Nan

Miasto Aniołów (2)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Dzieci muszą coś jeść.

Ta straszliwa prawda dotarła do Langleya następnego popołudnia, gdy Zan zaczął się drzeć niczym nowa syrena strażacka. Darł się bardzo porządnie i nie chciał się uspokoić, Kalowi zaś na czoło wystąpił zimny pot. Po raz pierwszy w życiu był sam na sam z dzieckiem i absolutnie nie miał pojęcia co powinien teraz zrobić. W lodówce Kala były jedynie cytryny i lody, ale ani jedno ani drugie nie wydawało się zbyt dobrym pożywieniem dla bachora. Zapewne w domu było coś jadalnego, ale ogłuszający płacz Zana w dziwny sposób przytępiał proces myślenia Langleya. Zapewne gdzieś stały jakieś pudełka z mlekiem dla Zana, zapewne Kal nawet zwykłą wodę mógłby zmienić w jakąś cholerną kaszkę, zapewne w tym mieście mało kto był skrajnie religijny i nie dość, że były otwarte sklepy, to również i restauracje. A jednak Kalowi padła na umysł jakaś zasłona i absolutnie nie wiedział, co ma teraz zrobić. Było to straszliwe uczucie – on, zawsze zdecydowany – nagle nie wiedział co robić. Wrzask głodnego dziecka nie pozwalał mu skupić myśli i wydawało mu się, że zostanie tak już na zawsze.

Zan darł się coraz głośniej i nie pomagały żadne grzechotki, zabawki i misie, ani nawet miny, które robił Kal. Nie miał pojęcia, co jeszcze mógłby zrobić. Z jego znajomych nikt aktualnie nie posiadał dziecka, a w otumanionym umyśle Langleya panowało przekonanie, że wiedza o dzieciach jest tylko czasowa i jak najbardziej ulotna. Zresztą, głupio było mu dzwonić i pytać co ma zrobić. Była tylko jedna osoba, przed którą Kal mógł zrobić z siebie pajaca – Barney Tucker... W końcu Barney był mu coś winien za poznanie z aktualną żoną, Glorią. Niewiele myśląc Kal złapał za telefon i wyszedł do kuchni, aby choć trochę odizolować się od wściekłych krzyków Zana. Langley doskonale rozumiał, czemu powstają spiski i dokonuje się zamachów na monarchów i ich rodziny...

—Tucker, słucham – usłyszał Langley w słuchawce.

—Skąd bierze się mleko? – wypalił Kal nie zawracając sobie głowy grzecznościami. I tak wiedział, że Tucker miał identyfikator numerów i zdawał sobie sprawę z tego, z kim rozmawiał.

—Co...? Jakie mleko...? – zapytał zaskoczony Barney. Zawsze wiedział, że Langley był odrobinkę... ekscentryczny, ale żeby do tego stopnia...? A może Langley w coś go wkręcał?

—No mleko, mleko, takie białe, mleko! Co się głupio pytasz! – warknął Langley usiłując nie słyszeć ryków Zana. – Skąd to się bierze?!

Barney kompletnie zbaraniał. W tle słyszał jakieś niezwykłe, teatralne wrzaski. Był pewien, że takie dźwięki musiały wydawać z siebie jakieś... dinozaury, goryle, wieloryby, no, w każdym razie jakieś duże zwierzę. Zaraz potem przyszło jej jednak na myśl, że do domu Kala wdarł się ten jakiś ogromny potwór a Kal usiłuje obłaskawić je mlekiem... do Kala w końcu wszystko było podobne. Ale dlaczego właśnie mlekiem...?

—Ty! Jesteś tam? – krzyknął Langley. Barney aż podskoczył po drugiej stronie telefonu.

—Jestem, jestem, nie drzyj się tak – powiedział słabo.

—To co z tym mlekiem?! – wrzasnął z wściekłością Kal. To wszystko wkurzało go maksymalnie, i jeszcze chwila, a byłby rozszarpał kogoś na kawałki. Tak dla rozrywki.

—Nie wiem – spłoszył się Barney. – Z kartonika chyba...

—Z czego jeszcze? – ryk u Langley nasilił się. Nie przypominał Barney’owi absolutnie niczego znajomego.

—Od krowy – powiedział. – Słuchaj, u ciebie wszystko w porządku? – dodał z zaniepokojeniem. Langley żachnął się po drugiej stronie.

—I co, hodujesz krowy na trawniku, co? – zapytał cierpko. –Skąd jeszcze?!

—Ze sklepu – odparł szybko Tucker. Z wariatami podobno należy ostrożnie się obchodzić... – Kal, jeśli masz jakieś kłopoty, to wiesz, ja i Gloria zawsze chętnie pomożemy...

Ale odpowiedział mu tylko przeciągły sygnał – znak, że Langley rozłączył się. Barney popatrzył z zamyśleniem na słuchawkę w dłoni.

