{o}

Charyzmat (1)

Wersja do druku Następna część

Rozdział 1 – Cud

Willa Porcusa należała do jednych z najokazalszych w Rzymie. Często też organizowano w niej uczty, na które zapraszano licznych gości. Zaczynały się już w południe. Właściwie to wpuszczano każdego – aby tylko wszystkie miejsca były zajęte. Przychodziły zarówno wielkie osobistości, jak i mniej zamożni Rzymianie. Ci drudzy liczyli często na to, iż zdołają poprawić swoją sytuację finansową ogrywając – przy partyjce kości – jakąś znakomitość bywającą na dworze cezara. Były to rozgrywki nieraz niezwykle emocjonujące. Czasami dochodziło nawet do bójek, które jednak szybko się kończyły, zanim którakolwiek ze stron zdołałaby zrobić komuś krzywdę. Zazwyczaj.

Czarne, pełne dostojeństwa oczy śledziły wszystkie ruchy gości dzisiejszej biesiady. Rdzawej barwy sylwetka w ogóle się nie poruszała. Jedynie biała twarz przypominająca kształtem serce raz po raz odwracała się w inną stronę. Złote pręty, którymi była otoczona ze wszystkich stron, przysłaniały nieco widok. Była jednak już do nich przyzwyczajona.

Przypomniała sobie czasy, kiedy żyła jeszcze na wolności. Mieszkała blisko ludzi – zawsze ciekawił ją ten gatunek. „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła” – mawiali. I chyba mieli rację. Przez tę ciekawość dała się złapać… Ale dzisiaj nie uważała już swojej klatki za piekło. W końcu – nie musiała się martwić o pożywienie i mogła dowoli przyglądać się gatunkowi, który tak ją fascynował.

Zza filaru wyłoniła się drobna postać o czarnych włosach. Elizabeth – córka Porcusa i jego oczko w głowie. Sylwetkę miała drobną. Swoje rysy zawdzięczała babce – ta niezwykle poczciwa kobieta pochodziła z dalekiej, wschodniej prowincji – Iudei. Jej subtelne ruchy sprawiały wrażenie, jakby nie stąpała po ziemi, lecz unosiła się w powietrzu, ledwie tylko muskając posadzkę swoimi stopami. Tak przynajmniej postrzegał to mężczyzna, który siedząc w bardziej zacisznym kącie przyglądał się nieśmiało temu zjawisku. W jej oczach widział jakby utęsknienie. Nie wiedział, za czym – miał tylko nadzieję, że przyjdzie taki czas…

— Oszukiwałeś!

— Nie chcesz pogodzić się z przegraną?!

Stara sowa zatrzepotała z niepokoju skrzydłami, ale po chwili uspokoiła się, jakby poczuła obecność kogoś, kto gwarantuje pełne bezpieczeństwo.

— Uważaj, zaraz będzie cud – usłyszała i od tego momentu zaczęła szczególnie uważnie przyglądać się wszystkiemu. W zasadzie nie miała pojęcia o cudach. Kiedyś powiedziano jej, że wszystko jest cudem. Brzmi ładnie, ale... Innym razem usłyszała, że cud to coś, co przeczy rozsądkowi. Ale to by oznaczało, że cudem jest, kiedy człowiek się upije i utopi w impluvium. Tymczasem z tego tajemniczego słowa biła pewna wzniosłość... Wiedziała tylko, że skoro ON powiedział, że będzie cud, to będzie. Wydało jej się sensownym pomysłem, że cud jest czymś, co nie zdarza się codziennie. Postanowiła więc wyłapywać wszystkie niezwykłe, nietypowe zjawiska, a potem zapytać, które z nich było cudem. A może sama na to wpadnie?...

„Czy było rzeczą niezwykłą, że dwóch graczy pokłóciło się? A może było cudem, że jeden z nich wyciągnął nóż?” – zastanawiała się.

— Zrób coś, Maximusie!

