Nan

Powrót do Domu (7)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Jennie:

Nie nauczyłam się matematyki. Przypomniałam sobie o tym dopiero w momencie, gdy pan Davis odczytał moje nazwisko. Skuliłam się nieco, mając nadzieję, że może tylko się przesłyszałam.

—Panno Maxwell, będzie pani tak dobra i wstanie pani – powiedział pan Davis zerkając na mnie znad okularów. Westchnęłam ciężko i wstałam z miejsca. – Do tablicy, proszę – nauczyciel uczynił ruch w kierunku tablicy. Przechodząc między ławkami kolegów czułam się jak Maria Antonina prowadzona na ścięcie. Mówiłam już, że nienawidzę matematyki? Wzięłam do ręki kawałek kredy i modliłam się gorąco, żeby nagle pojawił się huragan albo trzęsienie ziemi. Cokolwiek, nawet takie bardzo malutkie...

—Wzór ogólny funkcji kwadratowej, forma kanoniczna i iloczynowa. W postaci ogólnej, proszę – powiedział uprzejmym tonem Davis. Popatrzyłam na niego z niechęcią – przypominał mi wielkiego Muminka. Nie Tatusia Muminka, a właśnie przerośniętego Muminka. W Ameryce Muminki nie są zbyt znane, ale Eve ma ciotkę która mieszka w Skandynawii i przesłała jej kiedyś cały komplet; czytałyśmy go z wypiekami. Do tej pory zresztą obie uwielbiałyśmy Muminki. Poza, rzecz jasna, panem Davisem.

Stanęłam do tablicy bokiem i zawiesiłam rękę tuż nad jej powierzchnią. Który w dodatku miał wybujałe ambicje w stosunku do przeciętnych uczniów i który stosował staromodne metody odpytywania.

—A więc... funkcja kwadratowa... funkcja kwadratowa... – robiłam zeza w kierunku Eve w nadziei, że może coś mi podpowie. Eve kartkowała zawzięcie zeszyt. Westchnęłam smętnie. – Funkcja kwadratowa... ma wzór...

—Z pewnością ma wzór – zgodził się pan Davis. – Proszę nas oświecić, jaki ma wzór.

Miałam wrażenie, że ta nieszczęsna kreda wypala mi dziurę w ręku.

—Ma wzór... y równa się... x... – mój wzrok ponownie skierował się na Eve. Była ode mnie lepsza z matematyki i powinna mieć te kretyńskie funkcje w małym palcu! Eve podniosła głowę znad zeszytu i teraz jej usta poruszały się powoli tak, jakby wymawiała wzór... Zawisłam jednym okiem na jej wargach, drugim usiłując patrzeć na to, co pisałam. – Y równa się ax do kwadratu minus – Eve pokręciła lekko głową, a pan Davis uniósł swoje muminkowate brwi. – To znaczy plus, oczywiście, plus. Plus bx.... i c.

—Na pewno bx plus c? – zapytał z powątpiewaniem pan Davis. Popatrzyłam niepewnie na Eve, która kiwała głową tak energicznie, jakby miała zamiar dostać wstrząsu mózgu. Skinęłam głową, a pan Davis uśmiechnął się promiennie. – A jednak ma pani coś w rodzaju mózgu, panno Maxwell... – powiedział radośnie. Muminek, jak Boga kocham...! – To teraz proszę szybciutko formę kanoniczną i iloczynową, raz-raz-raz...!

W końcu po pół godzinie prób udało mi się napisać idiotyczne trzy wzory, a te wszystkie a, b, iksy i igreki tańczyły mi przed oczami.

—Niech pani siada, panno Maxwell. Uzdolnień matematycznych to pani nie ma. Naciągane C – powiedział w końcu pan Davis. Naciągane C było szczytem moich marzeń. Matematycznych przynajmniej, więc wróciłam na swoje miejsce jak na skrzydłach, szczęśliwa, że moje męki w końcu dobiegły końca. Eve, która siedziała przede mną, odwróciła się do mnie.

—Gdybyś była bardziej skupiona, dostałabyś B! – syknęła z niezadowoleniem. – Przecież to było proste...!

—Mów za siebie – mruknęłam. Moja wspaniała przyjaciółka miała ojca matematyka, który w dodatku wykładał na naszym uniwersytecie.

