, obrysowywały każdy mięsień ze zdeterminowaną potrzebą gdy naciskał na materiał sukienki.
Widziała jego pragnienie w wizjach, że potrzebował jej ciała. Nie w sukience, nie oddzielonego przez jego dżinsy. Musiał ją mieć jako swoją.
-Liz – powiedział w końcu przerywanym głosem. - Sypialnia... nie sofa.
-Nie, nie sofa – powtórzyła naśladując mimo woli jego sposób mówienia, gdy przerwali swój namiętny pocałunek i przez moment patrzyli sobie w oczy usiłując uspokoić swoje oddechy.
-Liz, zmienia... wszystko – powiedział całując ją delikatnie w czoło. – Wiesz o tym. Nigdy tak samo.
-Chcę tych zmian, Max – odparła wtulając się w jego ramiona. – Nie mogę dłużej czekać. Potrzebuję cię.
-Ja też – przytaknął miękko, ściskając jej ręce w swoich. Pocałował jej dłonie i popatrzył na nie przez chwilę, poczym ich oczy spotkały się w delikatnym świetle świec, gdy szepnął:
-Potrzebuję nas obojga, Liz.
***
Słońce kładło się na łóżku Maxa ogrzewając ich nagie ciała w pierwszych złotych promieniach porannego słońca. Liz obudziła się czując rękę Maxa leżącą spokojnie na jej brzuchu i uśmiechnęła się. Nie śmiała otworzyć oczu czy też wykonać najmniejszego ruchu w obawie, że go obudzi.
Teraz byli kochankami i nie było już odwrotu. Ich ciala zastygły w czymś, co zawsze istniało w ich duszach. Byli jednością. Miał rację co do pewnej rzeczy – ta noc zmieniła absolutnie wszystko między nimi już na zawsze. Teraz już zawsze będzie znała uczucie jego ruchów w sobie. Zawsze będzie wiedziała o głębi ich uczucia, będzie wiedziała, co to znaczy zatopić się w jego złotym, mieniącym się świetle. Ale jedna rzecz nigdy się nie zmieni, nie po jednej wspólnej nocy, nie po tysiącu. Jej miłość do niego pozostanie niezmienna niczym bicie jej własnego serca, niczym podwójne księżyce wędrujące po Antarskim niebie.
Max mruknął coś przy jej policzku, słodki, melodyjny dźwięk który stał się jej skarbem w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Bez otwierania oczu czuła, jak spokój wypełnia jego duszę, że odpoczywał naprawdę tak, jak nie robił tego przez lata. Być może nawet od średniej szkoły. I być może na tym polegało przejście z ukochanej w kochankę. Być może wyczuła to sposobie, w jaki jedno ufało drugiemu zupełnie tak jak teraz, może w pewniejszym biciu serca, nawet pogrążone we śnie. Nie wiedziała. Ale gdy tak leżeli razem w łóżku, miała wszystko, o czym kiedykolwiek marzyła, jej ukochany leżał przytulony do niej, jego ciepłe ciało splecione z jej.
Powoli otworzyła oczy i zobaczyła długie włosy Maxa opadające mu na twarz. Patrzyła na niego z miłością, obserwując jak słońce odbijało się od jego ciemnych włosów i postrebrzało siwe pasma leżące na poduszce.
Coś tajemniczego przykuło jej uwagę do blizn na jego twarzy. Przez moment mogła przysiąc, że to pocętkowane światło słoneczne ją zwodzi, ale potem rozmyśliła się i uznała, że to po prostu opadające kosmyki rzucały cień na jego twarz. Ale w końcu wyciągnęła ostrożnie rękę i czułym gestem odgarnęła ciemne włosy z jego policzka, musiała zobaczyć wyraźniej jego blizny.
Wstrzymała oddech na widok jego twarzy, jej oczy powiększyły się z zachwytem. Max poruszył się obok niej i cofnęła rękę. Otworzył oczy i uśmiechnął się do niej zaspany.
Pogładziła jego twarz palcami obrysowując znajome blizny, głębokie linie wyżłobione wzdłuż jego policzków. Tym razem jednak były inne pod jej dotykiem.
