Hotori

Legenda Roswell (1)

Wersja do druku Następna część

Legenda Roswell

Od autorki : Jest to moje pierwsze opowiadanie, choć nie pierwsza próba pisarska. Mimo tego, proszę Was moi kochani o wyrozumiałość i piszcie koniecznie, co sądzicie o moich pomysłach. I na koniec jeszcze prośba : jeśli to przeczytacie, zastanówcie się nas światem oraz nad człowiekiem. To ważne, ponieważ poprzez słowa można przekazać tak wiele ! Chcę wiedzieć czy mi się to udało.

'' Show me God for I have forgotten. You mirror him now, all smiles, all forgiven. Emotionally undone, especially in love. Show me God for I believe. It's your youth, that ' ll save me. Show me God for I am weak, no memory what I can to seek. I see him now... Oh, show me God ! ''
Addict

Nasza przyszłość i ich teraźniejszość

Emillie Browes przeczesała palcami blond włosy i westchnęła ciężko. Popatrzyła w lusterko wsteczne, a następnie nerwowo postukała palcami w kierownicę swojego Nissana Almery. No tak, kolejne samochody dołączały do olbrzymiej kolejki czekających na wjazd do najsłynniejszej stolicy zielonych ludzików na świecie- Roswell w Nowym Meksyku.
Emilie była jednak zbyt zmęczona podróżą przez trzy stany, żeby głębiej zastanawiać się nad przyczyną, dla której do owej zapyziałej mieściny ciągnęła ta cała masa ludzi.
Oczywiście sama miała bardzo ważny powód przybycia tutaj, który zaprzątał jej głowę do momentu, kiedy trzydziesto dwu stopniowy upał dał jej się we znaki. Teraz szczytem jej marzeń był zimny prysznic i orzeźwiający sok z pomarańczy. ''Spełnienie tych marzeń będzie trudne''- pomyślała patrząc na korowód pojazdów przed sobą, i ponownie wydała z siebie ciche westchnienie.
Emillie była kobietą trzydziestoletnią , o zielonych oczach i raczej niskiego wzrostu. Na jej ręce widniała złota obrączka- pamiątka po związku z Markiem. Właśnie...dziś była to już jedynie pamiątka. Dlaczego więc ciągle nosiła ją na palcu ? Sama nie wiedziała. Może dlatego, że nadal kochała Marka. Choć on tak ją zranił...W każdym razie Emillie na pewno mogła powiedzieć, że nie jednego w życiu już doświadczyła. I zawsze czuła niedosyt. '' Jak każdy typowy dziennikarz'', zwykł mawiać jej ojciec. W przypadku Emillie to była stuprocentowa prawda. Już od najmłodszych lat ta dziewczyna odznaczała się pasją do pogoni za nowymi przygodami i silnymi emocjami. Uwielbiała wyzwania, kipiała energią. Gdy sobie coś postanowiła, dążyła do zrealizowania tego celu choćby miała poświęcić całą siebie. I dzięki temu wygrała. Ukończyła Harvard jako jedna z najlepszych studentek, a następnie wyjechała do Waszyngtonu, gdzie stała się niekwestionowanym asem wśród dziennikarzy Washington Post . Na koncie, mimo swego młodego wieku, miała już dwie nagrody Pulizera. Tak, była sławna na cale Stany. Sława...nigdy nie lubiła tego słowa. To nic, że takiego właśnie słowa używali ludzie by ją określić...ona go nie cierpiała. Kojarzyło jej się to z czymś próżnym i pustym, z czymś w stylu '' patrzcie jestem boska, a wy możecie mnie pocałować gdzieś''. To było odrzucające...nie, nie po to tyle się starała. To słowo nic nie znaczyło. Najistotniejsza była satysfakcja, poczucie misji. To się liczyło...tylko to. I gdy wydawało się, że Emillie wszystko już osiągnęła i zajmie się wreszcie uporządkowaniem swojego życia osobistego, wyskoczyła ta postrzelona sprawa z Roswell. To zaczęło się od informacji w jednej z gazet. Przeczytała artykuł o tak zwanej ''aferze Roswell'', która była głośna jakieś sześćdziesiąt pięć lat temu. Właściwie ludzie zrobili z niej legendę. Pomimo iż Emillie nie było wówczas nawet na świecie, znała opowieść na pamięć.
Wszyscy znali historię obcych, którzy rozbili się koło Roswell w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym. Tak więc legenda głosiła, że ci obcy ujawnili się pewnego pamiętnego ranka-18 września 1999 roku. Wtedy to miało dojść do strzelaniny w restauracji Crashdown, podczas której śmiertelnie postrzelono jedną z kelnerek- Liz Parker. Liz upadła na podłogę strasznie krwawiąc. Jej przyjaciółka Maria próbowała ją ratować, jednak Liz dostała w brzuch i nic nie dało się zrobić...no właśnie, nic ? Tak się wydawało. Według relacji świadków do dziewczyny podbiegł jakiś chłopak, nachylił się nad nią i zrobił jej coś, co pozwoliło jej wstać jakby nigdy nic. Nie było nawet śladu po ranie, a Liz po całym zajściu miała upierać się przy tym, że po prostu upadając rozbiła butelkę ketchupu...Klienci słyszeli jednak strzał, a w dodatku nigdy nie odnaleziono śladu po kuli. Trzy lata potem wszystko stało się jasne. Chłopak , który uratował Liz – Max Evans oraz jego najlepszy przyjaciel Michael i siostra Isabel byli obcymi z czterdziestego siódmego. Max ratując życie Liz, wplątał w tę niebezpieczną sprawę nie tylko ją, ale także jej znajomych -Marię Delucę i Alexa Whitmana, a w końcu całe rodziny. Teraz całą paczka trzymała się razem, kryjąc się przed FBI. Dramatyzmu całej sprawie dodały wątki romantyczne- Max szaleńczo kochał Liz, jednak Tess-obca, która pojawiła się znacznie później wiele namieszała w ich związku, zachodząc z Maxem w ciążę i zabijając Alexa. Historia kończyła się tragicznie. Kosmici ostatecznie odkryci i ścigani przez FBI, postanowili opuścić Roswell. Wcześniej Liz i Max wzięli ślub. Niestety nie udało im się uciec. Federalni złapali ich i urządzili krwawą rzeź. Cudem uratowali się tylko Max i Liz. A potem nagle zniknęli i słuch o nich zaginął. Nie wiadomo skąd wyszła ta opowieść. Żaden mieszkaniec Roswell nie potrafił właściwie wyjaśnić kiedy się narodziła, a kiedy stała się legendą. Ważne było to, że ów dramat współczesnych Romea i Julii, dramat miłości kosmity i ziemniaki dawał zarobić krocie na (jak zwykle) naiwnych miłośnikach zielonych ludzików. Roswell rozrosło się znacznie, i utrzymywało się całkowicie z biznesu „kosmicznego”. A wszystko dzięki historii Maxa i Liz, którą tak dobrze znała Emillie. Zawsze jednak uważała ją za bajkę, jak każdy normalny człowiek. Ale ten artykuł...pierwszy raz w życiu Emillie zaczęła zastanawiać się nad wiarygodnością absurdalnej historyjki dla turystów. Sama nie mogła uwierzyć, że naprawdę ją to pociągało...to nie było w jej stylu, zdecydowanie nie. Ona raczej goniła za sensacją w innym stylu. Za aferami politycznymi, sprawami gangów, kryminałów rodem z Sherlocka Holmesa. Co w takim razie skłoniło ją do zainteresowania się tą sprawą ? Wszystko dzięki małemu artykułowi, który dla wielkiego świata prasy pozostawał anonimowy. Napisał go dziennikarz z jakiejś małej, lokalnej gazety ''New Mexico Daily''. Ben Stiller (tak się nazywał) pisał w nim, że słynna ''Legenda Roswell'' to prawdziwa historia, a ostatni obcy na Ziemi i zarazem jedyny świadek niezwykłych wydarzeń sprzed siedemdziesięciu lat – Max Evans, żyje w jednym z domu starców w Roswell pod zmienionym nazwiskiem brzmiącym : Josh Carter. Dziennikarz nie podawał źródeł swoich informacji, ale zastrzegał, że trzeba zbadać tę sprawę, gdyż może się ona okazać najbardziej szokującym odkryciem w dziejach świata. Emillie bardzo to zaintrygowało. Postanowiła dotrzeć do autora artykułu. Jej partner z Waszyngtonu Billy żartował , że Emillie przechodzi na dziennikarską emeryturę i dlatego zajmuje się podobnymi bzdurami. Ona jednak już wyznaczyła sobie zadanie, i nikt nie miał wątpliwości, że dopnie swego nawet jeśli czeka ją rozczarowanie ( co właściwie wszyscy przewidywali). Emillie pojechała więc do Clovis , gdzie mieszkał dziennikarz. Na miejscu Emillie dowiedziała się o jego nagłej śmierci. Wtedy zaczynała domyślać się , że to może wiązać się z tym co napisał. Pchnięta przeczuciem odwiedziła szpital, gdzie stwierdzono zgon Bena. Lekarz powiedział , że to był zawał. Jednak gdy Emillie zaczęła dopytywać o sekcję zwłok, lekarz wyraźnie zdenerwowany kazał jej opuścić placówkę. Emillie pojechała więc pod dom Bena i zaczęła wypytywać sąsiadów. Okazało się , że w dzień śmierci pod domem Stiller'a wdziano FBI... i to dało Emillie pewność. W Legendzie Roswell musiała kryć się jakaś tajemnica...To było jak impuls, intuicja dziennikarska...że musi tam pojechać, że coś się wydarzy...
Tak więc wreszcie tu dotarła. Do Roswell. Kolejka ruszyła do przodu. Emillie nacisnęła pedał gazu i przejechała obok tablicy, na której wielki, zielony kosmita mówił : '' Witamy w Roswell ! Nieziemskim mieście !''. Rozglądała się po okolicy. No, no ! Teraz to był zdecydowanie kosmiczny kurort ! Na sklepowych wystawach było zielono od ''kosmitów- pluszaków'', średnio co pięćdziesiąt metrów wyskakiwała restauracja, która zapraszała na Kosmiczną Pieczeń i Drink Marsjański. Emillie zmęczona podróżą i upałem marzyła jednak tylko o tym, by znleżć się w hotelu. I całe szczęście po pięciu minutach była już w ''Hotelu na Marsie'', który znajdował się w centrum miasta. Przemierzyła jasny, wykładany terakotą hol , zatrzymując się przy recepcji.

