_liz

Serce znajdzie drogę (4)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

3.

Tam nieskończoność, wieczność, nicość – brzmienia
które są dla mnie tajemniczym ruchem,
a każde w mózg mój uderza piorunem,
i mózg druzgota, i w zgliszcza zamienia


Oparła się plecami o szafki. Jej wzrok odprowadzał do wyjścia Max. Uważnie wychwytywała każdy ruch jej ciała wyobrażając sobie, jakie mogłaby zadawać ciosy. Czasami lubiła tak przewidywać akcje innych, może stąd właśnie powstawała jej zdolność do pokonania każdego.

Poza tym od pierwszego spotkania Guevara pozostawiła raczej ponure wrażenie. Zamknięta w sobie i w dodatku tak chłodna. Jakby ciągle miała zły humor. Ciekawe co by zrobiła, gdyby musiała tyle lat przeżyć w Manticore. Tam by ją nauczyli... Nie życzyła jej ani jednego roku dłużej w tym miejscu. I tak Max za dużo przeszła. Ale powinna nauczyć się cieszyć z tego życia, które sobie wywalczyła.

Ciemne oczy powędrowały w stronę przeciwległej ściany. Alec stał w podobnej pozycji co ona, wbijając zielone spojrzenie prosto w nią. Na chwilę wszystko się zatrzymało, gdy doszło do bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Jak przeklęte deja vu wrócił w jej głowie głos wspomnienia, którego nie pamiętała wcześniej.

— 542 przestań się na niego gapić, tylko zadaj cios!

Ten głos rozpoznałaby wszędzie. Chyba żadna osoba z X5 nie zapomni nigdy lodowych głosek Lydeckera. Był dźwięk, ale ciągle nie wiedziała czego dotyczy wspomnienie, bo żaden obraz nie zagościł w jej umyśle.

Jeszcze kilka długich sekund spoglądali na siebie, aż Liz oderwała się od szafki i obróciła do niego plecami. Nie drgnęła nawet, kiedy dystans pomiędzy nimi się skrócił. Otworzyła własną szafkę i sięgnęła po niewielkie pudełeczko. Momentalnie odstawiła je, gdy poczuła ciepły oddech na swojej szyi.

— Nie musisz się tak skradać i tak cię czuję – mruknęła bez większego entuzjazmu

— Czujesz? – wydawał się nie być tym zaintrygowany, ale raczej zadowolony
Przewróciła oczami i zamknęła drzwiczki. Przesunęła powoli swoje ciało, stając twarzą do niego. Lewy kącik ust unosił się w nieznacznym uśmieszku. Był tak pewny siebie, że aż miała ochotę mu zburzyć ten ład. Z drugiej strony, widząc wyraz jego twarzy, prawie się uśmiechnęła.

Pozostała jednak przy opcji ostudzenia jego zapałów. W ciemnych oczach pojawił się figlarny błysk, a po chwili z ust wypadła miękka wypowiedź.

— Aha. Czuję. Co znaczy, A musisz wziąć prysznic, B popracować nad techniką.
Teraz to jej usta znaczył tryumfalny uśmieszek. Kiedy on analizował słowa, ona już odchodziła. Westchnął z rozbawieniem i pokręcił głową.

To powoli przybierało całkiem inne barwy niż powinno. Zwłaszcza, gdy razem z jej głosem wróciło to drażniące uczucie. Dawno nie powracało do niego z taką siłą żadne wspomnienie zakopane przez Psy-Ops. Wzdrygnął się. Na samą myśl o tym miejscu przypominał mu się zawsze obecny czerwony laser i jego własny krzyk.

Krzyczała z całych sił. Znał ten rodzaj wrzasku powodowanego nie tylko bólem fizycznym. I za chwilę jego też zmuszą do tego krzyku.

W głowie echem odbił się czyjś rozpaczliwy krzyk. Tym razem nie jego. Kogoś, kto odwiedzał Psy-Ops tuż przed nim. Ale to było nielogiczne. Nie mógł słyszeć przez idealnie wyciszane ściany, a nigdy nie był przy tym, jak ci psychole „zajmowali się” kimś innym.

Co się działo z jego umysłem? Chyba nadchodził jakiś poważny kryzys. Nigdy wcześniej nie miał aż takich przebłysków świadomości. Tak jak chciał czasami pamiętać wszystko, równie mocno bał się to poznać.

A teraz znajomy krzyk. Był pewien, że to nie iluzja, że to było prawdziwe wspomnienie. Tylko gdyby mógł jeszcze sobie przypomnieć czego dotyczyło. Krzyk znów rozbił się w jego czaszce, az zacisnął powieki. Odchylił głowę do tyłu, uderzając o zimną szafkę.