Max przeciągnął się leniwie wyciągając ramiona nad głową, a kołdra zsunęła się niżej na jego biodra. Wzrok Liz padł na znajomą bliznę rozciągającą się nad jego sercem niczym sztylet, która również jakby zbladła i rozmyła się w ciągu nocy.
Liz położyła swoją rękę na jego sercu czując nierówną bliznę pod dlonią.
-Max – szepnęła oddychając ciężko. – Kocham cię.
Z jakiegoś powodu chciała, by wiedział o tym najpierw, by usłyszał, jak te słowa opuszczają jej usta. Ale jej głos zdradził ją, drżąc od emocji gdy popatrzył na nią z zaskoczeniem.
-Też cię kocham – odparł łagodnie, ale jego ciemne brwii uniosły się z zastanowieniem. – Coś... nie tak?
Liz odgarnęła włosy z ramienia i usiadła na łóżku by spojrzeć na niego. Teraz inny kąt widzenia ukazał jej niesamowicie zmienioną twarz, jak zmienił się nierówny obszar po zaledwie dziesięciu godzinach.
Uścisnęła jego rękę w swojej splatając ich palce zanim zaczęła mówić.
-Max, coś ci się stało – wyjaśniła łagodnie. – Gdy się kochaliśmy.
Jego zachowanie zmieniło się natychmiast, jego twarz odprężyła się.
-Nie żartuj – roześniał się gładząc jej ramię z czułością. – Było pięknie.
-Nie, naprawdę coś się stało, Max – powiedziała uparcie czując jak łzy przepełniają jej oczy. – Twojej twarzy.
-Moja twarz? – zapytał wyciągając rękę by pomasować szczękę. – Nie rozumiem.
-Max, blizny są... one... – zaplątała się we własnych słowach a łzy zaczęły płynąć jej po policzkach zanim wyszeptała zduszonym głosem. – Mniejsze. O wiele mniejsze... tego ranka.
Ślady zawsze były intensywnie czerwone, niezagojone i ostre w stosunku do jego złotej skóry. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Liz miała zamiar zaproponować użycie kamieni uzdrawiających, myślała o zebraniu wszystkich i próbie uleczenia go. Coś jednak zawsze ją powstrzymywało i nie pozwalało jej wypowiedzieć tego głośno. W ich wizjach widziała coś, gdy się całowali, rzeczy, których nigdy nie chciał, by widziała.
Max przesunął dłonią po twarzy zaskakująco spokojny, potem przeturlał się na plecy i w milczeniu wpatrywał się w sufit. Niezliczone emocje przepływały przez jego twarz, Liz zaś poczuła jakby wykluczona. Znów był na Antarze, w więzieniu. Setki mil od ich łóżka i jej ramion.
-Max, powiedz coś – poprosiła ocierając łzy wierzchem dłoni. – O czym myślisz?
Sądziła, że będzie szczęśliwy, że się ucieszy, a nie że będzie smutny i zamyślony.
Max przez moment milczał, poczym westchnął ciężko.
-Zastanawiałem się czemu odleciałem z Tess.
Pokój zawirował dookoła niej, część magii rozpłynęła się.
-Nie... rozumiesz – ciągnął dalej obserwując ją uważnie. – Prawda?
-Nie rozumiem – odparła potrząsając głową. Dlaczego wspomninał o Tess i sprowadzał ją do ich łóżka w momencie, gdy rozpoczął się proces uzdrawiania go?
-Uzdrowiłaś mnie – odparł po prostu.– Czułem to, Liz. Wczoraj w nocy.
Nawet jego mowa zmieniła się, była mniej połamana a bardziej spójna. Ale Liz nie skupiła się na tym, przykuła wzrok do kochanka, do złotych oczu, które nie opuszczały z jej twarzy.
-Gdy... dotykałaś – zawahał się na chwilę i potarł szczękę z westchnieniem zawodu. – Mojej twarzy.
Znała dokładny moment o którym mówił, zmiana zaczęła się gdy zaczęli się kochać. Jego oczy powiedziały jej wtedy wszystko – całą wagę tego, gdy ujęła jego piękną twarz w dłonie i obsypywała pocałunkami jego brutalne blizny. Coś działo się pod jej ustami, coś tajemniczego – potem po jego skórze rozłynęło się delikatne srebrne światło, niczym odległe światło oświetlające jego pokój.