— Dzień dobry, Emillie Browes – zwróciła się do recepcjonistki – Zarezerwowałam tu pokój.
Brunetka w uniformie z napisem ''zagubiona w kosmosie'' gwałtownie podniosła wzrok znad czasopisma o wymownym tytule '' Droga do gwiazd''.

— Ach, pani Emillie Browes we własnej osobie ! – zapiszczała, ściskając mocno rękę Emillie- Uprzedzono mnie, że pani dziś przyjedzie ! Mamy dla pani specjalny pokój z najlepszym łóżkiem !

— Dziękuję...mogę dostać klucz ?- odrzekła zniecierpliwiona już Emillie i pośpiesznie uwolniła rękę z uścisku kobiety.
Ta jednak jakby nie usłyszała i piszczała dalej.

— Jestem pani fanką ! Czytałam wszystkie pani artykuły, a szczególnie podobał mi się ten
pt : '' Wojna na górze'' ! To było coś ! Utarła pani nosa politykom ! – przerwała na chwilę by zaczerpnąć powietrza i dodała z błyszczącymi oczami- Och...mogę prosić o autograf ?!
Emillie westchnęła w duszy. Mogła się tego spodziewać. Dla mieszkańców takiej mieściny, jej przyjazd musiał być atrakcją. Ale za jakie grzechy skazana była na wysłuchiwanie pisków tej gadatliwej kobiety ? Emillie przyjrzała jej się uważnie. Mogła być od niej o jakieś siedem lat starsza. Była bardzo wysoka i bardzo szczupła. Z haczykowatym nosem wyglądała jak kościotrup. Jej głupkowaty uśmiech i zachowanie typowej, małomiasteczkowej plotkary zdradzały, że nie miała pojęcia o takich rzeczach jak polityka podatkowa czy społeczna, a o tym był właśnie artykuł, który wymieniła. Emilie była skonana, ale na myśl o tym, że może jakiś nadęty szef tego hoteliku kazał wyuczyć się recepcjonistce jej biografii i tytułów prac na pamięć, by zrobić dobre wrażenie, rozśmieszył ją. Uśmiechnęła się więc mimowolnie.

— Oczywiście. Dam pani autograf. Ma pani jakąś kartkę ?- spytała.

— Tak ! Jasne !Dzięki wielkie !- wykrzyczała ta , i podała Emillie biały skrawek papieru.
Dopiero teraz Emillie zaważyła, że paznokcie recepcjonistki pomalowane były każdy na inny kolor. To było wyjątkowo kiczowate. I znowu wywołało uśmiech na twarzy dziennikarki.

— Proszę – Emillie szybkim ruchem podpisała się na papierze i oddała kobiecie w recepcji.

— Sto krotne dzięki ! – kobieta idiotycznie zatrzepotała rzęsami. – Ale co pani robi w Roswell ?! Taka sława ! Pewnie jakiś ważny powód , nie ?
''No nie ! Co ona sobie myśli ?! Chcę pod prysznic ! Chcę klucz do mojego pokoju !''- pomyślała Emilie i poczuła jak nerwowo zaczyna tupać nogą w podłogę. Zawsze to robiła, kiedy się niecierpliwiła.

— Szukam sensacji. Po prostu nowych tematów – przyznała z wymuszoną grzecznością i dodała – Mogę prosić o ten klucz ?
Wbiła wzrok w rozmówczynię. Recepcjonistka nareszcie się ruszyła. Odwróciła się, a po chwili położyła klucz z breloczkiem w kształcie kosmity na biurku.

— Dziękuję- Emillie z ulgą zabrała klucz i podniosła walizkę , zmierzając do windy.
Niestety recepcjonistka nie dała za wygraną . Złapała Emillie za rękę i odezwała się do niej jakby znały się od lat :

— Kochana, w Roswell nie ma sensacji. Wierz mi, coś o tym wiem !
Emillie zabrała rękę. Miała ochotę już powiedzieć do słuchu tej kobiecie, ale powstrzymała się. Przecież ona może cos wiedzieć o legendzie ! Na pewno ! Emillie szybko zastosowała chwyt dyplomatyczny- rozpromieniła się i odezwała się :

— A wiesz coś może o Legendzie Roswell ?

