Hotori

Ostatni Człowiek

Wersja do druku


Ostatni człowiek

„ (…) a czerwień mojej krwi to chyba jakiś żart, i zapominać chcę tak często jak się da, że nie ma we mnie nic, i nic nie jestem wart…”
Myslovitz

Uśmiechnął się promiennie, nie spuszczając z niej oczu. Delikatnie uścisnął jej dłoń.

— Lizy Evans, czy dowiem się wreszcie o co chodzi ?- przemówił łagodnie.
Dziewczyna założyła za ucho jeden z niesfornych, ciemnych kosmyków włosów. Spojrzała na rozciągający się za szybą, nowojorski bulwar.

— A ja kiedy za ciebie wychodziłam byłam pewna, że jesteś cierpliwym człowiekiem…- zaśmiała się.
Max odchylił się na krześle i zrobił „groźną” minę.

— Pamiętaj, że wyciągnęłaś mnie z biura, w którym mam mnóstwo pracy i jeśli nie wrócę na czas to możemy zapomnieć o Nowym Jorku na resztę życia.
Liz ponownie roześmiała się , oblizując łyżeczkę od kawy. Ale kiedy odłożyła ją na nienagannie błyszczący, kryształowy talerzyk , wszystko uległo zmianie. W tej jednej sekundzie, w której łyżka przebyła drogę od ust do talerza, twarz Liz spoważniała , zarazem jeszcze bardziej jaśniejąc.

— Maksie Evansie…- zaczęła.- Za dokładnie osiem miesięcy i trzy i pół tygodnia zostaniesz ojcem.
Ledwo zdołała to powiedzieć, a Max zerwał się od stolika i wziął ją na ręce – ku zaskoczeniu i powszechnemu rozbawieniu wszystkich obecnych w restauracji.


Dwa tygodnie później.

— Nie mogę uwierzyć, że mi to robisz Liz !- Maria upadła na zieloną kanapę z głośnym westchnieniem.
Liz pokręciła głową, wypuszczając powietrze z przesadnie głośnym gwizdem.

— Przecież to jedynie piętnaście kilometrów od Nowego Jorku. Będziemy spotykać się jak dawniej…

— Nie jestem pewna. Dziecko to obowiązki i w końcu w ogóle o mnie zapomnisz, zobaczysz.
Niebieska poduszka z ogromną siłą wylądowała na głowie Marii.

— Jak możesz tak mówić ! – oburzyła się Liz.- Powinnam się obrazić. Jesteśmy przyjaciółkami na całe życie i nic tego nie zmieni, rozumiesz ? – Liz usiadła obok.

— Wiem, przepraszam…Ale nie sądziłam, że po tym co przeszłyśmy…

— Maria !

— No przecież tu też możecie mieszkać z dzieckiem ! – Maria oparła głowę na ramieniu Liz.

— Maria, zrozum – Parker pogładziła blond włosy.- Max już kupił ten dom. Tam będziemy mieć więcej miejsca , a poza tym ja zawsze marzyłam o domku blisko oceanu. Budzić się rano i słyszeć szum wody…
Maria Guerin uśmiechnęła się smutno.

— Liz pragnę byś była szczęśliwa, ale jeśli tam was znajdą ?
Liz poczuła ucisk w żołądku.

— Mówisz o FBI ?

— Liz…- Maria wstała , podpierając się pod boki- Wiesz, że nie chcę psuć ci humoru, nie mówię o tym celowo żeby cię tu zatrzymać, choć jako twoja dozgonna przyjaciółka z przyjemnością bym to uczyniła, ale…pomyśl ! Ukryliśmy się w Nowym Jorku rok temu i do tej pory żyjemy w spokoju. Jeśli ty i Max tak nagle, przeniesiecie się na to pustkowie sami, czy to będzie bezpieczne ? Czy to nie będzie podejrzane ?
Liz spuściła oczy. Jej wielkie, czarne źrenice napełniły się bólem. Maria dobrze znała ten wyraz twarzy. Pojawiał się zawsze, kiedy Liz przypominała sobie lato i ucieczkę z ukochanego Roswell, sprzed dwóch lat.

