anka^^

Być siostrą Liz Parker (2)

Poprzednia część Wersja do druku

Wiecie jak to jest, gdy ktoś budzi was o trzeciej nad ranem, wyrywając wam ramię i świecąc latarką prosto w oczy? Nie? Ja też nie wiedziałam, dopóki nie doświadczyłam tego pewnej zimnej, wrześniowej nocy. Zostałam brutalnie wybudzona z pięknego snu, w którym przystojny i bogaty arabski szejk proponował mi małżeństwo i stado wielbłądów.
Gdy otworzyłam oczy, chcąc przekonać się, kogo zaraz mam zatłuc na śmierć i zakopać w przydomowym ogródku, odkryłam, że to nie kto inny jak Buntownik-bez-powodu-Michael. Nie jestem przyzwyczajona do nocnych wizyt tego osobnika, dlatego zareagowałam dość nerwowo. Wyskoczyłam z krzykiem z pościeli i uderzyłam go pięścią prosto w nos. Biedaczyna, zaskoczony ciosem, zatoczył się do tyłu i przysiadł na skraju mojego biurka.

—Co ty tu robisz, ty...zboczeńcu?-wydusiłam z siebie dość niepewnie, czy postawiłam właściwą diagnozę przypisując mu dewiację.

—Masz mocny cios, siostrzyczko.-zauważył kąśliwie. "Siostrzyczko"?! Ten wynaturzony typ spod ciemnej gwiazdy ma więcej tupetu od Liz! Nic dziwnego, że się ze sobą przyjaźnią.

—Odpowiesz na moje pytanie, czy mam ci przypomnieć jak biję?-podniosłam do góry pięść, co natychmiast doprowadziło go do porządku i przestał ironizować.

—Twoja siostra ma kłopoty. Jesteś jej potrzebna. -po tej zwięzłej, ale jak dla mnie niezbyt wyczerpującej odpowiedzi, zaczął mnie ciągnąć za ramię w kierunku balkonu. Świetnie. Wiemy już jak wszedł, wiemy też, że chce mnie uprowadzić, ale gdzie i po co?

—Jeśli myślisz, że pozwolę ci się porwać w samej koszuli nocnej, z kołtunem na głowie i bez wyjaśnień, to się mylisz, bracie.-uwolniłam się z jego niedźwiedzich łap i ruszyłam do łóżka. Niestety, zablokował mi drogę swoim ciałem, przerzucił mnie przez swoje ramię jak jakiś jaskiniowiec z czasu kamienia łupanego i wyszedł ze mną na balkon. Miałam dosyć tej męczącej i groteskowej sytuacji, dlatego ugryzłam go w ramię, przywaliłam drzwiami balkonowymi w głowę i szybko je zamknęłam, zastawiając je natychmiast komodą. Chciałam zadzwonić po policję, ale jego okrzyk "Liz umiera!" mnie powstrzymał.

—Co?-wydukałam ogłupiona. Liz umiera? Naćpała się? Miała wypadek? Podpaliła się?

—Ubierz się i chodź ze mną, jesteś jej potrzebna.-osiem minut później byliśmy już poza domem, pędząc w jeepie Michaela w nieznanym mi bliżej kierunku.

***
Gwałtowna, nocna pobudka to nic w porównaniu z długą opowieścią o kosmosie, kosmitach i nadludzkiej mocy jaką urzekł mnie Max, Isabell i Michael. A ich opowieść to nic w porównaniu z widokiem nieprzytomnej lewitującej siostry.

—Całowaliśmy się i Liz miała bardzo intensywną wizję, która wprowadziła ją w ten stan.-wyjaśnił zawstydzony Max. Ja też bym się na jego miejscu wstydziła. Już żadna matka nie pozwoli mu zabrać swojej córki gdziekolwiek, nawet do kościoła.

—Na pewno nie należycie do wyznawców wicca?-wolałam się upewnić. Nie nic bardziej wstrząsającego dla rodziców, jak kto że ich dwie latorośle to poganki, którą mają wizje i lewitują, a jak tego nie robią, to przynajmniej biorą udział w obserwacji tegoż zjawiska.

—Na pewno. -powtórzyła cała trójka, a Maria i Alex, dotąd milczący obserwatorzy im zawtórowali.

—Świetnie, uspokoiliście mnie.-nie potrafiłam się powstrzymać od ironii.-Tylko co ja mam zrobić w tej sytuacji? Wezwać karetkę? Sami tego nie potrafiliście?

—Medycyna nic tutaj nie pomoże. Musisz połączyć się z nami w pewnego rodzaju więzi telepatycznej, by sprowadzić ją z powrotem. Robiliśmy to już kilka razy, ale dzisiaj się nie udaje. Najwyraźniej ty jesteś potrzebna, bo jesteś najbliższą jej osobą spośród nas wszystkich.
Telepatyczna więź? Ja najbliższą Liz osobą? Hę? Czy jestem w ukrytej kamerze?
c.d.n.










Poprzednia część Wersja do druku