Jego usta otworzyły się, z jego ust uciekł cichy krzyk gdy z podziwem dotykał własnej twarzy.
-Wiem – odparła Liz ujmując jego twarz w dłonie. Tak jak wczoraj. – Srebrne światło przesuwało się wtedy po twoich bliznach, Max. Widziałam to.
-Jak odcisk dłoni – szepnął, jego oczy otworzyły się szeroko. – Na tobie.
-Tak samo, tylko... – urwała na chwilę zastanawiając się, jak to opisać. – To było niczym fala energii.
-Liz, nie uzdrowiony wcześniej – było to oczywiste stwierdzenie, którego znaczenie nie było dla niej całkowicie jasne.
-Wiem, kochanie – przyznała w końcu kiwając głową i przytuliła się do niego na łóżku. Ale imię Tess wciąż odbijało się od ścian pokoju niczym echo, nawet w takim momencie.
-Przez Tess – powiedział po prostu.
-Co? ! – zawołała niemalże. Wyjaśnił jej w snach, że to Kivar zostawił blokady na uzdrawianie. W wizjach widziała jak jego stronnicy usiłowali go uzdrowić po uwolnieniu z więzienia, bez skutku jednakże.
-Tess była tam... noc – potrząsnął głową, jego oczy wypełniły się łzami. A Liz rozumiała.
Działo się między nimi coś niesłychanie ważnego, odkrywała się istotna strona jego uzdrowienia. Jego zdania znowu stawały się urywane i krótkie bo sięgał do miejsc ukrytyc głęboko, miejsc do których nigdy wcześniej nie dotarło światło.
Magia znowu wypełniła pokój niczym migocząca fala nadziei.
-Tess była tam kiedy, Max? – zachęciła Liz gładząc go czule po włosach. – Powiedz mi.
-Kivar wszedł do mojego umysłu – dokończył ściśniętym głosem. – Tess tam i... zraniła mnie.
-Tess cię zraniła? – powtórzyła Liz drżącym głosem, czując rosnącą w sobie wściekłość. – Jak?
Max potrząsnął głową łagodnie a Liz poczuła, jak jego dłonie zacisnęły się boleśnie na jej talii. Wydawało się, że nie zdawał sobie sprawy, że jego delikatny dotyk stał się niczym żelazna obręcz zaciskająca się na niej.
-Mój umysł. Zraniła mój umysł.
Max zamilkł, patrząc na Liz tak, jakby trzymała balsam, który mógł uleczyć jego duszę. Jakby mogła odgadnąć jego myśli bez słów. Zraniła mój umysł. Co chciał jej powiedzieć? Liz poczuła się rosnącą desperację gdy usiłowała rozwikłać jego tajemnicze słowa.
-Podczas bycia w twoim umyśle? – zapytała w końcu przygryzając wargę z frustracją. – Wtedy zraniła twój umysł?
-Zablokowała... uzdrawianie. Na stałe. Połączyła moce... z Kivarem, położyła blokady... mój umysł. Żadnego uzdrawiania.
-Boże – szepnęła Liz, gdy straszna prawda, którą miał na myśli wyszła na jaw. Max patrzył tylko na nią, jego oczy były wielkie i bezbronne. – Boże, tak mi przykro, Max.
Tess i Kivar zjednoczyli moce by umieścić bariery na uzdrawianie w jego umyśle, by być pewnymi, że nikt nigdy nie będzie mógł naprawić tego, co zrobili mu tamtej nocy. Dlatego też jego poplecznicy nie mogli nic zrobić na Antarze, dlatego Liz instynktownie wiedziała, że nie powinni używać uzdrawiających kamieni.
-Tylko ty, Liz – szepnął w końcu wtulając twarz w jej wlosy. – Twoja miłość. Tylko ty... możesz uzdrowić.
-Tess ci tak powiedziała? – zapytala Liz. – Że beze mnie nigdy nie będziesz zdrowy?
-Tak – nie powiedział nic więcej, Liz jednak wyczuła duchy stojące między nimi. Więcej, Max – błagała go bezgłośnie. Powiedz mi wszystko. On jednak cały czas milczał, przyciskając ją mocno do piersi, jego oddech był niepewny i niespokojny.