— Maria…jeśli teraz nie przestanę się tym przejmować, jeśli choć raz nie powiem sobie że mogę żyć normalnie, to przekleństwo zniszczy mi życie. – wyszeptał słaby głosik.

— A czy tu , w Nowym Jorku nie żyjesz normalnie ? Czy musisz uciekać do jakiejś pustelni nad przystanią ?

— Nie ! – Liz obrzuciła Marię gwałtownym spojrzeniem- Nie muszę ! Ale chcę …chcę Maria, rozumiesz ?- położyła delikatną dłoń na brzuchu- Chcę żeby moje dziecko, kiedyś , gdy dorośnie nie pytało czemu nie wolno mu wyjechać z tego dusznego, wielkiego miasta , chcę by nie musiało nigdy cierpieć katuszy z powodu świadomości, że jest ścigane niczym zwierzyna, a śmierć jest nieodłączną częścią każdego oddechu ! Chcę dać mu prawdziwą wolność jaka należy się każdemu człowiekowi !
Urwała, a na jej twarzy odmalowała się dzika pasja, niezwykła energia, wola życia, wręcz fanatyzm, odbijający się w świecących z podniecenia oczach.

— Ależ Liz !- Maria w zdumieniu wyciągnęła ręce do przyjaciółki, a ta schwyciła je silnie i rzekła spokojniej :

— Maria, kochanie…wiem przecież, że i ty tak myślisz ! Wiem, że pragniesz równie mocno jak ja normalności i spokoju ! Wiem, że dusisz się z Michaelem, który nie jest w stanie zaakceptować twoich marzeń i dążenia do szczęścia !
Maria na te słowa nerwowo odwróciła twarz . Palce jej rąk splotły się w rezygnacji, opadając na kolana.

— Liz on mnie kocha , a ja jego !- przemówiła głucho- Przecież nie mogę tak po prostu…

— Maria…nigdy nie twierdziłam, że Michael cię nie kocha, i teraz też tego nie miałam na myśli. Wiesz, że nie można mi odmówić zmysłu obserwacji, a jeśli chodzi o ciebie i Michaela to używam go nieustannie ! On się boi Mario. Boi się żyć pełnią życia, bo strach był w nim pierwszym i jedynym pełnym odczuciem ! Boi się, że jeśli ulegnie miłości do ciebie, która jest tak wielka i gorąca, i spełni twój sen o szczęściu, przebudzenie się z niego będzie bardziej bolesne niż jakikolwiek ból dotychczas. A on, chce się ustrzec od bólu i to jest sedno problemu! Miłość, która zabija miłość, oto co was łączy !
Maria przez cały czas tej przemowy wpatrywała się prosto w Liz. I piekło ją każde jej słowo, choć czuła, że to najszczersza prawda. Michael zawsze kochał ją taką miłością- wielką, tragiczną i tak zapalczywą w swym uporze, że gotów był ją spętać w kajdany niż utracić na zawsze przy akompaniamencie chwili radości. I tym tak bardzo właśnie różnił się od Maxa.

— To co ja ma robić Liz ?- z ust Marii wyrwało się nieuchronne pytanie. – Przyszłam tu pewna, że to ty potrzebujesz rady , że to ty miotasz się między miłością do Maxa, a strachem przed niebezpieczną, życiową zmianą…a tymczasem okazało się jak zwykle, że to ja wpadłam w tę pułapkę !
Liz pochyliła się w stronę zagubionej twarzy i uścisnęła mocno kruchą postać Marii Guerin.

— Przepraszam, że powiedziałam ci te wszystkie straszne i gorzkie rzeczy, ale to we mnie siedziało…- zawahała się- Naprawdę, nie chcę ci dokuczyć- dokończyła.

— Liz wiem o tym ! Ale co ja mam teraz robić ?!
Liz odrzuciła do tyłu pukiel ciemnych włosów.