— Oczywiście , to co wszyscy ! Ale... – machnęła ręką- nie ma co zajmować się tą nudą ! Mogłabyś raczej opisać historię pana Stone'a. To farmer z Roswell, któremu tydzień temu urodziły się czworaczki, i...
Zrezygnowana Emillie zmarszczyła nos.

— Co jest nadzwyczajnego w czworaczkach ? W San Francisco był przypadek siedmioraczków...- powiedziała bez entuzjazmu, dając za wygraną.

— Daj mi dokończyć, kochana ! To świnie ! Świńskie czworaczki !- recepcjonistka zachichotała – U zwierząt to absolutny rekord ! Czy to nie słodkie ?

— Tak. Rzeczywiście. Pomyślę nad tym.- odrzekła Emilie dla świętego spokoju – A teraz pani wybaczy ...to znaczy wybacz, muszę odpocząć...

— To zrozumiałe !- kobieta pokiwała głową i poinformowała- Śniadanie jest o ósmej, kolacja o siódmej...obiadu nie zamawiałaś ?

— Nie. – Emillie podniosła walizkę po raz drugi i zrobiła krok ku windzie.

— To dobrze...- recepcjonistka znowu ją zatrzymała- Nikomu nie mów, ale na mieście jest lepsze jedzenie niż u nas...- znów roześmiała się.

— Aha...a teraz...

— Oczywiście...już cię puszczam...do zobaczenia ! Miłego dnia ! – kobieta uścisnęła Emillie na pożegnanie.

— Dzięki. Nawzajem.
Emilie szybko podążyła do windy. I już miała nacisnąć guzik, gdy znowu usłyszała za sobą znajomy szczebiot. Odwróciła się, gotowa na wszystko. Recepcjonistka stała przed nią.

— Przepraszam Emillie, ale skoro jesteśmy już na ''ty ''pomyślałam, że muszę się przedstawić... Jestem Meggie.
Emillie wymusiła z siebie jeszcze jeden uśmiech tego dnia .

— Meggie. Będę pamiętać. Jeszcze raz dzięki
I to mówiąc, zniknęła za drzwiami windy.

Zimne krople wody powoli spływały po delikatnej skórze Emilie. Ten prysznic wyzwolił w niej nową energię. Wreszcie poczuła się odprężona. Dziewczyna powtórnie spłukała twarz i zakręciła wodę. Owinęła się w ręcznik i wyszła z zaparowanej łazienki. Natychmiast rzuciła się na wielkie, dwuosobowe łóżko. O tak, tego jej było trzeba. Odpoczynku. Rozejrzała się po apartamencie. Nie był nadzwyczajny, a w dodatku ściany miały wściekły ,różowy kolor, ale najważniejsze, że był wygodny. Zresztą to ją teraz nie obchodziło. Miała ochotę zasnąć, i właśnie gdy zamykała powieki, odezwał się brutalny dzwonek telefonu. Emillie jak wariatka rzuciła się do swojej torby i wygrzebała komórkę. Cóż, jako dziennikarka nauczyła się, że telefony to było bardzo ważne źródło informacji- prawie zawsze.

— Emillie, słucham ?- odebrała.

— Jak zwykle zwarta i gotowa !- roześmiał się znajomy głos.

— Billy...-mruknęła, rozpoznając swojego przyjaciela i partnera.

— Widzę, , że bardzo się cieszysz, że mnie słyszysz...

— Właśnie układałam się do snu, wyobraź sobie !

— A myślałem, że tropisz kosmitów !- znowu się roześmiał.

— Ha, ha...bardzo śmieszne...

— Okey, tak na poważnie...sprawdziłem wypadek Stiller'a.
Emillie natychmiast się ożywiła.

— I co ?! Mów !

— To już nie jesteś śpiąca ?

— Przestań! Billy ! Bo nie wytrzymam...

— Okey, okey. Sprawdziłem bazę danych i okazało się, że Ben Stiller był na liście podejrzanych departamentu w Waszyngtonie.

— Co ?! Chcesz powiedzieć, że interesowała się nim sama elita FBI ?!

— Na to wygląda...
Emillie zamilkła i przygryzła wargę.

— Myślisz o tym co ja, prawda ?- odezwał się Billy.

— Został zamordowany przez FBI, bo napisał o Roswell...- powiedziała drżącym głosem.

— Emillie...- Billy westchnął- Nie wierzyłem w te brednie, i nadal nie wierzę. Mimo tego ta sprawa śmierdzi...robi się niebezpiecznie...

— Do czego zmierzasz ..?

— Rzuć to.

— Co ?! Przecież mnie znasz !

— Tak, znam.- odrzekł dobitnie- I dlatego wiem, że możesz się w coś wplątać.

— Bill...nie rozumiesz ?! To materiał na...to afera na niewyobrażalną skalę ! FBI kryjąc tak ważny fakt dla ludzkości jak istnienie innej cywilizacji, morduje niewinnych ludzi by zamknąć im usta !

— Spokojnie, już widzę co się dzieje. Po pierwsze nie ma żadnej innej cywilizacji. Niczego jeszcze nie udowodniłaś... może po prostu ten dziennikarz naraził im się z innego powodu?

— Sam nie wierzysz w to co mówisz, prawda ?- rzekła stanowczo Emilie.

— Posłuchaj...nie wiem o co tu chodzi. I nie chcę wiedzieć.

— Nie wierzę ty ?! Mój partner ?!

— Na Boga ! Możesz zginąć ! Jak Ben...- wykrzyknął Billy- Tego nie chcę !

— Nie zginę, Billy. – jej głos złagodniał. – Obiecuję ci, że się nie dam...

— Co ty wygadujesz ?! Czy warto tak się narażać dla jakiegoś artykułu ?!

— Billy to nie jest jakiś artykuł. To jest TEN artykuł. Jedyny. Ważny dla całego świata.

— A twoje życie jest nie ważne ?

— To nasz zawód ! Czasem ryzykujemy, żeby przekazać światu prawdę !
Usłyszała jak Billy ciężko wzdycha po drugiej stronie.

— Nie przekonam cię ? – spytał.

— Wiesz, że nie.

— W takim razie musimy zapewnić ci ochronę.

— Chcesz zadzwonić do FBI ?- powiedziała z ironią.

— To jakaś paranoja ! Przecież istnieje ktoś uczciwy !

— Może, ale ja nie chcę. O tej sprawie nikt nie może dowiedzieć się przedwcześnie. Wiemy tylko ty i ja. Więc postaraj się milczeć w redakcji...

— Emillie to ryzyko. To błąd...

— Billy ? Daj już spokój. Żadnej ochrony, okey ?

— Jesteś bezmyślna...

— Okey ?

— Okey. Ale nie pochwalam tego. Robię to tylko dla ciebie.

— Jesteś kochany. Będziemy w kontakcie.- Emillie rozłączyła się.
Rozciągnęła się na łóżku i spojrzała na zegarek. Dochodziła druga. Świetnie. A więc prześpi się dwie godziny, po czym odwiedzi wszystkie domy starców w okolicy i sprawdzi dane. '' To będzie prawdziwa bomba zegarowa ''- pomyślała Emillie. Nie czuła strachu. Czuła jedynie podniecenie, które podpowiadało jej, że znajdzie coś, na co czekała całe życie...


Potężna murzynka w granatowym kostiumie grożnie spojrzała na stojącą przed nią, malutką w porównaniu do niej blondynkę. Już od pół godziny męczyła się z tą kobietą, nalegającą na ujawnienie dokumentów domu. I co z tego, że była dziennikarką ? I to tą SŁAWNĄ EMILLIE BROWES ? Zasady są zasadami, a prawo prawem. Nawet dla takich jak ona nie ma wyjątków.