W końcu, gdy Liz niemalże błagała go w myślach by dokończył, odezwał cię miękko.
-Tess powiedziała... nigdy nie pokochasz mnie... takim jak teraz. Nie zdrowy bez twojej miłości.
Liz zamknęła oczy i cichy płacz uciekł z jej ust przy jego wyznaniu. Tess szydziła z niego, powiedziała mu, że stracił miłość swojego życia tamtej nocy, bo jego twarz była zrujnowana. I była pewna, że wiedział, że była jedna droga do uzdrowienia - miłość jego ukochanej. Tess wspomniala o tym niczym w okrutnym żarcie, była pewna, że on nigdy nie zdoła wrócić do Liz. Przekonała Maxa, że nawet jeśli on nadal będzie ją kochał, Liz nie będzie w stanie, nie z jego twarzą i ciałem, tak bardzo zniszczonymi.
Liz ciągle płakała całując jego blizny.
-Myliła się, Max. Tak bardzo się myliła. Wygrałeś, nie widzisz? – uśmiechnęła się, czując jak zaczyna promieniować radością. – My wygraliśmy, Max. Pokonaliśmy twoich wrogów raz na zawsze.
-Ukradła... zbyt dużo. Dziesięć lat... z tobą.
-Nie możemy o tym myśleć, Max – powiedziała Liz potrząsając łagodnie głową. – Nie teraz. Nie gdy w końcu wróciłeś do domu, Max. Do mnie.
-Ukradła wspomnienia, rzeczy... – westchnął z zawodem, a potem spojrzał przeciągle w oczy Liz. – Należące do nas. Zniknęły. Lata zniknęły. Kivar ukradł zbyt dużo.
-Jakie? – zapytała Liz a Max przytulił ją mocniej. – Jakiego rodzaju wspomnienia? – czuła, jak jej serce przyśpiesza rytm czekając na odpowiedź. Nie pamiętał ich pierwszego pocalunku? Uzdrowienia jej?
-Jak bal promocyjny.
-Bal promocyjny? – słowa niemalże ugrzęzły jej w gardle. – Co?
-Pamiętam jak szedłem z tobą, ale... nie wychodzenie. Nie zabrałem cię do domu. Nie pocałowałem.
-Boże, Max – szepnęła Liz siadając na łóżku. Tym jedym zdaniem wyraził tak wiele o swoich przeżyciach z Antaru. Spędził lata dręcząc się z powodu ich balu promocyjnego, zastanawiając się dlaczego nie pamiętał, jak zabierał ją do domu – podczas gdy Liz znała całą bolesną prawdę o tym, co stało się tamtej nocy. Zastanowiła się jak wiele wspomnień rozpadło się na kawałki w jego dloniach, niczym bezsensowne kawałki, które bolałyby o wiele mniej gdyby je rozumiał.
-Max, bal promocyjny był katastrofą. Jeśli tego nie pamiętasz, to tym lepiej.
-Jak to... możliwe? – zapytał unosząc brwii. – Kochałem cię. Chciałem cię tak bardzo tamtej nocy.
Liz skinęła głową czując, jak łzy znowu palą jej powieki.
-Wiem, Max – szepnęła. – Wiem.
-Jak pamiętać? – zapytał w końcu. – Jak będę wiedział co... straciłem? To kłopotliwe.
Liz pomyślała przez dłuższą chwilę, a potem spojrzała w jego oczy z uczuciem.
-Ponieważ ja pamiętam za ciebie, Max – odparła, wiedząc, że trzymała klucz do dręczących go pytań bez odpowiedzi. – W ten sposób również moja miłość będzie cię uzdrawiać. Wszystkie te wspomnienia, wszystko to, czego nie pamiętasz. Są wciąż w środku ciebie, widziałam je w wizjach. I ty też zaczniesz je widzieć. Rzeczy z Antaru, z naszej wspólnej przeszłości, z dzieciństwa. Będziesz odnajdywał je za każdym razem, gdy będziemy się kochać.
Oczy Maxa powiększyły się i wypełniły światłem.
-Masz... rację – przyznał w końcu cichym głosem, przyciągając jej dłoń do swojego policzka gdy usiadł na łóżku obok niej.
-Przypomnisz sobie, Max – szepnęła namiętnie. – Niech to będzie mój podarunek dla ciebie, Mój podarunek miłości.
