_liz

Serce znajdzie drogę (3)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

2.

Przeszłość nie wraca jak żywe zjawisko
w dawnej postaci – jednak nie umiera

Alec posłał promienny uśmiech mijającej go blondynce. Dzień zaczynał mu się całkiem przyjemnie, od kolejnego prawdopodobnego flirtu. Jeśli nie trafi na rozjuszoną Guevarę, uzna to za święto. Otworzył szafkę i wyciągnął z niej rękawiczki rowerowe. Był w trakcie zapinania drugiej, gdy zmysły stanęły na baczność i ściągnęły jego uwagę w stronę wejścia.

Max ściskała kierownicę od roweru, mówiąc coś do stojącej obok dziewczyny. Zielone spojrzenie przesunęło się na postać filigranowej brunetki. Najwyraźniej była nową pracowniczką, bo nigdy wcześniej jej nie widział tu, a miał idealna pamięć do ślicznych dziewczyn. Ale mimo że żadne konkretne wspomnienie nie wracało, miał nieodparte wrażenie, że jednak skądś ją zna.

Przesunął wzrokiem uważnie po całej postaci. Karmelowa skóra, długie włosy, spływające miękkimi falami na ramiona i niesamowicie mroczne oczy odcieniu pirytu. Coś w niej było. Coś znajomego. Nie tylko sposób poruszania się – każdy jej ruch był płynny, koci, wyważony, używała tyle siły ile było potrzeba, bez gwałtowności i pośpiechu. Jej postać niosła ze sobą znajome uczucia.

Nie mógł sobie przypomnieć skąd to zna. Skąd JĄ zna. Już kiedyś przerabiał podobną sytuację, gdy Manticore wymazało mu z pamięci sprawę Berrisforda. Długo potem nawet nie wracała świadomość o tym, co zaszło. Psy-Ops gościło go tyle razy, że już sam nie rozróżniał uczuć, które nabywał z czasem od tych wspomnień, jakie zagrzebał najgłębiej w pamięci. Może ta brunetka była jakąś dawną sprawą, którą prowadził jeszcze za czasów Manticore i którą prawdopodobnie spartaczył.

Zamknął szafkę i nie odrywając wzroku od dziewczyny, podszedł w jej stronę. Zignorował Max, nawet nie witając się z nią, za to wyciągnął dłoń w stronę brunetki.

— Alec McDowell.
Ciemne oczy przesunęły się na niego z zaciekawieniem.

Zastygła w bezruchu. Ta twarz... uśmieszek... niesamowicie zielone tęczówki... ten zapach... To było tak bliskie. A mimo tego wrażenia umysł nie przytaczał żadnych konkretnych obrazów czy słów. Nie było nic wyrazistego oprócz dręczącego przeczucia.

Jasny uśmiech nieco przygasł, kiedy myśli wciąż usiłowały znaleźć wspomnienie. Podała Alecowi swoją dłoń i miękkim głosem przedstawiła się:

— Liz Parker.
Jeszcze na chwilę zatonęła wzrokiem w zielonych tęczówkach, po czym bez słowa odeszła.

Alec odprowadził ją wzrokiem. Max, którą już nudziły wszystkie jego podboje i próby uwiedzenia kolejnych dziewczyn, przewracała raz po raz oczami. Widziała już różne sztuczki, ale takiego „łowienia” spojrzeniem nie była jeszcze świadkiem. Przez chwilę miała wrażenie, że to Alec ulega ciemnym oczom. Ktokolwiek był tu dominujący, nie zależało jej na tym, by obserwować ich słodkie chwile rozpoznania.

Zielone tęczówki jeszcze przez dłuższą chwilę prześwietlały ciało brunetki. Nie należała z całą pewnością do tych słodkich dziewczątek bez mózgu, które kręciły dolnymi partiami swojego ciała by sobie zapewnić dobrą zabawę. Chociaż pozory kreśliłyby ją jako niepewną bezbronną istotkę, widział w niej coś więcej. Tego małego chochlika czającego się pod skórą filigranowej osóbki.

Wystarczyło spojrzeć w jej oczy i od razu było widać ogniki niebezpieczeństwa. Liz nie była prostą osobą, którą można poznać dogłębnie po kilku minutach rozmowy. Wręcz przeciwnie, należała do tego rodzaju osób, które trzeba było rozgryźć.

Takie lubił najbardziej. Owszem, schlebiało mu, gdy te proste zabawne dziewczyny zwracały na niego uwagę. Stanowiło jednak niesamowite wyzwanie zawrócić w głowie takiej dziewczynie jak Liz. Sam wysiłek potęgował adrenalinę. A kiedy po zwycięstwie nadchodził czas na najsłodszą nagrodę, przyjemniej się ją czerpało. Nie mógł przepuścić możliwości zwrócenia uwagi tej drobnej brunetki.