— Porozmawiaj z nim o tym czego oboje tak naprawdę chcecie. Szczerze, bez słownej bokserki, tak ?
W tym momencie dał słyszeć się szczęk kluczy w zamku i po chwili Max Evans ubrany w długi, czarny płaszcz , ze zmierzwionymi włosami staną przed dziewczynami. Na widok żony twarz mu się rozjaśniła. Podszedł więc do niej, złożył gorący pocałunek na jej wargach i roześmiany zwrócił się do Marii :

— Cóż to, popołudniowe plotki ? Chcecie nagadać się przed wyjazdem !
Maria jednak nic nie powiedziała, a jedynie posłała mu słaby, wydało się – rozgoryczony uśmiech.

— Czy coś się stało ?!- podniósł ton, zaniepokojony.

— Nie, nie…rozmawiałyśmy o waszym wyjeździe i wspominałyśmy trochę. No i siłą rzeczy jak to ja, musiałam się wzruszyć !- wyjaśniła pośpiesznie Maria nie patrząc na Liz, a potem podniosła się do wyjścia- No nic, zdzwonimy się jeszcze. Trzymajcie się!
Gdy Max zamknął za nią drzwi i spojrzał na Liz, od razu wiedział, że to co mówiła nie było prawdą. Maria była przecież najgorszym kłamcą na świecie i Max świetnie o tym wiedział.

— Więc co tak naprawdę się stało ?- rzucił w stronę żony, ściągając ciepłe okrycie.
Liz podniosła wzrok znad sterty nie posegregowanych szpargałów, które musiała przejrzeć przed przeprowadzką.

— Kłopoty małżeńskie- odrzekła krótko.

— Michael…- westchnął Max i dodał weselej – Czy oni nawet po zawarciu małżeństwa, nie mogą przestaną żyć jak pies z kotem ?
Liz jednak zmęczona tym tematem zignorowała wypowiedz męża, i zawieszając się na jego szyi przytuliła policzek do jego piersi. Teraz najważniejsze na całym świecie było dla niej ich dziecko. Ich dziecko…na samo to określenie drżała jeszcze z niepohamowanego szczęścia i euforii jaka napełniała jej serce. Max czuł podobnie, była tego pewna.

— Hmm…- zamruczał, macając ręką wypukłość jej brzucha- Czy pozwoli się pani zanieść do sypialni, pani Evans ? W pani stanie to nie przyzwoite tak pracować !
Liz leciutko wygięła kąciki ust , w geście zadowolenia i zasypując Maxa pocałunkami, poddała się jego uwielbieniu.


Miesiąc później.