***

Langley w pośpiechu ubierał Zana. Zastanawiające, ile takie dziecko może mieć rąk. Langleyowi wydawało się, że usiłuje założyć kurtkę ośmiornicy. A przy okazji Zan nie przestawał kwękać i jęczeć – głodne dziecko to złe dziecko. Nie kojarzył, że są na świecie sklepy internetowe, że można tylko zadzwonić i przywiozą wszystko. Zresztą, liczył na to, że może wycieczka do sklepu zajmie nieco wstrętnego bachora. Wpakował go do fotelika samochodowego i ruszył sprzed domu. Byle szybciej do tego cholernego sklepu, byle szybciej...

Hipermarket w centrum był rzecz jasna otwarty, pomimo tego, że były już święta. Przy kasach siedziały znudzone i zmęczone kasjerki, ludzie plątali się jakby od niechcenia pomiędzy półkami, z głośników płynęły zawodzenia udające kolędy, a na wystawach straszyły wyszczerzone tłuste Mikołaje. Kal złapał Zana za rączkę i pociągnął w kierunku jedzenia dla dzieci. Bogu dzięki, że mały potrafił już chodzić, choć dreptał w takim tempie, jakby ścigał się ze ślimakiem, ale Kal i tak był szczęśliwy, że mały potwór akurat przestał ryczeć i tylko z otwartą buzią wgapiał się w tandetne dekoracje i mrugające lampki.

Oczywiście wszystko sprzysięgło się przeciwko Langleyowi. Półki z żarciem dla dzieciaków ciągnęły się chyba w nieskończoność... mleko sojowe, mleko mieszane, mleko od drugiego roku życia, mleko dla niemowląt, mleko bezglutenowe, mleko waniliowe, bananowe... I co on ma tutaj wybrać? Kto do jasnej cholery może wiedzieć, co może jeść takie dziecko jak Zan? Może te idiotyczne kaszki? Tyle że kaszek też było zatrzęsienie... A jakby na złość – tuż obok stały słoiczki z gotowymi obiadkami. Kurczak z ananasem... warzywa... Langley stał bezradnie przed tymi półkami i patrzył na setki pudełek, słoiczków i torebeczek. Szlag może człowieka trafić, a nawet nie tylko człowieka. Każdą istotę. Co z tego wszystkiego może zjeść Zan? A jeśli wybierze coś, co mu zaszkodzi – co wtedy?

Chryste, co za denerwująca sytuacja!

Langley wziął do ręki jedno pudełko. Mleko sojowe. Zagłębił się w studiowanie etykietki, usiłując zgadnąć, o co tam chodziło. Nie bardzo jednak wiedział, czy liczba węglowodanów w stu gramach suchej masy jest dobra czy zła – może jeśli porówna to z czymś innym...

Spojrzał w dół, na Zana, ale dzieciak z jednym palcem w buzi stał spokojnie patrząc na swoje buciki, stykając je czubkami i rozsuwając. Dookoła nie było nikogo, więc Kal puścił rączkę Zana i sięgnął po drugie mleko. Bananowe. Zaczął czytać kolejną tabelkę ze składnikami odżywczymi, zdecydowawszy, że najlepiej jak wszystkiego będzie więcej niż mniej.

Z góry płynęły uporczywe dźwięki kolęd. Zan popatrzył do góry na swojego opiekuna, ale ten zajęty był patrzeniem na jakieś kolorowe pudełka. Wbrew pozorom Zan był mądrym dzieckiem i wiedział już, że nie wolno mu dotykać tych rzeczy na półkach, chociaż były na nich takie ładne obrazki. Bo Kal będzie zły i zacznie tak zabawnie krzyczeć i machać głową, i znowu okulary zjadą mu na czubek nosa i spadną i wtedy będzie jeszcze bardziej zły. I może nawet coś zrobi takie „bum!” jak kiedyś. Tyle że Zanowi nudziło się stać tak w miejscu... Podobała mu się piosenka którą słyszał, i zaczął mruczeć cichutko razem z tą panią co śpiewała. Tak na próbę zrobił krok do tyłu, ale Kal nie zareagował. Więc Zan zrobił drugi krok... a potem kolejny i kolejny. Podreptał zadowolony przed siebie, zataczając się lekko i chwiejąc jak marynarz, mrucząc razem z tą piosenką co to ją grali. Był spokojny, bo wiedział, że Kal i tak zawsze go znajdzie.

Kiedy w końcu Langley zdecydował się na jedno z pudełek i sięgnął ręką w dół, jego dłoń natrafiła na powietrze. Zaskoczony Langley popatrzył w dół, ale nie zobaczył tam małej figurki Zana. Rozejrzał się dookoła, nie bardzo pojmując zjawisko, ale nigdzie w pobliżu nie było małego chłopca w czerwonej kurteczce.

Zan po prostu zniknął.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część