Nan

5 x 2 - Pięć razy we dwoje (4)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

AN: Długo to trwało, ale teraz przede mną co najmniej dwa miesiące spokoju:) więc zamierzam podokańczać różne sprawy. Między innymi niektóre lekko przykurzone opowiadania. Miłej lektury – N.



4.
Suknia była idealna. Dokładnie taka, jaką sobie wymarzyła. No i miała welon. Piękny, długi welon przypięty białymi kwiatami. Rzecz jasna Sheila cały czas namawiała ją, żeby zrezygnowała z welonu, bo nie będzie widać twarzy Tess na zdjęciach, ale jej to zupełnie nie obchodziło – chciała mieć welon. Musiała mieć welon. Piękny, długi... i haftowany. Ale to już byłoby za dużo, jej matka z całą pewnością nie zgodziłaby się na haftowany welon.
Tess obróciła się szybko, patrząc z zachwytem, jak suknia wiruje razem z nią. Owszem, wyobrażała sobie to dziesiątki razy, ale suknia przerastała marzenia. Zresztą, być może to nie była tylko suknia.

—Nie kręć się – zażądała Sheila. – Bo w końcu nie upnę ci tego welonu! Doprawdy, nie rozumiem, czemu tak się przy nim upierasz. To głupota ukrywać taką twarz...!

—Mamo, proszę – mruknęła ze zniecierpliwieniem. – Czy choć raz w życiu mogłabyś przestać? – wiedziała, że to gderanie było tylko przykrywką całego gejzeru dumy i radości – Sheila zawsze traktowała ją jak skarb, chlubiła się jedyną córką i zawsze starała się, by Tess była najlepsza. Nie miała jej tego za złe, tyle że czasami... czasami to było zbyt męczące.

—Przecież wiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej i że jestem bardzo szczęśliwa, że ty jesteś szczęśliwa – odparła Sheila poprawiając jej welon. – Ale byłabym jeszcze szczęśliwsza, gdybyś wychodziła za Kyle’a. To taki miły i porządny chłopak.

—Mamo! – zawołała z wyrzutem Tess. Kyle był jej przyjacielem od wielu lat, owszem, kiedyś nawet próbowali być razem, ale zdecydowanie lepiej szło im jako parze przyjaciół. Ale rzecz jasna Sheila nie przyjmowała tego do wiadomości.

—Jak chcesz – Sheila wzruszył ramionami. – Ale i tak sama się przekonasz, że mam rację.
Jasne. Tess uśmiechnęła się do siebie. Dziś nic nie było w stanie zburzyć jej nastroju. Nawet chmury, jakie od rana chodziły po niebie. Szczerze mówiąc to zupełnie jej to nie przeszkadzało, lubiła deszcz. Co prawda suknia zapewne nie będzie tak pięknie wyglądała w strugach wody... ale to nic nie szkodzi. W końcu to był jej ślub. Dzień, który będzie pamiętała do końca życia. Będą starzy razem z Maxem, będą siedzieli przy kominku w jakiś zimowy wieczór i zaczną wspominać dzień swojego ślubu. Naiwne? Jak najbardziej. Ale w całej idei ślubów było coś naiwnego, co jednak tylko dodawało im jakiegoś nieuchwytnego uroku. Tess okręciła się jeszcze raz w lustrze. Wszystko było gotowe. Wszystko. Zapięte na ostatni guzik. Isabel już o to zadbała. Isabel zawsze o wszystko dbała, może nie zupełnie w takim sensie, w jakim życzyła sobie tego Tess, ale dziś to się nie liczy. W końcu od dziś staną się rodziną. Rodziną. Tess zawsze zazdrościła Maxowi rodzeństwa. Max miał siostrę i brata.

—Wyglądasz pięknie, możemy już iść. Po drodze pstryknę kilka fotek – Sheila ujęła aparat fotograficzny jakby to była jej broń. Tess roześmiała się tylko.
***
Stała przed kościołem. Właściwie to powinna stać w przedsionku kościoła, ale postanowiła wymknąć się tylko na chwilkę na zewnątrz. Odetchnąć. Widziała, że kościół był cały zapełniony ludźmi. Nie szkodzi. Nie potknie się, nie zaczepi o własną suknię, nie zacznie nagle kichać w alergicznej reakcji na jakieś kwiatki. Wszystko będzie dobrze. To tylko głupie kilkanaście metrów, nawet nie musi zważać na tych wszystkich ludzi, którzy się będą w nią wpatrywać, nie zauważy nawet tych wszystkich kamer i aparatów fotograficznych, wycelowanych prosto w nią, jakby czyhających na jej potknięcie. Ale ona nie dostarczy im tej atrakcji, o nie. Uśmiechnęła się do siebie.
Powietrze było cierpkie. Dziwne. Był co prawda środek września i słońce jeszcze nieźle przygrzewało, zwłaszcza po południu, ale dziś powietrze było cierpkie. Tess wyczuwała w nim zapach liści, nieco zbutwiałych, opadłych liści. Zapach jesieni. Niektórzy mówią, że jesień jest smutna. Że jesienią wszystko się kończy. Dla nich dopiero wszystko się zaczynało.