— Mówiłam chyba wyraźnie, że nie udostępniamy danych osobowych mieszkańców domu. To poufne informacje, do których wglądu ma prawo jedynie rodzina. – wyrecytowała po raz setny, ledwo powstrzymując nerwy na wodzy.

— Proszę ! To niezwykle ważny artykuł ! Mogę jeszcze raz pokazać identyfikator !- Emillie zrobiła potulną minkę.

— Nie trzeba. Poznaję panią. Ale niech pani zrozumie, że bez zgody dyrektora nie mogę...

— To znaczy, że w szczególnych przypadkach, gdybym miała zgodę dyrekcji...- w oku Emillie pojawił się błysk zwycięstwa.

— Tak, mogłaby pani wtedy. Tylko dyrektora dziś nie ma. Na pech dla pani. – murzynka przerzuciła jakieś papiery i odwróciła się do komputera.
Usłyszała za plecami cichy jęk zawodu. Ci dziennikarze ! Wszędzie wetknął nos ! A właściwie na czym jej tak zależało ? Na jakiejś konkretnej osobie ? A, niech tam ! Zapytam ją o to.

— A o kogo pani chodzi ?
Emillie , która zastanawiała się co dalej robić, natychmiast wyrwana z rozmyślań tym pytaniem, klasnęła w dłonie z radości. Nie miała wątpliwości, że teraz się uda !

— Pomoże mi pani ?- oczy jej błyszczały.

— Powiedzmy.

— Jestem taka wdzięczna ! Naprawdę !

— Dobrze, dobrze...więc o kogo pani chodzi ?

— O niejakiego Josha Cartera. Czy mieszka tu ktoś o takim nazwisku ?
Murzynka wpisała hasło Josh Carter do komputera. Emillie z napięciem wpatrywała się w ekran. I po chwili...wyskoczyło ! J. Carter ! Emillie odtańczyła w myślach taniec radości.

— Dziękuję ! Nawet nie wie pani jak mi pani pomogła !

— Cieszę się. A teraz do widzenia.- odrzekła murzynka jakoś bez namiętnie.

— Nie ! Chciałbym zobaczyć jego dokumenty !

— Przykro mi, to wszystko co mogę zrobić. W sprawie dokumentów będę nieugięta.
Optymizm Emillie przygasł. Wiedziała, że już nie przekona sekretarki. I tak chyba wystarczająco wyprowadziła ją z równowagi. Pożegnała się i wyszła. Przez chwilę zastanawiała się co robić. Stała na jednej z głównych ulic centrum Roswell. Spojrzała na drugą stronę i nagle ją oświeciło :

— Jasne ! Urząd miejski !

Z panią w Urzędzie Miejskim poszło już znacznie łatwiej. Chyba była po wrażeniem, że może zrobić coś dla takiej osobistości jak Emillie Browes. Dopiero wtedy Emillie sama przed sobą przyznała, że ta sława, którą uważała za negatywne zjawisko, może okazać się pomocna w niektórych przypadkach. Na przykład w takich jak teraz.

— Proszę, o to karta dokumentacyjna pana Josha Cartera. – urzędniczka podała Emillie białą teczkę i zostawiła ją przy jednym z biurek, sama siadając nieopodal.
Emillie z mocno ściśniętym sercem, drżącymi rękami wyjęła dokumenty. Jej oczy natychmiast wbiły się łakomie w zapiski. Czytała : '' Josh Jacob Carter. Urodzony 5 lipca 1983. Data umowna, gdyż jako dziecko znaleziony na pustyni wraz z siostrą . Bliższe miejsce znalezienia nie znane. Adoptowany. Mieszkaniec Roswell od trzech lat. '' Emillie poczuła jak krew uderza jej do głowy. Coś tu było nie tak. Siostra ? Pustynia ? Data umowna? Adoptowany ? To pasowałoby do legendarnego Maxa Evansa. Ale nie było przecież wzmianki o zmianie tożsamości. A to, że mieszkał w Roswell dopiero od trzech lat ? Emillie potarła skronie...czy powiedzieć urzędniczce o sowich podejrzeniach ? Czy nie ośmieszy się, jeśli zapyta czy owy Max Evans żył w Roswell ? O co tu chodzi ? O co chodzi właściwie z tą legendą, jeśli nazwiska są prawdziwe ? To był istny krąg tajemnic ! Im bardziej Emillie zagłębiała się w tę sprawę, tym bardziej pragnęła odkryć ją do końca. Zorientowała się jednak, że bez pomocy jej nie rozwikła.

— Przepraszam najmocniej...- odchrząknęła, zwracając się do urzędniczki- Mogłabym z panią porozmawiać minutkę ?

— Jestem do usług. – kobieta dosiadała się do Emillie.- A tak przy okazji, mam na imię Eve.

— Eve...-zaczęła Emillie- Przyjechałam do Roswell, bo interesuję się legendą tego miasta...

— Nie sądzę żebym...

— Poczekaj, to nie koniec. Zapewne znasz tę historię na pamięć...to znaczy, jasne, że znasz...

— Tak...- urzędniczka wyglądała na skoncentrowaną.

— Bo widzisz Eve, słyszałam gdzieś, że nazwiska bohaterów legendy są autentyczne. A nawet nie tylko nazwiska. W związku z tym, powiedz mi jedno : czy takie osoby jak Max Evans, Liz Parker, Maria Deluca albo Jim Valenti żyły w Roswell ?

— Zgadza się. Jim Valenti był tu szeryfem.
Emilie wzięła głęboki oddech.

— W takim razie dlaczego zrobiono z nich legendę ? Dlaczego nikt nie dotarł do ich rodzin ? Dlaczego mieszkańcy zachowują się tak, jakby oni wszyscy żyli tylko na kartkach powieści?

— Wiem, że pani jest dziennikarką. Ale powoli. Zaraz odpowiem na wszystkie te pytania.- przez twarz Eve przemknął uśmiech. – Zacznijmy od początku. Rzeczywiście osoby, które wymienia się w legendzie naprawdę żyły w Roswell. Faktycznie Liz była kelnerką wraz z Marią, a Jim Valenti szeryfem. Nie było jednak żadnych kosmitów. Zresztą nad tym nikt się nawet nie zastanawia, bo nie ma nad czym.

— Jesteś pewna ?- Emillie utkwiła poważny wzrok w Eve.

— Ależ...tak ! – Eve była zaskoczona reakcją Emillie.

— Nie ważne...kontynuuj.

— A więc Liz i Maria, Max, Michael...te dzieciaki były zamieszane w wojnę gangów młodzieżowych. Chodziło o jakieś narkotyki. A szeryf Valenti ich krył, bo jego własny synek też należał do grupy...oni byli niebezpieczni. Kiedy FBI zaczęło deptać im po piętach, uciekli. Jednak federalni ich dopadli i podobno, jak mówili ludzie, wszyscy oprócz Maxa zginęli w strzelaninie z policją. Szeryf został wcześniej zdjęty ze stanowiska za współpracę z przestępcami. A legenda ? Max i Liz byli dla ludzi jak Bonnie i Clyd, więc zaczęły powstawać różne historie o tych dzieciakach. Każdy dodawał coś od siebie. A ponieważ to było w Roswell...sama rozumiesz. Aż w końcu ta historia przerodziła się w legendę. Nikomu nie przeszkadzały prawdziwe nazwiska. Przecież , jak to się mówi, w każdej legendzie jest ziarno prawdy . To zwykła kryminalna sprawka jakich dzisiaj dużo, i tyle.