Max wodził oczami po roześmianych twarzach przyjaciół i rodziny, zdając sobie sprawę jak każdy z nich zmienił się po ostatnim roku życia. Michael zmęczony pracą w jednej z nowojorskich firm handlowych utracił dawny humor, a nawet jego ironiczne żarty straciły dawny styl. Maria głęboko przygnębiona ciągłymi sprzeczkami z mężem i tęsknotą za marzeniami, zwierzyła się Liz, że nie widzi już celu w życiu. Kyle poddał się rutynie codzienności i dorywczo sprzedawał piwo w dusznym barze, zaś Izzy spędzała całe dnie na prowadzeniu licznych akcji charytatywnych i to pozwalało jej na małe zapomnienie o oddalonym o setki kilometrów mężu. I teraz, gdy Max patrzył na nich wszystkich, pomimo ich uśmiechniętych masek, widział co jest pod nimi. Właściwie tylko on i Liz, mogli powiedzieć o swoim szczęściu…szczęściu, które zacznie się na nowo w domku na Błękitnej Skale.
Błękitna Skała…tak Liz ochrzciła nowe miejsce ich zamieszkania. To było trochę zabawne, bo ta nazwa przywodziła na myśl raczej romantyczne miejsca z „Ani z Zielonego Wzgórza” niż wiekową acz niewyróżniającą się kamienicę w dzielnicy koło portu.
Błękitna Skała ? Willa , która miała tylko jedno piętro i nie była zbyt duża, ale w środku urządzone było patio-obsypane kwiatami , z którego drużka prowadziła wprost na skałę. Skałę , z której rozpościerał się wspaniały widok na ocean, spokojną, majestatyczną taflę, której lazurowa woda odbijała się na kamieniach. W tym magicznym miejscu zgiełk nawet tak dużej metropolii miejskiej jak Nowy Jork mógł niknąć w harmonii. Max tak właśnie wyobrażał sobie książkową rezydencję o nazwie autorstwa swojej żony . Ale nie wygląd mieszkania był ważny. Sam fakt, że zaczynają nowy etap swojego życia. Nie mógł doczekać się chwili, gdy przeniesie Liz przez próg, a za parę miesięcy usłyszy w bawialni śmiech dziecka. Tak bardzo chciał już ujrzeć swoje pierwsze dziecko ! Jeździł z żoną na wszelkie badania , wypytywał lekarzy, dogadzał jej, czytał książki o dzieciach, aż Liz śmiała się serdecznie.
Westchnął, siedząc na tym swoim pożegnalnym przyjęciu, i rozmyślając o tym wszystkim. W tej chwili przyszło mu do głowy , iż czułby się stuprocentowo szczęśliwy, gdyby tylko udało się to osiągnąć Izzy, Michałowi czy Valentiemu. Tymczasem oni na odwrót niż on- coraz głębiej zapadali się w rozpaczy i bezsensie, bezskutecznie próbując to ukryć. Najbardziej chyba martwił się o siostrę. Michael miał przynajmniej Marię i dobrą pracę, podczas gdy Isabel pozbawiona miłości ukochanego cały swój czas poświęcała dzieciom w hospicjum. A to jeszcze gorzej na nią wpływało. Wszechobecna śmierć, tragedia tych maluchów- potęgowała w niej apatię życiową i jej własne lęki, o których starała się zapomnieć. Max nie jeden raz usiłował jej to tłumaczyć, lecz wtedy doprowadzała się do wściekłej histerii, wręcz do choroby. Była wykończona psychicznie i fizycznie , a pozory spokoju Nowego Jorku dodatkowo ją niszczyły.

— Maxwell !- szturchnięcie w ramię przywróciło go do rzeczywistości.
Kosmita podniósł wzrok na Michaela.

— Hm ?- mruknął zdezorientowany.
Mike z irytacją przewrócił oczami.

— Jak zwykle bujasz w obłokach !- ton Izzy był pełen wyrzutu. – Pytałam, czy zamierzasz jakoś skontaktować się z rodzicami ?
Max zdumiony nagłym pytaniem tego typu popatrzył na Liz. Miała zmieszaną minę. Odstawił kieliszek po winie na stolik.

— Izzy, to niebezpieczne. Wiesz o tym.

— Ale przecież ostatnio rozmawialiśmy z nimi pół roku temu !

— Właśnie dlatego !
Zaległo milczenie. Isabel zaczęła w ciszy miąć rogi swojej bluzki.

— Maxwell ma rację, nie powinniśmy…- odezwał się w końcu Michael.

— Nie chcesz powiedzieć mamie, że zostanie babcią ?!- Isabel zwrócił się do Maxa.
Zatrzymał na niej swe ciemne oczy.

— A ty Liz ?- kontynuowała. – No ?!

— To ich decyzja.- włączyła się Maria- Nie psujmy wieczoru.

— Co to, to nie !- uniosła się Isabel – To także moi rodzice i mój dom ! Nasz wspólny ! Przecież to Roswell !

— Dosyć tego !- Max wstał, rozgniewany.- Może od razu powiedz, że chodzi ci o męża i tylko o niego !

— Max !- przerwała mu Liz.
Zatrzymał się na dźwięk jej głosu. Spojrzał na Isabel. W jej dużych źrenicach odmalował się ból i zawód. Błyskawicznie wstała i sięgnęła po płaszcz.

— Isabel !- Liz rzuciła się za nią.
Ale ona zarzuciła torbę na ramię i nie spuszczając wzroku z Maxa, powiedziała ze zbielałymi wargami :

— Nie martw się o mnie. To ci tylko zaszkodzi.
A potem, trzasnęła drzwiami.


Trzy miesiące później.