Matematyka była naszą ostatnią lekcją. Na ogół wracałyśmy ze szkoły razem – Eve mieszkała kilka przecznic dalej, a ponieważ i moja matka, i rodzice Eve byli przerważliwieni, żadna z nas nie miała samochodu i wracałyśmy na piechotę. Szkoła nie była znowu tak strasznie daleko i nasze wspólne powroty były swego rodzaju tradycją, której jeszcze nigdy nie złamałyśmy – te wyjątki, kiedy Eve była chora, nie liczyły się.

A jednak tego dnia po raz pierwszy złamałyśmy naszą tradycję.

Przy wyjściu ze szkoły, na schodach, siedział nie kto inny, jak Chris...

—Wiesz, nie spodobało mu się to, ale ja miałam go gdzieś. Powiedziałam mu, żeby się stuknął... – Eve mówiła o spotkaniu z naszym starym znajomym, i na ogół słuchałabym jej z uwagą i zainteresowaniem, ale wtedy było inaczej. Na mój widok Chris wstał ze schodów, uśmiechnął się lekko i podszedł do nas.

—Cześć – bąknął nieśmiało. Eve przestała mówić i spojrzała z zainteresowaniem na chłopaka, który do nas podszedł. Wiedziałam, że pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy było to, że oto kolejny cel pojawił się na horyzoncie, i to cel, który najwyraźniej interesuje się mną... Eve była jednak dobrą obserwatorką i wbrew pozorom umiała myśleć, wiedziała doskonale, że mój ojciec nie żyje i że nie mam rodzeństwa, więc widok oczu Chrisa, które jednak były takie same jak moje, całkowicie zbił ją z pantałyku i stanęła tam z dość głupią miną. Poczułam się w obowiązku zrobienia czegoś.

—Eve, to jest Chris, mój brat – powiedziałam oficjalnym tonem. – Chris, to jest Eve, moja przyjaciółka.

—Cześć – Chris uśmiechnął się czarująco i wyciągnął rękę do Eve. Przyznaję, że gdyby on nie był.... no, moim bratem, to mogłabym się poczuć zazdrosna. W jego zachowaniu było coś idealnie grzecznego i ujmującego, co można by wziąć za podryw. – Miło cię poznać.

—Wzajemnie – odparła odruchowo Eve. Patrzyła to na Chrisa, to na mnie z niedowierzaniem. – To naprawdę twój brat...? Nigdy nie mówiłaś, że masz brata – powiedziała do mnie z wyrzutem.

—Naprawdę mój brat – potwierdziłam. – Co tutaj robisz? – zwróciłam się do Chrisa.

—Och, pomyślałem, że moglibyśmy pogadać... ty i ja – dodał patrząc na mnie znacząco.

—Ty i ja – powtórzyłam. – A. Jasne. Eve, zadzwonię do ciebie wieczorem i wtedy pogadamy, OK? – powiedziałam i nie czekając na odpowiedź przyjaciółki zeszłam ze schodów.

—Miło było cię spotkać, Eve – rzucił Chris i poszedł za mną.

Nie obejrzałam się. Wiedziałam, że właśnie zrobiłam pierwszy krok, by nadszarpnąć naszą przyjaźń. Wiedziałam, że Eve stała na szczycie szkolnych schodów i że czuła się zdradzona, ale obiecałam sobie, że opowiem jej wszystko wieczorem.

Do tej pory nie miałyśmy przed sobą żadnych tajemnic, to był nasz niepisany pakt, który ja właśnie zerwałam.

***

Chris:

Poszliśmy do parku. Cieszyłem się, że Jennie zgodziła się. Chciałem z nią pogadać, ale tak... na osobności. Bez obecności pani E, która naprawdę była bardzo miła, ale chwilowo nie bardzo miałem ochotę z nią rozmawiać. Wolałem zapytać Jennie, jak ona sobie z tym wszystkim radziła...

Milczeliśmy idąc powoli przez park. Las Cruces ma dużo parków, bardzo pięknych i zadbanych. Usiedliśmy na jednej z ławek koło małego stawu, po którym pływały kaczki, ukrytej za brzozami i kępą krzaków dzikiej róży. Piękna pogoda, cisza, spokój, zaciszna ławeczka, ani żywej duszy dookoła i piękna dziewczyna – moja siostra...

Jennie usiadła na ławeczce po turecku i popatrzyła na mnie ciekawie, na jej twarzy zaś pojawiło się zafascynowanie. Ona chyba również nie mogła się przyzwyczaić do myśli, że jesteśmy do siebie tak bardzo podobni.