Przyciągnął jej dłoń do ust i zaczął całować z czułością po kolei każdy palcec.
-Twoja miłość... już jest... podarunkiem.
Liz otoczyła jego szyję ramionami i przysunęła usta do jego ust.
-Maxie Evansie, nikt nigdy nie będzie mógł nas rozdzielić – ogłosiła czując, jak jego dłonie otaczają jej talię. Żar wybuch momentalnie w środku niej gdy powoli położył ją na plecach. – Nikt nie może zabrać ci miłości. Nam zabrać – zakończyła. – Wiesz dlaczego, Max? – zapytała bez tchu czując jego ciepło między nogami. Max przerwał jej, kończąc jej zdanie i całując ją.
-Ponieważ prawdziwi kochankowie... kochają na zawsze – szepnął namiętnie.
Ujęła jego twarz w dłonie przyciągając jego usta do swoich po kolejny pocałunek i ujrzała migoczące srebrne światło rozchodzące się po jego bliznach.
A potem mogła przysiąc, że znowu zelżały odrobinę na jej oczach.
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Nov 27, 2003 6:30 pm

Antarskie Niebo

Epilog


8:04 rano.
Liz biegła niemalże do galerii zerkając na zegarek gdy okrążała plac. Znowu się spóźniła, stry zwyczaj który chciała porzucić, ale dziwnym trafem jej postanowienie zawsze ją zawodziło. W jakiś sposób jej długie dnie pracy przestały być tak czarujące i zachwycające, nie teraz, gdy co ranek budziła się w bezpiecznych objęciach Maxa.
Nie wtedy, kiedy szeptał jej do ucha uwodzicielskie słowa, czasem niemalże błagając ją, by kochali się jeszcze zanim rozdzielą się na cały dzień – ona w galerii, on w swojej pracowni. A szczególnie trudno było jej odmawiać gdy mruczał prośby o artystyczną inspirację, zwłaszcza gdy kierował się w stronę łóżka z seksownym pomrukiem.
Liz uśmiechnęła się czując znajomy żar nisko w brzuchu. Ludzki kochanek nigdy nie mógłby zostawić jej tak promieniującej, a w każdym razie nie tak głęboko. Jednak w jej związku z Maxem nic nigdy nie było normalne, więc szczerze mówiąc niezwykłe doznania rzadko ją zaskakiwały.
Zerknęła przed siebie na drzwi galerii, oświetlone promieniami słońca, i przez moment jej myśli powróciły do ostatniej zimy, do magicznych momentów z Davidem Peytonem. Jej oczy nagle wypełniły się łzami.
Dziwne, gdy przypomniała sobie, jak tajemniczo ją uwodził, poczuła się sentymentalna a nawet smutna. Nie dlatego, że żałowała, że David okazał się być Maxem, ale raczej tego, że było w tym coś zachwycająco niewinnego. Coś w tej nadziei i tajemnicy którą czuła każdego dnia gdy szła do galerii, zastanawiając się, czy obdarzył ją kolejnym skarbem ze swojego Sezamu. Teraz płótna Maxa były przepełnione jej miłością do niego, bez początku, bez końca. Teraz były pięknem jego duszy, a to było czymś znacznie cenniejszym niż zaloty Davida Peytona mogłyby kiedykolwiek być. W każdym obrazie Maxa była teraz jakaś część uzdrowienia, wtapiając się niezauważalnie w jego styl. Stawał się śmielszy, wolniejszy... bardziej radosny i szczęśliwy.
Sam proces uzdrawiania był stopniowy i pogłębiał się za każdym razem gdy się dotykali albo kochali. Teraz był inny, zmieniony, jego twarz, jego ciało. Miesiąc temu odstawił na dobre kulę, jego chód był już tylko trochę wolniejszy. I choć blizny wciąż przecinały jego twarz, już nie były ani grube, ani ostre kolorystycznie, zmieniły się na jasne. Czasami gdy zerkała na niego poprzez pokój albo gdy światło było przytłumione, nie mogła ich nawet zobaczyć. Stały się jedynie wspomnieniem Antaru – były, ale subtelne i delikatne.