Maria weszła do salonu i rzuciła okiem na Michaela. Jak zwykle ślęczał nad komputerem, przygotowując projekty i plany biznesowe. Obserwowała jego oczy- zmęczone, biegające w obłąkaniu po monitorze. Już dłużej tego nie zniesie ! Nie. Ciągle tylko praca i praca, ale dziś już nie pozwoli mu się tym zasłaniać ! Dziś z nim porozmawia.
Podeszła do biurka i szybkim ruchem wyłączyła urządzenie z kontaktu. Michael obrzucił ją piorunującym spojrzeniem.

— Co ty wyprawiasz !- krzyknął.- Chcesz żebym tego nigdy nie skończył !?
Dziewczyna poprawiła sweter i kuląc się , rzuciła :

— Jeśli nie porozmawiasz ze mną, to tak !
Guerin westchnął odchylając się w fotelu.

— Maria ! Przestań nareszcie ! Na razie dobrze zarabiam, więc nie mam zamiaru narażać nas wszystkich tylko dlatego, że chcesz zacząć zawodowo śpiewać ! Rozgłos działa na naszą niekorzyść.
Maria zamrugała powiekami. Ręce kurczowo zacisnęła w pieści.

— Skąd wiesz, że o tym chcę mówić ?

— Bo zawsze o tym mówisz !
W tym momencie przelała się czara goryczy. Michael uważał, że Marii jest zupełnie dobrze siedzieć przy jego boku i patrzeć jak marnuje życie jej i sobie. Był głuchy na wszelkie rozpaczliwe sygnały jakie mu wysyłała. Ale koniec z tym. Liz miała rację- musi wyłożyć karty na stół.

— Nie prawda !- zadrżały jej wargi- Ty tak sądzisz , bo nigdy mnie nie słuchasz !

— Co ?

— Czy myślisz, że jestem szczęśliwa Michael ?- złapała oddech- No tak…Mieszkam w super apartamencie w centrum Nowego Jorku, ty masz dobrą pracę, a przede wszystkim nic nam nie grozi ! Powinnam być więc przykładną żoną , siedzieć biernie i uśmiechać się ! Bzdura ! Bardziej byłam zadowolona będąc w Roswell, mimo że FBI siedziało nam na karku ! A wiesz czemu ? Bo tam przynajmniej miałam ciebie ! Już nie mówię o tym, że moje marzenia o karierze muzycznej legły w gruzach, bo ty zachowujesz się niczym zaszczuta zwierzyna łowiecka ! Już nie mówię o tym, że kompletnie ci zobojętniałam ! Ale chciałam coś z tobą zbudować, Michael…-przymknęła zbolałe oczy, a jej głos zaczął się łamać- Chciałam mieć rodzinę. Prawdziwą. Chciałam mieć z tobą dziecko Michael…Ale to już nie ważne. Nigdy nie potrafiliśmy zbudować nic trwałego. I tak już pozostanie…
Oszołomiony, wzburzony, rozpalony gniewem, ale i wyrzutami sumienia Michael, patrzył jak łzy-jedna po drugiejspływają po jej bladych policzkach. Serce waliło boleśnie w jego piersi, lecz urażona duma, złość i zaufanie do samego siebie zagłuszyło miarowe uderzenia, wołające jakby : „ obudź się, ona ma rację !”.
Wstał i przez chwilę miał ochotę podejść i mocno przytulić ją do siebie. Ale nagle cofną się. Czy nie powiedziała, że między nimi tak już zostanie ? Czy nie powiedziała, że nie ma już nadziei ? Dlaczego więc jego miałoby to obchodzić ?

— Rozumiem- odezwał się zimno- Odejdę jeszcze w tym tygodniu. Max i Liz jeszcze nie sprzedają mieszkania. Trzymają je na przyszłość. Przeniosę się tam.
To mówiąc skierował się do drzwi, i po chwili usłyszała jak zamyka się w pokoju. A więc to koniec. To koniec ich wspólnej historii. Koniec miłości, która była taka namiętna i gorąca. Czy to w ogóle była miłość ? Może jedynie kaprys i żądza. Pytanie ! To miłość ! Ciągle ją czuła. Krwawiła. Powoli osunęła się na podłogę i wybuchnęła spazmatycznym płaczem.