— I ludziom nie przeszkadzało, że zrobili z przestępców bohaterów ?

— Hm, z tym jest inna sprawa. Z jednej strony powtarzano, że chodziło o prochy, z drugiej zaś, że ta strzelanina w Crashdown wciągnęła w porachunki niewinne ofiary...nie wiem. Tak się utarło. Ale nikomu to nie przeszkadzało, bo płynęły z tego niezłe zyski. Poza tym, Max i Liz- jacy by nie byli, podobno autentycznie, mocno się kochali. To wydało się mieszkańcom nawet wzruszające..

— A co z ich rodzinami ? Po całym zajściu ?

— Rodzice poumierali ze zgryzoty, niektórzy wyjechali z Roswell i słuch o nich zaginą.

— A Max ? Co z nim, skoro ocalał ?

— Nikt tego nie wie. Do dziś.

— A Liz ? Ona miała według legendy również przeżyć...

— To wymysł. Liz także zginęła. A przynajmniej wszystko na to wskazywało...podobno.

— To trochę dziwne co mówisz…dla mnie.

— Dlaczego ?

— Ponieważ wielu pytałam o legendę, i nikt nie potrafił wyjaśnić mi tego tak jak ty.

— Niewielu o tym wie. To wersja potwierdzona przez FBI.

— F-B-I... ? – Emillie podniosła ton głosu.

— Tak. Przez FBI, a co ?
Emillie była zmieszana. Natychmiast zmieniła temat.

— Nie, nic...hmm...mówiłaś, że w Roswell nie ma już żadnych rodzin uczestników tej historii...ale jacyś znajomi ?

— Zaraz...wydaje mi się...jest ktoś jeden, kto znał ich wszystkich, ale był poza tą sprawą. To kuzyn Marii Deluci. Sean Deluca. Żyje i prowadzi teraz restaurację Crashdown , którą przejął po rodzicach Liz w spadku. Słyszałam, że był niegdyś z niego niezły łobuz, lecz w końcu tylko on okazał się bez zarzutu. No i dostał mu się w ręce złoty interes ! Ta restauracja , że względu na legendę, jest najpopularniejsza w całym Roswell !

— Jestem twoją dłużniczką Eve ! Nie wiesz, jak mi pomogłaś...zrobisz dla mnie coś jeszcze?
Urzędniczka uśmiechnęła się szeroko. Widać było, że jest dumna, iż mogła tak przydać się samej Emillie Browes. W głębi duszy Eve żywiła nadzieję, że jeśli powstanie z tego jakiś materiał, to Emillie wspomni w nim o niej...i może wyrwie się nareszcie z tej mieściny !

— O co chodzi ?

— Max Evans był mieszkańcem Roswell. To pewnie macie i jego teczkę...

— Rozumiem. Poczekaj. Sprawdzę w archiwum.
Eve zniknęła na moment, a już po chwili położyła przed Emillie pożółkły, stary kawałek papieru. Następnie dyskretnie wycofała się do swojego biurka.

— Tu jest cała prawda...- szepnęła do siebie Emillie i poczuła jak zimny dreszcz przeszedł jej przez kręgosłup.
Otworzyła teczkę. Na pierwszej stronie, przeczytała jednym tchem : '' Maxwell Evans. Urodzony 5 lipca 1983 roku. Data umowna, gdyż jako dziecko znaleziony wraz siostrą na pustyni, koło Roswell. Adoptowany przez Evansów, wraz z siostrą Isabel. ''.
Emillie przymknęła oczy. Oblewał ją zimny pot. Czy aż do tej pory nikt oprócz niej, nie zwrócił uwagi na podobieństwo życiorysów Josha Cartera i Maxa Evansa ? Czyż to możliwe, żeby tak zapomnieć o Maksie ? Te daty, adopcja, miejsce znalezienia ! Emillie była z siebie dumna. O to rozwikłała pierwszą tajemnicę. Josh Carter to Max Evans !
Dziennikarka postanowiła jak najszybciej wrócić do hotelu, opowiedzieć o swoim odkryciu Billy'emu , a jutro z samego rana odwiedzi Seana Delucę. Była blisko prawdy. Czuła to. Na pewno.


Meggie z recepcji właśnie opiłowywała pilnikiem swój lewy kciuk, kiedy do holu wpadała Emillie Browes. Wchodząc przewróciła kosz na śmieci , a to z kolei narobiło hałasu i zwróciło uwagę Meggie, odrywając ją od niezwykle ważnej czynności jakim było doprowadzanie do perfekcyjnie owalnego kształtu paznokcia swojego lewego kciuka...

— Emillie ! – zawołała Meggie, wymachując rękami – Już wróciłaś ! Jak pierwszy dzień w Roswell ?!
Emillie jednak nie słuchała jej, próbując błyskawicznie posprzątać bałagan jakiego narobiła.

— Och, Emillie ! Co robisz ?!- obruszyła się Meggie na ten widok.
Emillie podniosła się z podłogi , odgarnęła kosmyki włosów opadające jej na twarz i stwierdziła sucho :

— Sprzątam śmieci, które rozwaliłam...

— Coś podobnego ?! Zostaw to natychmiast !- Meggie pociągnęła Emillie za sobą- Szef by mnie zabił, gdyby się dowiedział, że Emillie Browes sprzątała śmieci w naszym hotelu !

— Ale to moja wina, że trzeba je sprzątnąć...-Emillie zmarszczyła brwi.

— Nie. To zadanie sprzątaczek. Zaraz je wezwę. – recepcjonistka wyjęła z ręki Emillie papierek po ''księżycowym batoniku'' i rzuciła go na podłogę – A my siądziemy sobie u mnie, i pogadamy o dzisiejszym dniu...
'' O nie ! Tylko nie to...''- pomyślała Emillie i ostrożnie acz zdecydowanie, wyswobodziła się z objęć Meggie.

— Przykro mi, ale nie w tej chwili. Czekam na służbowy telefon i muszę pójść...

— Ach, jasne. Do pokoju !

— Dokładnie...

— No to zejdź do mnie potem. Mamy mnóstwo czasu !- Meggie wyszczerzyła zęby.

— Hm, właściwie... – Emillie z przerażeniem zdała sobie sprawę, że ta kobieta jeszcze gotowa przyjść do niej na górę, więc chyba nie ma wyboru- dobrze...

— Świetnie. Jesteśmy umówione !- zapiszczała recepcjonistka swoim sztucznie wysokim sopranem.

— Też się cieszę...

Emillie wpadała do pokoju i od razu wybrała numer do Billa. Odezwał się po drugim dzwonku.

— Emillie ?

— Tak ! Zgadnij co ?

— Co ?- w tonie Billy'ego nie było przekonania.

— Byłam w Urzędzie Miejskim i wiem wszystko !

— Co oznacza wszystko ?

— Josh Carter to Max Evans ! Jestem pewna !

— Opowiedz mi od początku. Niczego nie pomijaj...

— Okey, więc najpierw poszłam do domu starców. Okazało się, że istotnie mieszka tam facet, który nazywa się Josh Carter. Niestety nie mogłam zobaczyć jego dokumentów.

— Ale jak cię znam, poradziłaś sobie...

— W końcu jestem Emillie Browes nie ?

— No okey, co dalej ?

