hotaru

Another Day in Paradise

Wersja do druku

Another Day in Paradise

Autor: Hotaru
Email: cool.o@interia.pl
Notka: Kolejna krótka historia. Rozmyślania Liz-kosmitki po powrocie do Roswell po kilku latach obecności... Jest to pierwsza część trylogii Another Day In Paradise.
Kategoria: Polar

Idąc korytarzem czuję na sobie ciekawe spojrzenia. Oceniające, lustrujące bardzo uważnie. To przecież małe miasteczko.
Po latach znowu tutaj. W pierwszej namiastce domu.
Minęły lata, wiele się wydarzyło... w tym spory pożar w urzędzie. Niewiele dokumentów spłonęło... a zarazem te dla mnie najcenniejsze.
Wspomnienia na moment przesłoniły moje myśli. Wspomnienia kilku pierwszych miesięcy w sierocińcu... Jedyny czas, kiedy była w życiu tak naprawdę szczęśliwa. Tam była cała miłość jej życia, jedna jedyna osoba, którą ona kiedykolwiek kochała, jedyna osoba, przy której była szczęśliwa. Teraz był gdzieś daleko... jeśli był.
Na moment mimowolnie zacisnęła usta. Wspomnienia paliły jej duszę. Nie chciała czasem pamiętać, komu "zawdzięcza" swoje koszmarne życie.
Hank.
Osoba, której nienawidzę z całej mej obcej duszy. Odebrał mi Michaela i odjechał z uśmiechem. Kiedy dorosłam, zrozumiałam, że to był pełen złośliwości uśmiech. Okrutny.
I tym bardziej zaczęłam się bać o ciebie, Michael.
To był mój błąd. Nie powinna była pozwolić, by cię odebrano ode mnie. Byłam starsza... ja powinnam była się o ciebie troszczyć.
Czasami idę ulicą i wspominam pierwsze dni po wyjściu z inkubatorów... czy czegoś takiego. Nie pamiętam dokładnie, co to było... a może to ludzkie wychowanie zatarło tę wiedzę w moim umyśle? Zawsze kiedy wspominam moje pierwsze dni po "urodzeniu", wszystko, co pamiętam – to ty! Ciepło inkubatora, do którego się przytulałam i niesamowite poczucie przynależności do tego, który był w nim zamknięty. Więź, która nas łączyła, sprawiała, że oddychaliśmy w tym samym rytmie. Uderzenia mojego serca były uderzeniami jego serca.
Pamiętam, jak czasem przykładałam dłoń do półprzezroczystej błony inkubatora, próbując mówić do niego w moim umyśle. Nie znałam mowy, dźwięków, jakie mogły wydobywać się z mojego gardła. Ale mówiłam całą sobą, całym moim duchem. Byliśmy tylko my dwoje, my dwoje byliśmy całym światem.
Potem i on się urodził. I świat stał się większy. Wielka zagadka, wielka tajemnica, odsłoniła swoje oblicze. Wyszliśmy z groty na pustynię.
I kiedy ja tu jestem, kilka godzin po moim pierwszym dniu w szkole, rozglądam się w niemym zdumieniu. Pustynia wydaje się wielka, pusta, nieprzystępna. Czekam więc na noc, na zmrok, który ożywi moją pamięć i jak przed laty pozwoli być może rozwiązać zagadkę.
Przykładam dłoń do burego kamienia. Wielki głaz przesuwa się ze zgrzytem. Wchodzę do środka. Ja... sama.
Skalne ściany wznoszą się w półmroku wokół mnie.
Grota jest mała, ciemna. Nie ma żadnych pajęczyn.
Wejście zasuwa się za mną.
Powoli dostrzegam w półmroku niewyraźny kształt. Coś jakby dwie niecki, niczym dwie wielkie spłaszczone kule, zatopione obok siebie w skale.
Czuję, jak dławią mnie łzy. Z czułością dotykam powierzchni niżej położonego, tego nieco z prawej – jego inkubatora. Energia wibruje pod moimi palcami, przepływa przez dłoń i kieruje się prosto do serca. Na moment zamieram, oczekując sygnału.
Nic tam nie ma.
Pustka.
Żadnej odpowiedzi.
Żadnej reakcji.

— Kocham cię... – szepczę cichutko i z wahaniem zdejmuję dłoń z gładkiej powierzchni urządzenia. Nieco pewniej kieruję kroki ku wyjściu i już po chwili oddycham świeżym powietrzem.
Lecz wciąż tęsknię za tamtym rytmem oddechu.
Nogi niosą mnie z powrotem w stronę Roswell, jak za dawnych lat.
To jest inna noc...
I chociaż wiem, że to tylko złudzenie, słyszę jego kroki, jakby szedł za mną.
Jakby również on czekał na mnie.
Modlę się, by złudzenie trwało...





Wersja do druku