Z drugiej strony to, że wciąż miał blizny miało sens, ponieważ to, czego doświadczył w ciągu tych 10 lat było zbyt znaczące, jego dusza była zbyt zraniona, by wszystkie dawne znaki zniknęły. Będą przypominały niczym testament o tym, co przeszedł – co oni oboje przeszli – w ciągu tych lat rozłąki. Poza tym, uśmiechnęła się Liz z szatańskim uśmieszkiem, dodawały mu jedynie figlarności...
Liz zerknęła do torebki w poszukiwaniu klucza do galerii ale przerwała gdy dostrzegła coś opierającego się o drzwi. Była to niewielka paczka, płaska i zawinięta starannie w brązowy papier. Przez moment zamarła nie wierząc własnym oczom, wydawało się to być nieco zbyt znajome. Jednak cały czas paczuszka stała, najwyraźniej czekając na nią.
Serce Liz przyśpieszyło gwałtownie gdy rzuciła się niemalże do drzwi i podniosła paczkę. Odwróciła ją w dłoniach czując przez papier kontury obrazu. Na plecach paczki była zatknięta zwykła biała kartka ze starannym pismem.
Z czego zrobione są sny...
I tylko tyle, napisane ręką jej ukochanego. O co chodziło Maxowi?
Liz stała, czując jak jej palce drżały nerwowo gdy przekręciła w zamku klucz i weszła do galerii. Światła nad głową zabłysły oświetlając długi pas obrazów na ścianach gdy położyła paczkę na ladzie. Pociągnęła za krawędzie papieru i w końcu sięgnęła po jej różowy kieszonkowy scyzoryk zastanawiając się jednocześnie, dlaczego Max wybrał taką drogę by dać jej obraz i dlaczego tak tajemniczo nazwał obraz.
Papier rozwinął się delikatnie niczym pączek róży o poranku, odsłaniając znajomą łąkę śmiałej czerwieni i małą dziewczynkę w białej sukience. To był ten obraz, który tak bardzo spodobał jej się kilka miesięcy temu gdy po raz pierwszy złożyła wizytę w małym domku. Ten sam, który wisiał w jej sypialni od czasu gdy Max sam go przyniósł i powiesił, tak że za każdym razem gdy się budziła, to była niemalże pierwsza rzecz, na którą padał jej wzrok.
Noc, kiedy odkryła obraz pełen czerwieni była tą nocą, kiedy po raz pierwszy pomyślała, że może znowu się zakochała – niewiedząc nawet, że tajemniczy David Peyton był jej Maxem. Ale dlaczego nagle zostawia obraz na jej progu niczym jakiś delikatny prezent miłosny? Nie zauważyła wcale zniknięcia obrazu z jej sypialni, chociaż ostatnią noc spędziła u niego. To jednak nie odpowiadało na nurtujące ją pytanie dlaczego to zrobił.
Emocje przebiegające przez jej ciało były niezwykle znajome, gdy jej puls przyśpieszał i w jakiś sposób czuła się tak, jakby znowu ją uwodził. Popatrzyła w dół na żywe kolory na płótnie, wibrującą czerwień a potem Na czystą biel na sukience małej dziewczynki, skontrastowaną z niemalże kruczoczarnymi włosami.
Był to obraz wyjęty z jej wspomnień i zatrzymany łagodnie na płótnie, pociągnięcie pędzla za pociągnięciem, smuga za smugą, dotknięcie za dotknięciem. Nagle najbardziej nietrwałe i ulotne wrażenie z jej umysłu stało się śmiałe i dokładne pod wpływem dotyku Maxa.
W jakiś sposób, znów patrząc w dół na obraz, znowu ją zachwycił tak jak za pierwszym razem, nie ze znajomością ukochanego obrazu na który patrzyła codziennie. Może to właśnie starał się jej powiedzieć Max? Przeszła na drugą stronę lady i sięgnęła po telefon, ale coś ją zastopowało. W jakiś sposób rozumiała zasady tej uwodzicielskiej gry którą zaczął, i zamiast wziąć do ręki telefon, zalogowała się w skrzynce pocztowej. Mrugał w niej jeden nieprzeczytany e-mail od Maxwelle@newmexnet.net. Liz uśmiechnęła się i otworzyła go.