— Skoro tak, poszłam do Urzędu Miejskiego. Tam nie było problemów. Kobieta okazała się niezwykle pomocna. Wyjaśniła mi, jak to jest z legendą.

— Oświeć mnie !

— No więc tak jak w każdej legendzie, i w tej jest ziarno prawdy, a tym rzekomym ziarnem mają być prawdziwe nazwiska osób oraz niektóre wątki ich dotyczące...

— Czyli oni wszyscy żyli w Roswell ?- Billy podniósł głos.

— Tak, ale to nie koniec niespodzianek... strzelanina wydarzyła się naprawdę, Liz naprawdę była tą postrzeloną kelnerką...

— Mów dalej...

— Tyle że okazało się, iż była to pospolita sprawa kryminalna. Dzieciaki zamieszane w wojny młodzieżowych gangów. Nawet sam dzieciak szeryfa, dlatego zresztą Valenti ich krył i stracił posadę. Chodziło o narkotyki, zatem FBI rozprawiło się z przestępcami zabijając prawie wszystkich...oprócz Maxa Evansa. Dalej słuch o nim zaginą. Teraz najciekawsze. Przestudiowałam teczki Josha Cartera i Maxa. Porównałam je. Zgadzają się daty urodzenia, a ponadto takie okoliczności jak adopcja, posiadanie siostry, i to, że zostali porzuceni na pustyni.
Emillie otworzyła drzwi na balkon i oparła się o barierkę.

— I co, zmieniałam prąd twojego myślenia ?- rzuciła do słuchawki.

— To chyba ty powinnaś zmienić swój !- odrzekł Billy- Czarno na białym widać, że miałem rację. To zwykły kryminał.

— Co ?! Ja nie wierzę w tę bajeczkę !

— Jak to ?

— Za co dał życie Ben Stiller ?! No za co ? Za to, że napisał niewygodną prawdę !- Emillie zaczęła krzyczeć.

— Emillie, przestań.- Billy zareagował stanowczo, był zły.- Uroiłaś sobie tych kosmitów. Niech ten cały Josh Carter będzie Maxem Evansem, niech się ukrywa, przystaję na tę wersję. Ale to żaden obcy ! To przestępca. Nie ma w tym kompletnie nic.

— Nie ?! Poczekaj, nie powiedziałam ci najważniejszego...cała ta wersja, wyszła od FBI !

— I co...?

— Boże ! Jak możesz być tak ślepy Billy ! Jeśli te dzieci były naprawdę niewinne, jeśli wśród nich były istoty nie z tej ziemi , a FBI ich zlikwidowało...zastanów się choć przez chwilę ! Komu najbardziej zależałoby na takiej wersji ? Komu zależałoby na tym, by zatuszować bezpodstawne morderstwo ?! FBI ! Oni się tym usprawiedliwiają !

— Robisz morderców ze stróży prawa ?!

— Billy ! Obudź się ! W tym jest wielka tajemnica ! Wielki skandal !

— Emillie...wracaj do Waszyngtonu. Jeśli tego nie zostawisz, wiesz w co nas wpakujesz ?

— Bill...

— Wiesz ?! Do cholery ! Cenię cię, jestem twoim przyjacielem i partnerem, ale stąpasz po grząskim gruncie ! A ja razem z tobą , bo z tobą pracuję...Emillie, wiem, że dobry dziennikarz robi wszystko żeby odkryć prawdę, żeby wymierzyć moralną sprawiedliwość. Ale dobry dziennikarz, nie naraża swojego życia tylko z zasady wykonywanego zawodu. A tym bardziej nie naraża swojego partnera i informatora...owszem, zajmowaliśmy się sprawami morderstw, lecz nie wchodziliśmy w śledztwo ! A ty właśnie to robisz !
Emillie milczała. W głębi duszy rozumiała Billa. On się po prostu bał. Ale dla niej nie było odwrotu.

— Billy masz w części rację . Jednakże, przepraszam...nie rzucę tego nawet dla ciebie.

— Chcesz zniszczyć moją i swoją karierę...

— Nie. Chcę prawdy. – jej głos zrobił się zimny.- A ciebie nie poznaję...jakby kariera była wszystkim...

— Twoja szkoła – odrzekł kąśliwie Billy.

— Ta rozmowa prowadzi do kłótni, której nie chcę. Powtarzam : chcę prawdy. I znajdę ją. Możesz być pewien, że już niedługo.
Emillie wyłączyła słuchawkę. Billy dzwonił do niej jeszcze parę razy tego wieczoru. Ale ona nie odebrała.


Drugi dzień pobytu Emillie w Roswell zaczął się pięknym, słonecznym porankiem. Dziewczyna szybko wstała, zjadła śniadanie i popędziła do Crashdown, na spotkanie z Seanem Deluca. Perspektywa tej rozmowy zdołała poprawić dziennikarce humor zepsuty przez Billy'ego , a także recepcjonistkę Meggie, która wczoraj, zaraz po nieprzyjemnej dla Emillie rozmowie wparowała do niej do pokoju, i przez kolejne dwie godziny zamęczała ją plotkarskimi historyjkami. Na szczęście tego dnia nie było jej w recepcji, toteż dziennikarka wymknęła się z hotelu w spokoju, nie zauważona.
Emillie przekręciła kluczyki w drzwiach samochodu i spojrzała w górę na czerwony, neonowy napis : ''CRASHDOWN'', umieszczony na czymś w kształcie kosmicznego statku. Pchnęła wahadłowe drzwi i żwawym krokiem weszła do środka. Rozejrzała się. Kelnerki w seledynowych uniformach , ze srebrnymi fartuszkami w kształcie głów kosmitów i z antenkami na głowach krzątały się po restauracji. Kucharz-młody chłopak o wyglądzie latynosa w koszulce z małym nadrukiem przedstawiającym głowę kosmity stał za ladą, w głębi pomieszczenia, gdzie wydawał talerze z apetycznie prezentującymi się potrawami. Jakiś mężczyzna siedzący w samym rogu, zaśmiał się. Głosy, słowa mieszały się z brzdękiem sztućców. Emillie wyprostowała się i wciągnęła nosem zapach pieczonej bułki sezamowej. Czy tak to wyglądało za czasów Liz i Maxa ? Jak prezentowały się Liz i Maria w uniformach kelnerek ? Czy też nosiły te śmieszne 'srebrne czułki' na głowach ? Emillie zamyśliła się tak głęboko, że nawet nie spostrzegła jak podchodzi do niej jedna z kelnerek.

— Stolik przy oknie czy gdzieś przy ścianie ? – spytała, stając przed Emillie.

— Słucham...?- Emillie spojrzała na uśmiechniętą twarz brunetki.

— Jaki stolik ? – powtórzyła dziewczyna.

— Ach przepraszam, jestem roztrzepana. Może...przy oknie.

— Proszę za mną. – dziewczyna z obsługi szybko poprowadziła Emillie do jednego ze stolików w kształcie latającego talerza.

— Przyjemnie tu...- mruknęła Emillie, sadowiąc się na krześle.

— Cieszę się, że się pani podoba. Oto menu.
Kelnerka podała jej kartę dań, a sama wyciągnęła notes zamówień i spojrzała na nią wyczekująco. Emillie jeździła wzrokiem po wymyślnych, kosmicznych nazwach, ale skupiona była na owej kelnerce. Po wyczynach recepcjonistki ulgą, ale i zaskoczeniem było spotkać osobę, która w ogóle cię nie kojarzy, pomimo twojej sławy. To odczuwała Emillie w tym momencie, i wreszcie uświadomiła sobie , że może swobodnie prowadzić rozmowę.