Alec nie wiedział jednak, że t a bastylia była naprawdę nie do zdobycia. Może gdyby była zwykłym człowiekiem, jedną z wielu pospolitych mieszkańców Seattle, dałaby się nawet pouwodzić. Jako żołnierz nie mogła zawierać bliższych kontaktów bez wyraźnego pozwolenia dowódcy.

Liz prychnęła cicho, otwierając swoją szafkę. Wciąż czuła na sobie wzrok zielonookiego. Doskonale wiedziała co mu chodzi po głowie. Może i żyła praktycznie w ciągłym odosobnieniu, ale miała pojęcie o takich sprawach. Z tym się chyba każdy rodził. W zasadzie mogłaby sobie pozwolić na drobną rozrywkę skoro już była za murami Manticore. Oni i tak sądzili, że jest bezwzględnie posłuszna i bez rozkazu nawet nie kichnie. Ona chyba jednak miała jakiś genetyczny mankament, bo przewrotna natura wielokrotnie ciągnęła ją w stronę tego, co w jednostce było zakazane.

Czego Manticore nie widzi, tego im nie żal.

Nie. Przede wszystkim zadanie. Zwłaszcza, że nieco ją niepokoiło to uczucie znajomości z zielonookim. Nie mogła ulegać emocjom. To w końcu był ten jej „mankament”, musiała go w sobie zwalczać.

* * *

Przewróciła się na brzuch, wbijając wzrok w fotografie rozłożone na podłodze. Nie musiała już na nie spoglądać, znała je na pamięć. To chyba była kolejna cecha X5 – pamięć fotograficzna. Chociaż tymczasowa. Tak. Pamięć fotograficzna idealna, ale do czasu wizyty w Psy-Ops.

Dlatego większości tak bardzo zależało na wykonywaniu bezbłędnym zadań. Nie chodziło o pochwałę ze strony dowódców, ale o to, by nie usunięto skrawków pechowej misji. Nowe serie posłusznie wypełniały polecenia na co dzień, czasami miała wrażenie, że ich to fascynuje i napawa dumą. Ale ona, pozostałość po wadliwej serii X5, wciąż miała ochotę skręcić karki wszystkim tym maniakom. Stwarzała pozory, brała aktywny udział w treningach, udawała radość na wzmiankę o kolejnych zadaniach – tylko po to, by nie kazali psychopatom z Psy-Ops zmieniać świadomości jej mózgu i wyprać kilku niepotrzebnych fragmencików pamięci.

Przesunęła spojrzenie na drugie zdjęcie. Wcześniej sobie tego nie uświadamiała, dopiero teraz dotarła do niej ironia, jaką posługiwała się kobieta, która przydzieliła jej to zadanie. Cóż za złośliwe zrządzenie losu, gdy dawny żołnierz Manticore ginie z rąk „siostry”. W dodatku z tej samej serii. To nie było zabawne, to było...

Chore.

Nigdy nie uważała pracowników swojego „domu” za naukowców i inteligentnych, cywilizowanych ludzi. Rzadko nawet klasyfikowała ich do tego gatunku. Okrucieństwo i bezwzględność stanowiły chyba podstawę ich życia. Żeby zabijać własne „dzieci”. I to w ten sposób.

Jakoś nie podobała jej się myśl, że będzie musiała zabić kogoś takiego, jak ona sama. Ale nie było innego wyjścia. Jeśli tego nie zrobi, już zadbają o nią po powrocie do tego stopnia, że nie będzie w stanie przez kilka kolejnych tygodni otworzyć oczu. Mordercze treningi, wieczne krzyki i poniżanie, a na dokładkę podwieczorki na Psy-Ops. Nie. Nie marzyła o tym ani przez chwilkę. Dlatego lepiej było przez ułamek sekundy cierpieć, widząc śmierć kogoś bliskiego, niemal członka rodziny, niż potem w ogóle tego nie pamiętać.

Przekręciła się na plecy, wbijając wzrok w sufit. Dziwnie wróciła do niej myśl o tym zielonookim Alecu. To uczucie jakie z niej wydobył, z tych pokładów utajonych przez Psy-Ops. Może był jedną z jej misji, która najwyraźniej źle poprowadziła? To było całkiem logiczne.

Jęknęła i wróciła znów do swojego planu. Dużo więcej czasu wymagało zabicie X5. Nie można było ot tak spaść z nieba i stoczyć walkę. Za duże ryzyko. Przy tak wymagającym i równie niebezpiecznym przeciwniku trzeba było poświęcić trochę czasu i wysiłku. Obserwować i odnajdywać słabe punkty. Ale gdy już rozprawi się z X5, będzie mogła spokojnie odetchnąć przy zabijaniu tego zwykłego człowieka. A potem...

A potem znów Manticore.

Piekielny zaklęty krąg.

c.d.n.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część