Moja Piękna Liz,
Mogę sobie wyobrazić ten natłok myśli w twojej głowie, nawet jeśli siedzisz przed komputerem. Dlaczego jestem pewny, że nie zadzwonisz do mnie? Ponieważ znam cię, moja słodka Liz. Jak moje własne serce, jak blizny na mojej twarzy, jak twoje ciało pod moimi dłońmi. Jesteś teraz częścią mnie, choć to nie bardzo się zmieniło.
Zastanawiasz się do czego dążę. I dobrze. Zawsze uwielbiałaś planyi zagadki i oto wskazówka do tego planu.
Do tytułu tego obrazu dodam jeszcze jedno:
Otwórz Oczy.
Twój... i na zawsze
Max.

A wtedy sen zmienił się i nagle coś wciągnęło ją do środka obrazu, biegła bez tchu poprzed łąkę kwiatów. Znów była małą dziewczynką, czuła ramiona swojego ojca łapiące ją za sukienkę.
-Lizzie! – zawołał. – Złapię cię!
-Nie, tatusiu! – odkrzyknęła czując jak kwiaty uderzają o jej cieniutkie nóżki. –Nie możesz, jestem zbyt szybka!
-Złapię cię! – zażartował głęboki głos i nagle Max odwrócił ją w ramionach. Była teraz młodą kobietą w silnych ramionach swojego męża.
-Co ty robisz, Max? – roześmiała się bez tchu, spoglądając w kierunku Antarskiego słońca. – Czy cały czas śniłam?
-Pokazuję ci coś bardzo ważnego – wyjaśnił przyciągając ją do swojego ciała. Złapał z trudem powietrze gdy ujął jej twarz w dłonie i odwrócił ją ku sobie. Ich spojrzenia skrzyżowały się na długi moment i dostrzegła ogień palący się w burszynowozłotych oczach. Widziała znajome blizny przecinające jego twarz, lekko i niewyraźnie odcinające się od jego złotej skóry. Gdyby nie ich bliskość, zapewne w ogóle by ich nie zauważyła. Kochała je jednak, jak samo jak dotyk gładkich włosów albo zarys jego szczęki. Były teraz jego nieodłączną częścią i nie chciałaby, by nagle zniknęły.
-Max – roześmiała się z lekką dezorientacją. – Sny się zmieniają.
-Dlaczego tak myślisz?
-Nie jestem pewna – zadrżała. – Czy znowu jestem w śpiączce? – zapytała ze strachem, ale on pocałował ją czule w czoło.
-Nigdy. Nigdy więcej – szepnął cicho a jej obawy rozwiały się. – Nie, Liz, o coś tutaj chodzi. O coś ważnego – wyjaśnił rozglądając się dookoła po znajomym polu kwiatów. – I chcę, żebyś zrozumiała.
Obrócił Liz tak, że zakręciła się niczym mała dziewczynka, akasmitne pole czerwieni zawirowało dookoła niej. Tak jak w jej wspomnieniach z dzieciństwa, tylko przekształconych w fantazję Maxa z Antaru. Wiedziała, że byli na jego planecie, ponieważ nad linią horyzontu pojawiły się dwa księżyce i wznosiły się powoli nad górami o purpurowych szczytach.
-Jesteśmy znowu na Antarze.
-Tak – odparł po prostu. – Gdzie po raz pierwszy o tym śniłem.
-O tym? – zapytała zdezorientowana Liz odwracając się do niego. Zauważyła, że miał na sobie rozpiętą, białą lnianą koszulę, która ukazywała jego tors i była ledwo zatknięta za skórzane spodnie. Popatrzyła w dół i z zaskoczeniem stwierdziła, że ma na sobie białą sukienkę.
-Max, przecież już to mamy za sobą – roześmiała się czując, jak na jej twarz wypływa rumieniec, pomimo tego, że teraz bardzo dobrze znali swoje ciała. – Myślałam, że to tradycyjny ubiór Antarski na nasz pierwszy raz – zauważyła nieśmiało.
-To prawda – przytaknął z szerokim uśmiechem. – Ale to nie o tym jest ten sen.
-Więc po prostu mi powiedz – roześmiała się nerwowo a on pociągnął ją za rękę i oboje opadli lekko na ziemię.