— Jeśli trudno jest się pani zdecydować, to mogę coś doradzić...- odezwała się kelnerka.

— Tak ? No to w takim razie zdam się na radę.

— Hm, chodzi o przekąski czy raczej pełne danie ?

— Coś lekkiego.

— A więc Will Smith odpada. Zobaczmy co my tu mamy... Najodpowiedniejszy byłby Marsjański Torcik.

— Co to takiego ?

— To firmowe ciastko z bakaliami, truskawkami, kremem śmietankowym, polane...sosem tabasco. Dlatego kupują je tylko kosmici !- dziewczyna zachichotała.

— Ale ludzie to trawią ?- Emillie uśmiechnęła się.
Pamiętała tę tradycję kuchni w Roswell – tabasco był przysmakiem kosmitów, a więc figurował jako obowiązkowy składnik tutejszego jedzenia.

— Mamy paru ryzykantów, którzy to zamawiają . Jak do tej pory żyją.
Ta kelnerka coraz bardziej podobała się Emillie. Była bezpośrednia i naturalna.

— Dobrze, a więc wezmę ten torcik i jeszcze coś do picia...

— Polecam Posokę Predatora...

— Dobrze.

— W porządku, zapisałam. Teraz niestety trzeba będzie trochę poczekać. W tym tygodniu mamy istny najazd turystów. Wszystko przez festyn roswelliański.

— A ja o tym zupełnie zapomniałam. – Emillie teraz zrozumiała dlaczego samochody tłoczyły się do miasta, w dzień jej przyjazdu.

— Więc wrócę za jakiś czas.- rzuciła dziewczyna w fartuszku i już miała odchodzić, gdy Emillie zatrzymała ją.

— Mam jeszcze pytanie...czy mogłabyś przekazać swojemu szefowi, panu Seanowi Deluce, że ktoś chce z nim koniecznie porozmawiać ?
Kelnerka stropiła się trochę.

— Zna pani szefa ? Czy to ważne ?

— Nie znam go dobrze, ale to ważne.

— Szef rzadko tu bywa. Jest sędziwym człowiekiem i wszystkie sprawy dotyczące restauracji załatwia telefonicznie. Wie pani, czasem wydaje mi się nawet że nie lubi tu być. A co, może chce pani kupić naszą knajpkę !?

— Nie, nic z tych rzeczy. To raczej sprawa natury osobistej.

— Szefa nie ma. Ale mogę pani podać adres domowy.

— Będę wdzięczna.


Emillie spojrzała na mały, typowo amerykański domek pokryty sidingiem, z niewielkim gankiem i ogródkiem. Jak na człowieka 'złotego interesu' Sean Deluca mieszkał skromnie.
Bardzo skromnie. Dziennikarka powolnym krokiem weszła na drewnianą werandę i stanęła przed dębowymi drzwiami. Nacisnęła dzwonek. Krótko, zdecydowanie. Nasłuchując, wstrzymała oddech. Była podniecona i ożywiona. Nikt jednak nie pojawiał się przez dłuższą chwilę, a cisza zaczynała dzwonić jej w uszach. Jeszcze raz nacisnęła dzwonek. Tym razem długo przyciskała go palcem. Poczuła zdenerwowanie. A jeśli się nie uda ?

— Kto tam ?- odezwał się nagle kobiecy głos.
Dębowe drzwi drgnęły i z nieprzyjemnym skrzypnięciem otworzyły się na oścież. Na progu ukazała się pomarszczona staruszka. Ubrana była w przewiewną sukienkę w czerwone kwiaty, przewiązaną białym fartuchem kuchennym. Jej zupełnie siwe włosy upięte były w kok na czubku głowy, a duże, niebieskie oczy mrugały nerwowo.

— Kim pani jest ? Czego pani chce ?- kobieta zwróciła się do Emillie niezbyt grzecznie.

— Nazywam się Emillie Browes, jestem dziennikarką Washington Post. Chciałabym porozmawiać z Seanem Deluca...proszę się nie obawiać to nic złego, a to bardzo ważne. Czy mieszka tu Sean Deluca ? – chciała upewnić się Emillie.

— Tak, to mój mąż. Ale skąd pani ma nasz adres ?

— Podała mi go jedna z kelnerek w Crashdown...proszę wybaczyć najście, ale musiałam koniecznie znaleźć pani męża, to naprawdę istotne !
Staruszka zmierzyła Emillie wzrokiem od stóp aż po czubek głowy i w końcu powiedziała :

— Proszę pójść za mną. Mąż pracuje w ogrodzie.
Emillie przeszła za kobietą do chłodnego, wyłożonego hebanowym drewnem holu, a następnie znalazła się w przestronnym, jasnym salonie.

— Niech pani usiądzie i poczeka. Zawołam męża.- poleciła staruszka, wskazując na fotel.
Emillie pokiwała głową i usiadła , a kobieta otworzyła tylne wyjście do ogródka i po chwili zniknęła w zieleni krzewów i drzew.
Dziennikarka postanowiła lepiej przyjrzeć się pomieszczeniu. Było jasne, duże i wygodnie urządzone. W lewym rogu na oszklonym kredensie stały puchary o różnej wysokości i kolorze, najpewniej nagrody za jakieś konkursy. Na ścianie wisiał nowy model telewizora Sony z płaskim ekranem. A na reszcie regałów stało mnóstwo zdjęć. I to przykuło zainteresowanie Emillie. Wstała, podeszła bliżej i zaczęła je oglądać. Na pierwszym wysoki, niebieskooki blondyn obejmował brunetkę , również o niebieskich oczach. Emillie przeczytała podpis na ramce : '' Sean i Lauren. Wycieczka do Ohio.''. Domyśliła się, że Lauren ze zdjęcia to obecna żona Seana. Przeniosła wzrok na kolejne zdjęcie. Było to zdjęcie ślubne. Tak jak myślała, młode małżeństwo to byli Sean i Lauren. Poszła dalej. Trzecie zdjęcie było znacznie młodsze. Tu już około czterdziestoletni Sean i Lauren siedzieli w ogrodzie z dwoma chłopcami. Na kolejnym zdjęciu ci sami chłopcy, tylko nieco starsi, ubrani w stroje zawodników baseballu uśmiechali się szeroko.

— Moi synowie. Fajne chłopaki, co ?- rozległ się zachrypły głos.
Emillie wystraszona do granic możliwości, odwróciła się gwałtownie. Spojrzała na mężczyznę, który przed nią stał. Od razu go rozpoznała. Sean Deluca. Miał na sobie stare, sfatygowane jeansy i pobrudzoną ziemią koszulę w kratkę. Na głowie nosił czapkę z daszkiem , na której widniał sprany nadruk w postaci czerwonego napisu '' Boston Bulls'', oznaczającego nazwę dość słynnej drużyny baseballowej. Spod owej czapki wystawały poskręcane, siwe kosmyki włosów. Emillie objęła wzrokiem postać Seana. Miał świetną sylwetkę jak na swoje lata, jego niebieskie oczy uśmiechały się do niej życzliwie, usta również wygięły się w uśmiechu. Emillie musiała przyznać, że Sean pomimo wieku wygląda na mężczyznę bardzo przystojnego, charyzmatycznego, w każdym razie na pewno wygląda młodziej niż jego żona. I to zaskoczyło dziennikarkę, po przecież z słów kelnerki wynikało, że Sean jest sędziwym, zgorzkniałym, niedołężnym starcem.