—Więc? – zapytała. – O czym chciałeś pogadać?

—Nie wiem – wzruszyłem ramionami, gapiąc się na kaczki. – Może powinniśmy się lepiej poznać i w ogóle. Wiesz, skoro jesteśmy rodzeństwem i tak dalej.

—I tak dalej – zgodziła się Jennie. – W takim razie powiedz mi, co robisz w Las Cruces.

—Spotykam nieoczekiwanie moją przyrodnią siostrę – uśmiechnąłem się i zerknąłem na Jennie. Uśmiechnęła się i pokręciła głową.

—Bo masz ich na kopy, jasne – odparła. – A tak na serio?

—Przyjechałem z matką, ona zajmuje się komputerami na uniwersytecie – powiedziałem. Faktycznie przyjechaliśmy tutaj niedawno, razem z komputerami z Chicago. Moja matka miała je w małym palcu i była istnym geniuszem. Gdyby nie to, że nie byliśmy spokrewnieni, powiedziałbym, że miałem to w genach po niej. Nie byłem geniuszem, rzecz jasna, ale nie da się ukryć, że lubiłem to i że miałem do tego dryg.

—Dlaczego tu przyjechałeś? To znaczy wiesz, mam wrażenie, że chyba powinieneś być w szkole czy coś takiego – Jennie dalej drążyła temat. Była chyba cholernie uparta... Wzruszyłem ramionami. Nikt nie opowiada od razu całej historii swojego życia osobom, których w gruncie rzeczy nie zna.

—A ty? Mieszkacie tu długo? – zapytałem usiłując zmienić temat. Poznawanie się nawzajem było zdecydowanie trudnym zadaniem. Uświadomiłem sobie, że raczej nie wystarczy nam jedno popołudnie, zbyt wiele rzeczy nas dzieliło, a zbyt mało łączyło.

—Trochę – tym razem to ona wzruszyła ramionami. Szło nam jak z kamienia. – Kilka lat.

—A wcześniej? – pytanie wypłynęło ze mnie, zanim zdążyłem pomyśleć. Ciekawiło mnie to – pani E dotarła w swojej opowieści tylko do dróg Ilinois, a dalsze czasy skwitowała jednym, zdawkowym zdaniem. Tyle, że chyba nie był to dobry moment na tego typu pytania; chyba wszystko było jeszcze zbyt świeże i nie zdążyliśmy się z tym oswoić – i ona, i ja.

—Różnie – odparła z niechęcią Jennie i wiedziałem, że źle trafiłem. Milczeliśmy przez chwilę, ale moja ciekawość była chyba silniejsza.

—Pamiętasz go? – zapytałem.

—Kogo? – odparła na pozór obojętnie Jennie. Dałbym jednak głowę, że oboje myśleliśmy wtedy o tej samej osobie.

—Maxa – głupio mi było powiedzieć „ojca”. Nie wiedziałem, jak ona by na to zareagowała, poza tym to by wyszło głupio – tak, jakbym był babą.

—Słabo – powiedziała Jennie patrząc na kaczki pływające po jeziorku. Dobrze, że tam były, bo przynajmniej mieliśmy na czym zawiesić wzrok, gdy rozmowa schodziła na niebezpieczne tory; tyle że nasza rozmowa cały czas stała nad krawędzią przepaści. – Miałam dwa lata.

Skinąłem głową. Pewnie to nie był jej ulubiony temat, co jest całkowicie zrozumiałe.

—A ty... jak sobie radzisz... yh... – nie mogłem tego z siebie wydusić. Chciałem zapytać, czy ona potrafi zrobić coś „kosmicznego”, może nawet żeby mi pokazała albo coś, ale te słowa jakoś nie chciały przejść mi przez gardło.

—Chodzi ci o bycie innym? – zapytała spokojnie, a ja skinąłem tylko głową. Uśmiechnęła się lekko. – Dla mnie to jest normalne i dziwnie bym się czuła, gdybym nagle obudziła się bez moich... mocy.

Jennie zerknęła na mnie i chyba musiałem mieć niewyraźną minę, bo parsknęła śmiechem.