— Kim jesteś? Skąd znasz moje imię?

— Nazywają mnie Remiel. Ale teraz idź i zrób coś.

W tej chwili uwagę obydwu przykuł przytłumiony jęk, ledwo słyszalny we wszechogarniającym gwarze. Mimo znacznej odległości, młodzieniec natychmiast dostrzegł krew sączącą się z brzucha Elizabeth. Dotychczasowa nieśmiałość, niepewność młodzieńca zniknęła. Wstał, podbiegł. Zdążył w pędzie ująć osuwającą się na ziemię dziewczynę, jednak nie utrzymał równowagi i oboje runęli na podłogę. Chwila bezruchu pozwoliła mu na dokładniejsze przyjrzenie się ranie. Usłyszał – mimo wciąż trwającego wokół zgiełku – cichy, pełen spokoju głos. Maximus znał ten głos – dlatego nie wahał się, czy go słuchać. Przyłożył rękę do rany. Popatrzył Elizabeth w oczy. Ponownie zobaczył w nich – tym razem zmieszane z bólem i przerażeniem – utęsknienie. Wciąż nie znał jego przyczyny, teraz jednak uświadomił sobie, że ona również. Pomyślał sobie, że może właśnie przyszedł czas... Wyszeptał coś. Tak – to był ten czas. Poczuł jak wstępuje w niego ogień. Jak przelewa się na Elizabeth jednocząc oboje swoim żarem. Zdjął rękę z rany – nie było najmniejszego śladu krwi.

„To jest ten cud? A może cudem było to, że nikt inny nie rzucił się na ratunek?”

— Nie mów o tym nikomu – powiedział pospiesznie, wstał i szybko wyszedł z posiadłości, spoglądając raz po raz za siebie, jakby chciał się upewnić, że nic już nie trzeba zrobić.

„Nikt nie zwrócił uwagi na tych dwoje młodych ludzi, którzy pośrodku awantury leżeli na podłodze i gapili się sobie w oczy? To jest ten cud? Zaraz, zaraz… Zwrócił!”

Pewna para ludzkich oczu wyłapywała wszystkie szczegóły tego dziwnego zdarzenia. Następnie odurzony już nieco alkoholem mózg formułował mniej lub bardziej logiczne wnioski.

— Przecież ona krwawiła! Gdzie jest krew?... A ten? Co tak zwiewa? – mamrotał w sposób niesłyszalny dla współbiesiadników, ale dla sowy – owszem.

— Pretor Valentinus powinien się o tym dowiedzieć…

Wstał i wyszedł. Tymczasem Remiel zbliżył się do sowy.

— I jak ci się podobał cud? – zapytał.

— Nigdy wcześniej nie widziałam cudu. Dlatego nie jestem pewna, co nim było…

— Może widziałaś, tylko o tym nie wiesz?

— Może… – sowa spojrzała z zadumą na miejsce, w którym przed chwilą wybuchła bijatyka. – Pomóż mi!

— Gdyby Maximus nie uzdrowił Elizabeth, dziewczyna by umarła… – podsunął myśl.

— Więc cudem było to, że doszło do bójki! – ucieszyła się sowa, dumna ze swoich zdolności dedukcyjnych. Remiel uśmiechnął się. Czasami nie mógł nadziwić się, jak bardzo ptaki różnią się od ludzi. I gdyby jeden z tych dumnych władców Ziemi podsłuchał tę rozmowę, zapewne uznałby, że sowy są głupie…


***

Szybował nad ulicą. Widział powoli posuwające się lektyki, pieszych. Niektórzy szli razem, rozmawiając. Inni stali i wypytywali mijających o jakieś miejsca. Jeszcze inni szli w milczeniu, w sobie tylko znanym kierunku. Zainteresowanie ptaka wzbudził jeden z tych ostatnich. Szedł szybko, oglądał się za siebie. Ponieważ nie podnosił głowy, trudno było dostrzec z góry wyraz jego twarzy.