—Zaraz się zacznie – Kyle pojawił się koło niej. Skinęła głową.

—Wiem – przytaknęła i wzięła głęboki oddech. Kyle spojrzał na nią z sympatią.

—Trema? – skinęła głową. – Wiesz, jeszcze masz czas, żeby się wycofać. Albo żeby zrobić pokazową ucieczkę w stylu Julii Roberts.

—Aha. A wtedy cały kościół rzuci się w pogoń za mną, nie? – zażartowała. – A ty przebierzesz się za mleczarza i będziesz przypadkiem przejeżdżał w okolicy swoją cysterną.

—Widzisz, jak my się dobrze rozumiemy! – zawołał Kyle. – Dziewczyno, popełniasz błąd, otwórz oczy, oto stoi przed tobą twoje prawdziwe przeznaczenie – JA!

—Jasne – uśmiechnęła się z lekką ironią.

—Mówię serio – żarty znikły z twarzy Kyle’a. – Tess, jeszcze masz chwilę czasu. Zastanów się, czy jest sens marnować sobie życie.

—Ja go kocham, Kyle – powiedziała miękko. Nie rozumiał jej. To była pierwsza sprawa, co do której mieli zasadniczo odmienny stosunek. Nie potrafił zrozumieć, ze ona może kochać Maxa. On nie lubił go od samego początku, no, ale on traktował ją jak młodszą siostrę. Tess przypuszczała, ze nikogo by nie zaakceptował. Był jeszcze gorszy od jej ojca pod tym względem, choć Ed Harding również sądził, ze nikt nie jest godny jego córeczki.

—Dobrze, przypomnę ci to – na twarz Kyle’a znów wrócił uśmiech – jak zaczniesz uciekać, to złapię cię za welon i nie licz na moje miłosierdzie.
Tess roześmiała się wesoło.

—Idź, zajmij sobie dobre miejsce, zaraz się zacznie – popchnęła go w kierunku wejścia. Zatrzymał się jeszcze w pół kroku.

—Tess – zaczął i nagle jakby rozmyślił się. – Pięknie wyglądasz – powiedział tylko i zniknął w głębi kościoła. Tess miała wrażenia, ze chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przy jej boku pojawił się Ed Harding w eleganckim garniturze.

—Gotowa jesteś, córko? – zapytał surowym tonem. Sądził, ze nie przystoi mu wzruszenie – toteż starał się ukryć je za surowością. Skinęła głową i ujęła ramię ojca.
Ed Harding nie był stary, miał zaledwie piąty krzyżyk na karku, ale z roku na rok coraz bardziej łysiał, jego zakola coraz bardziej się zwiększały. Z podłużnej twarzy wyglądały niewielkie, błękitne oczka. Rzadko się uśmiechał, ale kiedy już to robił, jego twarz sprawiała takie wrażenie, jakby ktoś wyrwał mu właśnie ząb. Mimo wszystko jednak Ed miał poczucie humoru, choć dość specyficzne, które na ogół nieco przerażało. Jego oczy zawsze sprawiały wrażenie śmiertelnie poważnych i rozróżnienie, kiedy mówił serio, a kiedy żartował, było niemal niemożliwe. Był wysoki, w ogóle cały Ed Harding wyglądał tak, jakby był nieco za bardzo wyciągnięty do góry.