Dom na Błękitnej Skale okazał się dokładnie takim, jakim sobie go wyśniła Liz. Czasami trzeba po prostu umieć uwierzyć w marzenia. Mieszkanie było nie tylko przyjemnością. Co ranek krzykliwe głosy mew budziły domowników, a ciepłe promyki słońca zaglądały zza firanek. Na zielonych gałązkach krzewów przysiadały drobne ptaki i wiatr przynosił morski i orzeźwiający zapach portu . Liz wychodziła z samego rana na balkon , patrzyła na wschodzące słońce, Max przychodził do niej niosąc dwa kubki czarnej kawy i stali tak delektując się odgłosami budzącego się do życia wielkiego miasta –w najcichszym , jak się wydawało, jego miejscu. Liz zawsze wtedy myślała z rozkoszą, że magia i piękno tej chwili będą z nią aż do śmierci.


Półtora tygodnia później.

Liz była w siódmym miesiącu ciąży, a jej brzuch urósł do wielkości j piłki koszykowej. Wspólnie z Maxem w końcu zdecydowali się na badania określające płeć dziecka i ku ogólnej radości okazało się, że Liz nosi w sobie bliźniaki- chłopca i dziewczynkę. Znajomi i przyjaciele żartowali od tej pory, że to pewnie dlatego pani Evans codziennie zjada podwójną porcję lodów pistacjowych ( była to oczywiście zwykła zachcianka ciążowa).
W każdym razie od czasu gdy Liz dowiedziała się o bliźniakach, ona i Max nie robili w wolnym czasie nic innego, tylko zastanawiali się nad imionami jakie będą nosić ich dzieci. Pierwszy pomysł wysunięty przez Maxa był taki, aby córkę nazwać Marią Isabellą , zaś syna Philipem Michaelem. Liz ku jego znaczeniu skrzywiła się na tę propozycję, bo jak wyjaśniła – jeśli nazwą córkę imionami przyjaciółek mogą poczuć się urażone ich matki, a jeśli synowi dadzą Philip i Michael, niezadowoleni mogą być jej własny ojciec (a czemu nie moje imię ?!) oraz Kyle (a czemu nie Kyle tylko Michael?). Wobec tego Max uznał wyższość argumentacji żony i zdał się na nią. Liz natomiast pragnęła nadać swym maleństwom imiona jedyne w swoim rodzaju, delikatnie brzmiące, oddające charakter dziecięcych duszyczek. I znalazła idealne- Patrick i Adrey. „ Patrick i Audrey z Błękitnej Skały”- powiedziała sobie w myśli. Tak ! Ależ tak ! Patrick i Audrey Evansowie ! Te imiona były stworzone dla jej dzieci !
Następnego dnia obwieściła to Maxowi, a on się nie sprzeciwiał. Tak więc Patrick i Audrey na zawsze zamieszkali na Błękitnej Skale.
I może Liz byłaby zupełnie zadowolona, gdyby nie ten incydent z Marią i Michaelem. To był zresztą szok dla całej roswelliańskiej paczki, kiedy pod koniec tygodnia Michael oficjalnie przeniósł się do opuszczonego przez Liz i Maxa mieszkania, tym samym ujawniając decyzję o separacji jego i Marii. Nikt nie śmiał wtrącać się w małżeńskie sprawy dwojga dorosłych ludzi, a jednak Liz nie potrafiła przejść obok tego obojętnie. Maria i Michael byli w końcu jej najlepszymi przyjaciółmi, właściwie rodziną ! Liz była nawet trochę zła na Maxa, który z pewnością wiedział o całym zajściu wcześniej, załatwiając z Michaelem sprawę mieszkania. Niestety jej gniew i żal nie mógł niczego zmienić. Liz chciała za wszelką cenę porozmawiać z Marią, lecz ta nie odzywała się do niej od dłuższego czasu. Być może czuła się zawstydzona i zbyt zgnębiona by rozmawiać nawet z najlepszą przyjaciółką. Liz jednak nie potrafiła czekać. Szybko dowiedziała się , że Kyle załatwił Marii pracę kelnerki w barze gdzie sam pracował, i są tam razem w każde popołudnie. Valenti dodał też, że Maria nigdy nie porusza tematu swojego rozstania z Michaelem, więc ostrzegł od razu Liz, która zamierzała wybrać się tam jeszcze w tym tygodniu.
Kiedy Liz popchnęła ciężkie, oszklone drzwi i z trudem wtoczyła się do środka zadymionego pomieszczenia rozbrzmiewającego głośną muzyką country, pomyślała, że Max by ją zabił, gdyby wiedział że wyszła w takie miejsce w sowim „stanie”. A jednak Maria była w tym momencie ważniejsza. Liz ruszyła z miejsca , podchodząc do barku. Maria nie zauważyła jej przyjścia. Ubrana w króciutki, czerwony uniform, ze spiętymi w kitkę blond włosami właśnie stawiała piwo przed jednym z klientów. Następnie wzięła dwa talerze z jedzeniem i naciskając dzwonek przy ladzie krzyknęła donośnie : „ Dwa razy kurczak !”. Jakiś wysoki facet w białym, kowbojskim kapeluszu podszedł i odebrał zamówienie. Teraz Maria nareszcie odsapnęła , opierając się o ladę.