— Co pani tak zaniemówiła ?- uśmiechnął się Sean, podchodząc to Emillie. – Sean Deluca, z kim mam przyjemność ?- podał jej rękę.

— Emillie Browes, Washington Post. – powiedziała Emillie, odzyskując głos.

— Browes ? Ach, tak...słyszałem !
Emillie zarumieniła się lekko.

— Usiądźmy.- zaproponował Sean, padając na fotel.
Browes poszła w jego ślady.

— Co sprowadza do mnie taka sławę ? – spytał Sean i dodał- Pewnie nareszcie chcecie napisać artykuł o moich synach, co ?
Emillie zbita z tropu, ze zdziwieniem zmarszczyła czoło.

— A więc, nie. Pani nie słyszała o moich chłopcach ?- Sean patrzył na Emillie, a następnie zamaszystym ruchem ręki uderzył się w kolano. – Ale ze mnie pacan ! Jak pani może wiedzieć ! Cóż...moi synowie grają w ''Boston Bulls'' – wskazał dumnie na czapkę- Todd i Neil Andersonowie !

— Bracia Andersonowie to pańscy synowie ?!- wykrztusiła Emillie.
Nie mogła uwierzyć. Bracia Andersonowie to byli jedni z najsłynniejszych zawodników baseballowych, nowe odkrycie, gwiazdy sportu ostatnich lat !

— Tak, to moje chłopaki, moja krew ! Zmienili nazwiska, bo lepiej brzmi w show-biznesie Anderson niż Deluca...przynajmniej według agentów i menadżerów. – Sean westchnął ciężko.- Nawet pani nie wie, jak trudno mi było to zaakceptować z początku...ale i tak wszyscy miłośnicy baseballu wiedzą , że to moi synowie...

— Nie miałam pojęcia. – rzekła Emillie.

— Tak, tak...ale przejdźmy w takim razie do sedna. Skoro nie chodzi pani o Todd'a czy Neil'a, to o co chodzi ?
Emillie czuła, że nadchodzi chwila prawdy. Krew zaczęła burzyć się w jej żyłach, a serce zabiło mocniej. Zebrała w sobie całą odwagę, cały zapał do rozwiązania tej sprawy i wzięła głęboki oddech.

— Piszę artykuł o Legendzie Roswell...a właściwie o tym , co w rzeczywistości się za nią kryje. Powiedziano mi, że jest pan jedynym żyjącym krewnym tamtych ludzi...
Oczy Seana Deluci zwęziły się gwałtownie. Krople potu wstąpiły na jego czoło, a dolna warga zadrgała nerwowo. Emillie natychmiast uchwyciła, że wyraz twarzy staruszka diametralnie się zmienił. Nie był on już uśmiechnięty i odprężony. Jego usta zacisnęły się i zmarszczyły, wzrok wyrażał złość i surowość.

— Nie wiem, o czym pani mówi. – stwierdził zdławionym głosem.

— Mówię o Maksie Evansie, o Liz Parker, o Marii Deluci...o tym co się z nimi naprawdę stało. Mówię o strzelaninie w Crashdown 18 września 1999 roku.
Teraz Sean Deluca był już na skraju. Zacisnął pięści i wstał z fotela.

— Nadal, nie rozumiem. Nie mam na ten temat nic do powiedzenia. Absolutnie nic.
Emillie podeszła do niego. Spodziewała się trudności.

— Panie Deluca z tego co wiem...- zaczęła.

— Nic pani nie wie ! Proszę opuścić mój dom !- starzec krzyknął, a w jego oczach zaświeciły błyskawice.

— Nie mogę tego zrobić...

— Pani musi to zrobić.- odrzekł z naciskiem Sean. – Proszę mnie nie zmuszać do wzywania policji !
Emillie zrozumiała, że to koniec. Sean był zdecydowany na wszystko. Widziała to w jego spojrzeniu. Nogi ugięły się pod nią, ale nie zaprotestowała. Wzięła swoją torebkę i ruszyła do drzwi za Delucą. I gdy miała już wyjść, nagle uświadomiła sobie, że nie może się tak poddać. Odwróciła się i spojrzała głęboko w te niebieskie, przerażone oczy Seana.

— Wiem, że Max Evans żyje. Wiem, że Josh Carter to Max Evans. Wiem , że pan go chroni. Ja jestem po tej samej stronie...niech pan to z siebie wyrzuci ! Niech świat to usłyszy...Liz by tego chciała. – i to mówiąc, wyszła na werandę.
Szła powoli, specjalnie. Miała nadzieję, że za nią zawoła. Musi to zrobić, myślała. I wtedy...

— Pani Browes, niech pani poczeka ! – odezwał się jego drżący głos.
Emillie obróciła się , wróciła w stronę domu, a kiedy znalazła się dość blisko Seana, ciepło uścisnęła pomarszczoną dłoń.

— Zrobię kawy. – powiedział, i odwzajemnił uścisk.

Sean drżącą ręką wyjął słoik z kawą , nabrał czubatą łyżeczkę, a po chwili wysypał jej zawartość do kubka. Następnie powtórzył tę czynność, przy której niestety nie udało mu się opanować nieskoordynowanych ruchów. Starzec wziął głęboki oddech i ostrożnie wyjrzał zza drzwi kuchni do salonu, gdzie siedziała dziennikarka. Widząc, że dziewczyna rozgląda się na boki, pośpiesznie się schował. Potarł skronie. Czuł jak pulsuje w nim krew, a ręce nieustannie się pocą. Potworny ból rozsadzał mu głowę i...serce. Usiadł, uważnie pilnując kiedy zagotuje się woda, i mając nadzieję, że ta migrena zaraz przejdzie. Jednak nie przechodziła. Wzmagała się tylko coraz bardziej. Sean westchnął głośno i ściągnął czapkę, rzucając ją byle gdzie. Oparł głowę na rękach, kuląc się. Tak zastała go jego żona, która właśnie miała zamiar zająć się obiadem.

— Sean co się dzieje ?- spytała z troską i dodała- I dlaczego ta kobieta jeszcze u nas siedzi ? Co chciała ?
Mąż podniósł na nią oczy. Lauren Deluca doznała szoku. Jej Sean płakał ! Łzy spływały mu gęsto po policzkach, a płuca zacharczały groznie.

— Woda się gotuje...- mruknął Sean ocierając szybko twarz, i wstając tak by małżonka nie widziała go już w takim stanie.
Zalał kawę wodą, dodał śmietanki i ustawił kubki na tacy. Chciał już wyjść, kiedy dotarło do niego, o co pytała żona. Chciała wyjaśnień, ale miała to do siebie, że nigdy nie powtarzała dwa razy. Stała więc teraz przed nim w milczeniu.

— Wspomnienia, kochana...- szepnął .

— Słucham ?

— Ta dziennikarka...ona wie o Tajemnicy. Chce bym jej wyjaśnił, chce spisać moje wspomnienia...- oczy Seana ponownie się zaszkliły.
Lauren ciągle milcząc podeszła do niego, zabrała mu tacę i mocno przytuliła swoimi wątłymi, pomarszczonymi rękami.

— Jesteś tego pewien Sean...?- usłyszał jej kojący głos. Pociągnął nosem i wolno odrzekł :

— Czas przerwać milczenie.


Wersja do druku Następna część