—Twoja matka grasuje z aparatem, nie przestrasz się – przestrzegł córkę gdy wchodzili do wnętrza kościoła. Tess skinęła głową.
Rozejrzała się dyskretnie po wnętrzu kościoła. Był to duży budynek, pomalowany na biało, nieco ascetyczny w formie, ale za to pełen godności. Nawa główna ozdobiona była białymi wstęgami i kwiatami – również białymi. Ciemny chodnik na ciemnej podłodze. W wąskich oknach nie było witraży, tylko białe, mleczne szkło.
Wszystkie ławki były zajęte. Część twarzy znała, część była jej bliska, inne widziała po raz pierwszy w życiu. Uśmiechnęła się z radością do Kyle’a. Jej druhna, Laurie, daleka kuzynka Maxa zresztą, też uśmiechała się do niej wesoło. Lubiła Laurie, sympatyczna dziewczyna. Cieszyła się, że to Laurie była jej druhną w jasnobłękitnej sukience, nie wyniosła Isabel. Laurie sprawiała wrażenie dziewczyny z sąsiedztwa.
W końcu skierowała wzrok na Maxa. Wyglądał niezwykle przystojnie w swoim ciemnym garniturze, ale też... wyglądał na zdenerwowanego. „Czy ja też wyglądam na zdenerwowaną?” zapytała się w duchu. Ale wtedy Max uśmiechnął się do niej i przestało ją obchodzić, czy wygląda na zdenerwowaną czy nie.
Max wpatrywał się w Tess z zachwytem. Była... tak, była piękna. Najbanalniejsze stwierdzenie świata w takiej sytuacji, jak przypuszczał. Pewnie dziewięciu facetów na dziesięciu tak myśli. Nie szkodzi. Nie można przez całe życie być niekonwencjonalnym, nie można całe życie poświęcać się karierze, nowym reportażom, szalonym eskapadom. Max postanowił się ustatkować. Z Tess. Rozumieli się w pół słowa. Tak... Tess była dobrym wyborem. Miała poczucie humoru, po swoim ojcu, ale umiała się uśmiechać. A on lubił, kiedy się uśmiechała. Robił jej się wtedy dołek w policzku, tylko w jednym.
Michael nie mógł pojąć, dlaczego Max sam, dobrowolnie, zakuwał się w kajdany. Ale Michael nie był w stanie pojąć pewnych rzeczy, które Max już poznał. Ale też – Max kochał tylko jedną kobietę, Michael – wszystkie. Max miał tylko nadzieję, że nie zacznie kochać Tess. Prawda była taka, ze był o nią straszliwie zazdrosny. Był zazdrosny, że uśmiecha się do jego redakcyjnych kolegów, że patrzy na jego kuzynów, że wymienia spojrzenia z przyjacielem. Chciał ją mieć tylko dla siebie... tylko i wyłącznie. „Od dziś” – obiecywał sobie w duchu.
Max Evans w końcu się żenił. Kawaler, co prawda cichy i spokojny, ale nigdy nie rwał się do kobiet. Zawsze zrównoważony. Aż do Tess. Aż do ślicznej, blondwłosej, błękitnookiej dziewczyny z uśmiechem na ustach.
Tess Harding po raz ostatni podpisała się jako Teresa Harding. Od dziś... od dziś zaczyna nowe życie. Nowe życie jako Tess Evans. Już na zawsze.
W końcu pastor powiedział swoje „ogłaszam was mężem i żoną” – oboje odetchnęli z ulgą. W końcu.
***
Dopiero teraz Tess zauważyła, ilu naprawdę było gości. A było ich dużo. O wiele za dużo jak dla niej, ale w gruncie rzeczy wcale ją to nie obchodziło. Więcej gości – dobrze. Więcej świadków.
Dla Kyle’a też było zbyt dużo ludzi. Siedział bez marynarki na krześle, opierał się łokciami o stół i patrzył smętnie na parkiet, pełen wirujących par. Tak, za dużo tu było ludzi. Nie chodziło nawet o ten tłum. Po prostu za dużo ludzi to widziało... i to mu się nie podobało. Max Evans. Nie przepadał za nim. Nie umiał wskazać palcem, co go w nim raziło – nie tylko dlatego, że palec pewnie by mu drżał albo ze widziałby Maxa podwójnie. Tak, chyba nieco za dużo wypił. Ale nigdy się nie upijał. Wiedział dobrze, kiedy ma się zatrzymać, żeby nie zrobić z siebie pośmiewiska. Poza tym lubił wiedzieć, o czym mówi i co robi. Tak, lubił o sobie decydować. Tylko o sobie. Bo, szczerze mówiąc, tylko o tym mógł decydować. Smutne? Eee tam. Nieprawda. Dzisiaj świat jest piękny. Ktoś się do niego przysiadł. Popatrzył ciężkim wzrokiem na tego kogoś – zobaczył blond włosy, zielone oczy i zadarty nos na jakimś niebieskim tle. Znał tą twarz...Lauren... nie, Laurie. Taak, Laurie. Druhna Tess.

—Za dużo wypiłeś, Kyle – roześmiała się Laurie cicho.

—Wiem – skinął głową.

—To pewnie oznacza, ze nie zatańczysz ze mną, co?