— Pewnie się boi – pomyślał obserwator. Wyprzedził obiekt zainteresowania i wylądował na wygodnym gzymsie.

— Ciekawe, czego? Przecież nikt go nie goni…


***

— Witaj Publicusie! Co cię do mnie sprowadza? – zapytał z udawaną ciekawością. Cóż innego mogło go sprowadzać, jak nie kolejna sensacja wymagająca niezwłocznej interwencji pretora?

— Witaj pretorze Valentinusie! Przed chwilą widziałem coś podejrzanego.

— A jakże! – pomyślał z ironią. Publicus ciągle przychodził do niego i opowiadał o różnych „podejrzanych typach”, „podejrzanych rozmowach” i „podejrzanych zdarzeniach”. Zwykle były to pomówienia, plotki i przywidzenia. Czasami jednak jego rewelacje okazywały się prawdziwe i przydatne. I z tego właśnie powodu pretor wciąż go przyjmował w gościnę.

— No, słucham cię… przyjacielu – powiedział, krztusząc się dziwnie, gdy przez gardło przechodziło słowo „przyjacielu”.

Tym razem usłyszał, że podejrzaną osobą jest Maximus, który to użył „dziwnych czarów” na córce Porcusa.

— Uzdrowił ją? A powiedz szczerze… Ile wypiłeś?

— Co?! Ależ!... No… Tylko troszeczkę…

— Czuję, że jednak troszeczkę więcej…

— O nie! Ja jestem statecznym człowiekiem, który wie, kiedy przestać.

— Tylko… Czy zawsze z tej wiedzy korzystasz? – roześmiał się pretor.

— Ja przychodzę w ważnej sprawie, a ty sobie ze mnie drwisz. Przysięgam! Maximus dysponuje jakimiś tajemnymi mocami. A jeśli to jakaś sekta?

Zmarszczył brwi. Całe rozbawienie umknęło gdzieś w jednej chwili. Zdumiło go, że jedno słowo może tak diametralnie zmienić jego nastrój. Pomyślał, że przybiera to już formę paranoi… Rozluźnił mięśnie twarzy i rozproszył wzrok po całym atrium. Po zestawieniu ze słowem „sekta”, nieprawdopodobna relacja Publicusa wydała mu się nagle czymś całkiem możliwym, wręcz zwykłym. Czyż w sektach nie dzieją się różne dziwne rzeczy? Znał to doskonale. Zbyt doskonale… Dlaczego sam nie wpadł na pomysł, że to może być związane z sektą? Pomyślał, że jego umysł musi być mocno przytłumiony, skoro niezdolny jest do wyciągania prostych, logicznych wniosków, a jedynie reaguje na sugestie… A może to wcale nie żaden logiczny wniosek? Może to absurd, a tylko jego obsesja nakazuje mu traktować to poważnie?...

Jego myśli błądziły tak jeszcze długo. Publicus – widząc przepełnione swoistym smutkiem oczy Valentinusa – nie odważył się powiedzieć już żadnego słowa. Coś jednak zaczęło sprowadzać go na ziemię. Jego wzrok skupił się powoli na compluvium. Na krawędzi otworu dostrzegł jakiś kształt. To on właśnie wyrwał go swoimi gruchaniem i tupaniem z medytacji.

— Czy mam coś zrobić? – zapytał w myślach. W tym momencie odgłos gruchania zastąpiło trzepotanie skrzydeł i natrętny gość zniknął. Pretor popatrzył na Publicusa.

— Wybieram się jutro do Porcusa, mamy do omówienia kilka spraw. Przy okazji zapytam Elizabeth o to zdarzenie.

Publicus natychmiast się ożywił i zaczął obrzucać Valentinusa swoimi wyrazami uwielbienia. Ale on już nie słuchał. Ponownie pogrążył się w zadumie. Mimo, że ptak już odleciał, wydawało mu się, że dalej go widzi, dalej słyszy…

— Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć?...




Wersja do druku Następna część