— Odejdź – syknął
I momentalnie ustał gnębiący go wrzask, przynosząc niestety grobową ciszę. Potrząsnął głową, pozbywając się resztek koszmarnej pół-wizji.

* * *

Logan spoglądał z fascynacją i lekkim rozbawieniem na Max, która właśnie usiłowała ugotować makaron na spaghetti. Nie mógł powiedzieć, że usiłowała. Z cała pewnością gotowała. Zabawne było jednak, że z napięciem wbijała wzrok w zegarek, chcąc najwyraźniej być dokładną co do sekundy z wyjęciem makaronu.

To bywało urocze, to jej ciągle żołnierskie przyzwyczajenia. Jak ta niezmierna dokładność. Chociaż przyznawał, że czasami to bywało drażniące. Nie te drobne zwyczaje, które nie miały większego znaczenia, ale jej największe i najgorsze zachowanie. Dystans.

Nie dziwiło go początkowo, że unika „odkrywania się” i jest raczej sceptycznie nastawiona do pewnych spraw. Po tym co przeszła w dzieciństwie i całym jej ciężkim życiu opartym na ciągłej ucieczce, takie skrycie w sobie było gwarancją przetrwania. Ale czasami brakowało mu jej miękkiego uśmiechu i beztroskiego zachowania.

Jeszcze rok temu, kiedy z każdym dniem się do siebie zbliżali, udało mu się przebić ten pancerz. Wyszło mu to na tyle dobrze, że momentami to właśnie Max stanowiła dobrego ducha, który podtrzymywał ich kontakt. To ona nie traktowała go jak nieporęcznego kaleki i dawała mu czasem w kość, to ona robiła złośliwe docinki w stosunku do jego manii ratowania świata, to ona go wyciągnęła na weekend z dala od Seattle.

Nie biorąc pod uwagę tego, że kiedyś dosłownie przetoczyła przez niego swoją krew, naprawdę była jego życiem. To było dość dziwne, wiedzieć co tak naprawdę się między nimi dzieje i jednocześnie unikać tego jak ognia. Ale oboje wmawiali sobie i innym dokoła, że nic nie ma między nimi prócz przyjaźni i współpracy.

I tak wszyscy wiedzieli swoje. Dosłownie wszyscy. Nawet Zack i Alec, którzy raczej unikali wszelkich obserwacji rozwijającego się uczucia.

Ale teraz znów wszystko się pokomplikowało. Utrzymywali kontakt, jak widać nawet od czasu do czasu jadali razem kolacje, ale ciągle udawali sami przed sobą, że to nic więcej. Tak było po prostu łatwiej.

— Odłóż rozmyślania nad ratowaniem świata i zabierz się za ten sos – rzuciła pogodnie Max
Tak. Cała Guevara. Uśmiechnął się pod nosem. To był jej nieodparty urok. A czasami miał wrażenie, że każdy X5 ma swój indywidualny charakterek.

Max była typem zdystansowanej, czasem nawet ponurej i wiecznie odpowiedzialnej dziewczyny, która chyba tylko w towarzystwie O.C. była w stanie zaszaleć i poddać się beztrosce. A propos beztroski, na myśl od razu nasuwał się Alec. On chyba żył w poczuciu ciągłej dominacji i nie obawiał się niczego. Chociaż z drugiej strony miał prawo tak ostro używać życia po długim pobycie w Manticore. Mimo całej swojej powagi, Logan jak małe dziecko wyczekiwał tylko na jedno... Ale wiedział, że prędzej piekło zamarznie nim zielonooki kogokolwiek potraktuje poważnie.

Zack też miał swoją indywidualną osobowość. Chyba nieco bardziej skomplikowaną niż pozostała dwójka. On zawsze żył nie tylko w strachu o siebie samego, ale też o pozostałych. Ogromna odpowiedzialność pilnować i chronić praktycznie gromadki innych osób. W dodatku to wyczerpujące i nieziemsko trudne zadanie zapanować nad kilkoma X5. Momentami Logan wręcz go podziwiał i... współczuł mu.

* * *

Nie miała ochoty spędzać wieczoru na studiowaniu po raz chyba już setny planu akcji. Była tu na misji, ale musiała też odetchnąć. Nie co dzień mogła uwolnić się od obserwacji Manticore i skorzystać ze swoistej swobody. Przebieg akcji miała w małym paluszku, zatem mogła jeden wieczór poświęcić na banalne i całkowicie niepotrzebne spacerowanie po wieczornym Seattle.

Kiedy dotarła do parku, nie mogła się powstrzymać przed wskoczeniem na huśtawkę. Mogło to wyglądać głupio, ale nigdy w życiu nie miała szansy się ot tak po prostu pohuśtać.

c.d.n.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część