—Wierz mi, to jest bardzo przydatne! Wiesz, możesz podgrzać sobie błyskawicznie wodę, usunąć plamy, naprawić coś... to bardzo praktyczne – dodała z przekonaniem. Zabrzmiało to trochę tak, jakby reklamowała jakiś produkt... Widać myśli odbijały się na mojej twarzy, bo Jennie pokręciła głową.

—Jesteś dobry z biologii i chemii? – zapytała. Skinąłem głową – byłem dobry. – Moja mama nazywa to tak fachowo – zmiana struktury molekularnej cząsteczek materii, cokolwiek to oznacza.

Zmarszczyłem brwi. Struktura molekularna cząsteczek... czyli co? Byłem dobry z chemii, ale jakoś nie mogłem sobie tego wyobrazić. Cząsteczki zmieniają w laboratoriach fizycznych i chemicznych, więc jakim cudem Jennie czy ktokolwiek inny, nawet i nie pochodzący z tej planety (tak jak ja, na przykład) mógłby zrobić coś takiego?

Jennie rozejrzała się i wskazała na krzak róży, rosnący najbliżej naszej ławki.

—Widzisz? – zapytała wyciągając rękę w kierunku krzaka, który ku mojemu zaskoczeniu po chwili rozsypał się w kupkę popiołu – bez żadnego dźwięku, bez błysku, z jej ręki nie wypadła kula energii czy czegoś takiego... po prostu duży, blisko metrowy krzak róży rozsypał się. Jennie opuściła rękę, ale nic się nie zmieniło, w miejscu róży leżał popiół. Podniosłem się z ławki, podszedłem powoli do tego miejsca i ukucnąłem. Ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu to nie było żadne złudzenie optyczne, tam naprawdę leżał popiół...!

—Jak ty to zrobiłaś? – zapytałem z niedowierzaniem.

—Mówiłam ci, zmiana struktury molekularnej – odparła spokojnie Jennie. Odwróciłem się i popatrzyłem na nią dziwnie. Jennie podniosła znowu rękę i serce momentalnie podeszło mi do gardła – a jeśli i mnie zmieni w kupkę popiołu...?

Ale okazało się, że nie miała zamiaru unicestwiać mnie, przynajmniej nie wtedy. Za moimi plecami poczułem niewielki ruch, zerknąłem przez ramię i uskoczyłem przerażony do tyłu. Oto bowiem na moich oczach kupka popiołu, którą macałem, zaczęła zmieniać swoją formę, by znów stać się krzakiem róży!

Popatrzyłem na Jennie nieco błędnym wzrokiem.

—Zbladłeś – stwierdziła uśmiechając się lekko. – Chyba nie myślałeś, że ciebie też zmienię? Nie jestem niebezpiecznym potworem.

Odwróciłem wzrok i zamrugałem kilka razy oczami, żeby nie spojrzeć jej w twarz, bo dokładnie to sobie pomyślałem.

***

Jennie:

Gdy wróciłam do domu, matki jeszcze nie było. Wykorzystałam sytuację i włączyłam sobie głośno starą płytę Buena Vista Social Club. Eve nie lubiła tego i twierdziła, że to nawet nie umywa się do Guano Apes i że wszystkie te piosenki to starocie, ja jednak lubiłam dźwięki gitary i hiszpańskie słowa, nawet, jeśli nie były na czasie.

Położyłam się na swoim łóżku i zaczęłam myśleć, znowu tworząc swoją mentalną listę rzeczy do zrobienia. Po pierwsze – zadzwonić do Eve. Ale Eve zostawiłam sobie na później. Po drugie – Chris... Kompletnie nie wiedziałam, co mam z nim zrobić. Fajnie było mieć brata, ale jednocześnie nie podobało mi się, że moja matka nie powiedziała o nim ani słowa przez tyle lat. Nie liczyła się z możliwością, że kiedyś spotkam kogoś podobnego do mnie? Że to wszystko wyjdzie na jaw? Dzisiaj Chris zaczął mnie pytać o ojca, czy go pamiętam. Powiedziałam mu, że miałam wtedy dwa lata i że słabo go pamiętam, co prawdą nie było. Pamiętałam ojca bardzo dobrze, ale nie zamierzałam się nim dzielić z Chrisem. Może to i dziecinne z mojej strony, ale hej! Ja jeszcze nie byłam dorosła i nie miałam osiemnastu lat. Miałam prawo być dziecinna.