— Cześć- rzuciła Liz w jej stronę.
Maria gwałtownie odwróciła głowę. Na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie.

— Liz ?- uśmiechnęła się lekko.- Co ty tu robisz ?
Wyszła do przyjaciółki zrzucając fartuszek, i uściskały się mocno.

— Przyszłam w odwiedziny do najlepszej przyjaciółki, która nie chce ze mną rozmawiać.

— Kyle ci powiedział ?

— Nie da się ukryć- Liz badawczym wzrokiem spojrzała na Marię.- Co się dzieje ?

— Chodźmy na zaplecze. Nie powinnaś wdychać dymu papierosowego... – to mówiąc Maria ruszyła na tyły budynku.
Tam usiadły na niewielkich krzesłach.

— Więc ? – Liz zawiesiła głos.

— Chodzi ci o mnie i Michaela ?

— A o co !

— Wybacz Liz, nie mam na to ochoty.

— Maria…czuję się winna.

— Co takiego ?! Dlaczego ?

— Wydaje mi się, że tamtą naszą rozmową w pewien sposób podburzyłam cię przeciw niemu…

— Bzdura. Tylko otworzyłaś mi oczy. Dobrze zrobiłaś.

— Nie o to mi przecież chodziło ! Nie o to żeby was rozdzielić !

— Liz- Maria wzięła ją za rękę.- My sami tego chcieliśmy. Ty nie masz tu nic do rzeczy. Uspokój się.

— Ale przecież kochacie się …

— Sama wiesz jak to jest , czy nie ? Michael nie zbuduje ze mną przyszłości.

— I co dalej ? Będziecie się całe życie unikać ? Mieszkacie w jednej dzielnicy !

— Zostaw to nam. Mamy na to kilkadziesiąt lat z hakiem. Oczywiście biorąc pod uwagę, że wcześniej nie wessie nas kosmiczna zawierucha.
Liz westchnęła głośno. Rozejrzała się po otoczeniu. Obdrapane ściany, odkryte rury grzewcze, odpadający tynk. Maria uchwyciła jej spojrzenie.

— Nowy Jork jest drogi. Właściciel nie ma pieniędzy na remont. Zresztą nie oszukujmy się, to podrzędny bar. Nie to co Crashdown…

— Crashdown…- powtórzyła przeciągle Liz.- Nasze Crashdown. Czasem łapię się na tym, że chciałabym tam wrócić i znowu być tą szaloną nastolatką, która ratuje świat wspólnie z kosmitami. Poczuć ten dreszcz emocji, znowu mieć te same problemy…

— Ja też- oczy Marii zabłyszczały łzami.- Ja też, Liz.