-Chodź do mnie, Liz – przytuliła się do niego, jej dłonie wsunęły się niecierpliwie pod jego koszulę. Jego pierś była gładka niczym aksamit pod jej dłońmi, a jego oddech zmienił się i stał się niepewny. Oparł głowę na ramieniu i popatrzył w górę na niebo.
-Jak zaczął się ten sen? – zapytał. Wydawało się, że wiedzie ją gdzieś, w sobie tylko wiadomym kierunku.
Przytuliła się do niego bliżej, jej palce wciąż wędrowały pod jego koszulą.
-W galerii...? – zapytała niepewnie.
-Ale przywiódł tutaj, gdzie zaczął się jakieś dziesięć lat temu. Ty i ja, jak teraz... ale Liz, ta wizja zawsze była powiązana z inną. Tą, na której ty byłaś namalowana jako mała dziewczynka – wyjaśnił, jego głos stał się jakby grubszy gdy przeturlał się na bok i obserwował ją uważnie. Liz z zaskoczeniem zauważyła, że w jego czach błyszczą łzy.
-Ty i ja, Liz – szepnął namiętnie. – To było wszystko, czego pragnąłem... przez te wszystkie lata w więzieniu – pogładził ją po włosach, jego palce błądziły przez chwilę. – Tylko że była jeszcze jedna rzecz, której pragnąłem. Tylko jedna.
Podniósł brew jakby w oczekiwaniu, że ona zrozumie i uzupełni jego słowa. Z jakiś powodów jej serce zaczęło bić niesamowicie szybko.
-Chciałeś mieć córkę – powiedziała w końcu drżącym głosem. Skinął głową, a łzy błyszczały w jego oczach.
-Chciałem być twoim mężem, twoim kochankiem... ale chciałem być również ojcem – popatrzył w jej oczy intensywnie, niewypowiedziane słowa krążyły między nimi wypełniając ich umysły. – Ojcem takiej dziewczynki, jaką byłaś kiedyś ty – szepnął.
I wtedy po prostu wiedziała.
-Jestem w ciąży – uświadomiła sobie na głos, jej głos był pełen zachwytu. – To właśnie chciałeś mi powiedzieć, prawda?
-Tak, kochanie – przyznał, a jejoczy również nagle wypełniły się łzami. – Mała dziewczynka, jak ta na obrazie.
-Namalowałeś naszą przyszłość – powiedziała łagodnie.
-Zobaczyłem ją w twojej przeszłości
-Więc co mam teraz robić? – zapytała bez tchu gdy przytulił ją do siebie mocno całując jej twarz delikatnie
-Po prostu otwórz oczy – mruknął uśmiechając się jak siedemnastolatek. – I pozwól, by nasz sen zaczął się naprawdę.
I gdy Liz rozejrzała się dookoła po żywych kolorach Antarskiego krajobrazu, po wschodzących księżycach, zrozumiała coś bardzo ważnego. Coś, co umykało jej we wszystkich innych snach.
Uświadomiła sobie, że ilekroć śnili o Antarskim Niebie, rozciągającym się ponad nimi niczym migocząca, tajemnicza przestrzeń, zawsze oznaczało to tylko jedną rzecz. Jedną rzecz, która była teraz bardziej prawdą niż kiedykolwiek wcześniej.
Król powrócił do swojego królestwa i cały świat był teraz bezpieczny.


Koniec


I w tym miejscu zdaje się, że powinam coś powiedzieć.
Mam nadzieję, że choć w części przekazałam Wam urok i czar, jaki ta historia miała dla mnie, że do Was również trafiły obrazy Davida i sny Liz. Wzbraniałam się przed tym tłumaczeniem jak mogłam, nadal uważam, że pewne osoby zrobiły by to lepiej. W każdym razie chciałabym Wam teraz podziękować za lekturę i komentarze, no i oczywiście za wiarę we mnie. Mam nadzieję, że nikogo nie zawiodłam, a przynajmniej nie za bardzo...
Image

User avatar
natalii
Zainteresowany
Posts: 306
Joined: Wed Jul 30, 2003 1:41 am
Location: Poznań

Post by natalii » Thu Nov 27, 2003 9:07 pm

Nan jesteś kochana zabieram się za czytanie dzięki :) :hearts:

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 23 guests