Pamiętałam ojca bardzo dobrze. Nie wiem, czy to zasługa „innych” genów, że ten okres utkwił mi w pamięci, może to normalne. Pamiętałam, jak jednego popołudnia zostałam tylko z tatą, bo mama poszła na drugą zmianę, pracowała wtedy krótko w jakimś barze całodobowym. Strasznie rozbolał mnie wtedy brzuch, a tata położył na nim dłoń. Pamiętam, jak jego ręka zaczęła świecić i zrobiło mi się ciepło, a potem przestało mnie boleć – przypatrywałam się wtedy z fascynacją dwulatka. Potem zaczął mi czytać jakąś bajkę. A później usiłowałam naśladować tatę i w końcu nauczyłam się tego samego, co on – uzdrawiania. Pamiętam, jak chodziliśmy we trójkę na lody i jak jechaliśmy naszym samochodem, starą chevelle. I pamiętam, jak zginął ojciec. Pamiętałam każdą chwilę, ale nigdy o tym nie myślałam – to było dla mnie zbyt bolesne, a ja za bardzo się tego bałam. Bałam się moich własnych wspomnień. Ale teraz, pod wpływem, nie wiem – Chrisa, jego pytań może, wrócił do mnie tamten dzień. Minuta po minucie.

Zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej, bo uparłam się, że chcę sok. Koniecznie jabłkowy, nie pomarańczowy i nie przerabiany przez rodziców. Bezbłędnie potrafiłam rozpoznawać przerabiane kosmicznie soki...i inne produkty zresztą też, nie można było mnie nabrać. Tata prowadził samochód, a ja siedziałam z tyłu – naburmuszony głupi bachor. Gdybym nie uparła się wtedy przy tym idiotycznym soku, może wszystko byłoby inaczej. Gdybym spotkała siebie z tamtego okresu, to bym sobie dała porządne lanie. Cały czas jęczałam o ten sok, mama usiłowała mnie przekupić czekoladą, nakrzyczała na mnie, a ja robiłam się coraz bardziej wściekła. Oni wiedzieli, że coś było nie tak, i usiłowali to coś zażegnać. A ja się darłam, że chcę prawdziwego soku, a nie przerabianego. Tata w końcu zatrzymał samochód gdzieś z boku, trzasnął drzwiczkami i powiedział, że kupi ten cholerny sok. Przestałam się drzeć, a mama została ze mną w samochodzie. Siedziałam wtedy spokojnie i patrzyłam ciekawie na samochód podjeżdżający z drugiej strony stacji.

W końcu tata wyszedł w tego sklepu i widziałam, że w ręku miał butelkę soku. A potem nagle rozległ się taki dźwięk, jakby ktoś strzelił z korkowca i tata tak jakoś dziwnie upadł. I znowu rozległ się ten dziwny odgłos. Siedziałam zdziwiona w samochodzie, a mama krzyknęła rozpaczliwie i nagle tamten samochód po prostu wybuchł. Podskoczyłam przestraszona w miejscu i zaczęłam płakać, mama zaś wypadła z samochodu i podbiegła do taty, który wciąż leżał na ziemi. Nie wiedziałam, co się dzieje, bałam się panicznie i chciałam, żebyśmy jak najszybciej już pojechali. Od strony sklepu nagle rozległy się kolejne strzały, a mama zostawiła tatę na ziemi i płacząc wróciła biegiem do samochodu, kazała mi się schylić i odjechałyśmy stamtąd w błyskawicznym tempie, nie oglądając się za siebie, zostawiając mojego ojca leżącego na betonie przed sklepem, na stacji benzynowej, z płonącym wrakiem samochodu. Brzmi to banalnie i płasko, ale zapewniam, że wcale nie było banalne dla przerażonego dzieciaka.

Od tamtej chwili zaczęła się nasza nieustanna ucieczka przed wszystkim, co nas prześladowało – przed FBI, wspomnieniami i przeszłością.

Śmierć ojca to moja wina, i pytanie Chrisa przypomniało mi o tym dobitnie. Nie chciałam mówić mu o tym, nie chciałam dzielić się z nim tymi wspomnieniami, które miałam. Bardzo lubiłam Chrisa, naprawdę, ale jednak po części zazdrościłam mu, że on miał prawdziwą rodzinę, spokojne i normalne życie, dwoje rodziców. Ja miałam tylko matkę, strach i przeświadczenie, że to, co stało się piętnaście lat temu, było tylko i wyłącznie moją winą.




Poprzednia część Wersja do druku Następna część