Isabel podeszła do szyby i monotonnie wpatrywała się w spływające po niej strugi deszczu, który właśnie zaczął padać. Przymknęła oczy. Usypiający szum ściekającej wody uspokajał ją. Przez chwilę wydawało jej się, że znowu jest w Roswell, w mieszkaniu, razem z Jess’ym. Ale to była sekunda, która mija jak zawsze i nigdy się nie powtarza. Westchnęła, podnosząc powieki. Spojrzała na szafkę, gdzie stało ślubne zdjęcie jej i męża. Czas nie zatrzymuje się. Pędzi nieubłaganie do przodu, nie pozwalając złapać oddechu. Nie daje szansy. Tak było z nią- Isabel Evans-Ramirez. Życie przecieka jej przez palce, nieuchronnie kończy się, aż wreszcie pewnego dnia przesypie się i zatrzyma niczym piasek w klepsydrze. Zniknął gdzieś ten biały welon i uśmiech, niknie nadzieja. Jest jedynie codzienność. Sucha, twarda i bezwzględna, nie liczy się z uczuciami. Boże. Jak to wytrzymać ? Boże. Boże…
Nagle dzwonek wygrywający piskliwie „ Pretty Woman” odezwał się w przedpokoju. Isabel wzięła głęboki oddech i poszła otworzyć. To był Michael. Cały zmoczony aż do ostatniej suchej nitki. Oczywiście wszedł bez zaproszenia jakby nigdy nic, w zabłoconych butach. Szczerze mówiąc pierwszy raz w życiu „porządkowej” Isabel było to najzupełniej obojętne. Przyniosła mu ręcznik, dała czyste ubranie i zapraszając go do kuchni , wzięła się za herbatę.

— Wyglądasz tragicznie…-mruknęła, wrzucając do kubków plastry cytryny.
Michael przeczesał palcami wilgotne włosy.

— Może, ale ty nie lepiej.

— Więc co z Marią ? To już tak naprawdę koniec ?- rzuciła w przestrzeń, wyraźnie unikając jego wzroku.

— Nie wiem- uciął.

— Jak to ?- okrągłe torebki Tetley wylądowały koło cytryn.

— Isabel- podniósł na nią oczy dobitnie mówiące „ odczep się”. – Proszę.
Zalała herbaty gorącą wodą i stawiając jedną przed Michaelem, usiadła naprzeciwko.

— W porządku. Ja tylko usiłuję ci pomóc. To znaczy, wam pomóc…

— Nie trzeba- wziął kubek do ust- Auć ! Gorące !

— To herbata.

— No co ty !- wykrzywił się.
Po tej wymianie zdań oboje znieruchomieli, a następnie wybuchnęli śmiechem. Już dawno nie droczyli się ze sobą w ten sposób. Już dawno sarkazm Michaela nie zabrzmiał tak charakterystycznie jak tam, w Roswell. To wspomnienie wywołało serdeczne rozbawienie i radość. Michael ciągle milczał, wpatrując się w duże, ciemne oczy dziewczyny.

— Zarumieniłaś się jak dawniej , wiesz o tym ?- odezwał się dziwnie delikatnie.

— A ty masz ten stary, poczciwy wyraz twarzy łobuza – odpowiedziała.
Michael poczuł jak ogromna fala ciepła wzbiera się w jego wnętrzu. Ramiona drżą, choć przecież już nie był przemoczony. W ułamku chwili, popychany jakimś gwałtownym impulsem, przechylił się w stronę Isabel i mocno przyciągając ją do siebie namiętnie pocałował. Nie zaprotestowała. Nie przerwała ! Dopiero po dłuższym momencie- zaskoczona oderwała od niego swe wargi. Przełknęła ślinę. Poderwała się na nogi.

— Chyba powinieneś już iść, Michael- odrzekła spokojnie.
A jednak zauważył w niej element przerażenia całym wydarzeniem. Odsunęła się od niego.

— Tak, masz rację. Już zanadto się rozgrzałem. Pójdę po swoje rzeczy.


Bo przeznaczenie nie ma szans z miłością. Ten, kto rozumie sercem a nie wypełnia przepowiedni, jest ostatnim człowiekiem. Ostatnim z wielu.

Koniec


Wersja do druku