—Nie – pokręcił wolno głową. – Prędzej fiknę kozła albo skoczę przez skrzynie... – „o czym ja mówię?” pomyślał. „Rzeczywiście za dużo wypiłem”. – Ale mogę się z tobą przejść. Wtedy mi przejdzie... przejdziemy się i wszystko mi przejdzie – „zamknij się!” pomyślał z niezadowoleniem. Laurie chyba też była już nieco wstawiona. Znów roześmiała się cicho i wyciągnęła do niego rękę.

—To chodź – uśmiechnęła się szeroko. – Zrobimy rundkę dookoła... już nie pada.
Kyle wstał ciężko z krzesła, zwinął swoją marynarkę niedbale, ale ruszył przed siebie prosto. „Ma się tą wprawę” pomyślał z zadowoleniem.
Na dworze było po prostu zimno. Laurie owinęła się jego marynarką, która była na nią rzecz jasna o wiele za duża, choć to chyba jej nie przeszkadzało. Ruszyli powoli dookoła.
Wesele odbywało się w wielkim namiocie weselnym, z parkietem z terakoty, elegancką zastawą i stroikami z białych kwiatów. Nieopodal mieściło się jakieś lokalne muzeum, w którym mieścił się także i hotel dla weselnych gości, a dookoła nich rozciągał się park – piękny, stary park. Kyle zastanowił się, jak taka rzecz uchowała się z dala od wszechobecnych turystów.
Powietrze nocne było ostre i orzeźwiające – działało tak samo, jakby włożył głowę pod kran z zimną wodą. Pachniało deszczem i nocą. Trawa była mokra, z liści na drzewach skapywała woda. A w górze gwiazdy. Gdyby to tylko nie było wesele Tess, gdyby to była zwykła impreza... ale nie. To b y ł o wesele Tess, i tego faktu już nie zmieni. Rundka dookoła namiotu trwała zbyt krótko, bo znów stali przed wejściem do niego. Kyle zerknął do środka – Tess i Max tańczyli coś wolnego na środku. „Jeśli Max ją skrzywdzi, to obiję mu pysk” postanowił sobie w duchu.

—Zmarzłam – powiedziała Laurie.

—Ja też – przyświadczył Kyle. Laurie zachichotała.

—Ogrzejemy się razem u mnie w pokoju? – zaproponowała sugestywnie przytulając się do niego.

—Czemu nie – mruknął i rzucił ostatnie spojrzenie na Maxa i Tess.

—Jak myślisz, kiedy uda nam się stąd zmyć? – szepnął jednocześnie Max do ucha Tess. Roześmiała się cicho.

—Jak zatańczysz ze wszystkimi swoimi ciotkami, swoimi kuzynkami, moimi ciotkami i moimi kuzynkami... – powiedziała niskim tonem. – I jak ja zatańczę ze wszystkimi swoimi wujami, swoimi kuzynami, z twoimi wujami, z twoimi kuzynami... słowem – ze wszystkimi krewnymi i znajomymi Królika – roześmiała się znów cicho.

—No wiesz, cytować mi tu Kubusia Puchatka, w naszą noc poślubną – uśmiechnął się Max. Noc poślubna. Hm. Interesujące.

—Jeszcze nie ma nocy poślubnej – zauważyła. Czy mu się tylko wydawało, czy rzeczywiście słyszał w jej głosie żal? – Musisz sobie trochę poczekać...

—A gdyby tak przeskoczyć od razu do deseru? – zaproponował. Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

—Chcesz zwiać z własnego wesela? – zapytała z niedowierzaniem. Skinął głową i patrzył na nią z wyczekiwaniem. Jej namysł trwał tylko sekundę poczym roześmiała się. – Cóż... w końcu to nasze wesele... idziemy.
Max potoczył dookoła wzrokiem zwycięzcy. Wiedział, że się zgodzi. Rzeczywiście, to było ich wesele, inni mogą bawić się bez nich..
Wymknęli się z namiotu niemal bez problemu.

—Nie idziemy do hotelu? – zdziwiła się Tess gdy poprowadził ją na parking. Uśmiechnął się do niej w ciemnościach.

—Nie – odparł. – Wracamy do domu, to tylko pół godziny drogi, pożyczamy wóz od Michaela, choć on jeszcze o tym nie wie.

—Wariat – roześmiała się Tess i wsiadła do samochodu.

—Możliwe – zgodził się z nią Max. – Ale tylko przy tobie.

—Czy to komplement? – zatrzepotała rzęsami.

—Zdecydowanie... pani Evans – odparł i zagryzł wargi. Pół godziny. Tylko pół godziny. Wytrzymaj bracie pół godziny, nie więcej. I masz z nią całe życie.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część