Nan

Powrót do Domu (39)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Michael:

Więc to było to. Groźba ta wisiała nad nami od niepamiętnych czasów, jeszcze kiedy byliśmy dzieciakami w piątej klasie, gdy nie mieliśmy pojęcia o tym, kim jesteśmy, skąd pochodzimy i dlaczego, wciąż baliśmy się tego nieoczekiwanego spotkania z kimś, kto na nas polował. Właściwie przez całe życie byliśmy zwierzyną łowną, najpierw ścigał nas szeryf Valenti, potem FBI, a potem Skórowie i wojsko. Każdy chciał od nas nie wiadomo czego, a my chcieliśmy tylko normalnego życia. Udało nam się odzyskać je na jakieś piętnaście lat, ale chyba każdy z nas zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę wolni staniemy się dopiero wtedy, gdy zatrzymamy się, odwrócimy i stawimy czoła wrogom. To było jedyne wyjście, żeby przestać być jak osaczone zwierzaki.

Co prawda stojąc w tym dziwacznym podziemnym hangarze, z wejściem zablokowanym przez naszych odwiecznych wrogów, byliśmy prawdziwą osaczoną zwierzyną. Cztery... no, dobra, pięć sztuk kontra około stówy myśliwych. Jasne, świetne proporcje. Na pewno mamy szanse. Jak stąd do Ameryki. Że co, jesteśmy w Ameryce? No to też mówię, że nie mamy szans.

Nigdy nie lubiłem Skórów. Denerwowali mnie. Zdecydowanie mnie denerwowali. Zresztą, ta złażąca z nich skóra była obrzydliwa. Choć nie przeczę, że znajdowały się wśród nich jednostki całkiem niezłe wizualnie, jak nasza Cameron, ale ogólnie to są do bani. No, dobra, Courtney też coś w sobie miała. Zaraz, moment, chwila – czy ja powiedziałem „nasza Cameron”...? O cholera... No pięknie, dobrze, że Maria tego nie słyszała. Do czego to dochodzi.

Nie przypuszczałem, że statek jeszcze istnieje. Byłem przekonany, że już dawno był zniszczony, że ewentualnie wojsko posiada jakieś jego szczątki – ale nie cały statek. W końcu spędziliśmy tyle czasu z Maxem i Isabel przeczesując pustynię w poszukiwaniu jakiś najdrobniejszych nawet szczątków, które naprowadziły by nas na ślad tego, kim byliśmy. A teraz stałem sobie pod naszym statkiem, z orbitoidem w ręku i patrzyłem na hordy Skórów. Kiedyś skakałbym z radości, że odnaleźliśmy statek, ale dziś to już zupełnie co innego. Powiedziałbym nawet, że dzisiaj to był element niepożądany. Przyzwyczaiłem się do mojego braku jakichkolwiek korzeni, przynajmniej na tej planecie, a brak jakiejś szalenie rozgałęzionej rodziny również nie bardzo mi przeszkadzał.

—Dziękuję za zaproszenie, choć pewnie i bez tego trafilibyśmy na waszą imprezę – odezwał się ichniejszy przywódca. Nicholas zapewne. Przyjrzałem mu się uważnie. Może i nie był już kurduplem, ale wciąż miał taką samą gębusię jak kiedyś, blondynek, kurza jego melodia kopana. – Przypuszczam, że i tak nic by nas nie ominęło. Langley, stary druhu, i ty chciałeś uruchomić tę kupę złomu? – roześmiał się ironicznie. – Proszę, doprawdy, cóż za spotkanie, chyba się rozpłaczę. Mam nadzieję, że pozdrowiła pani tatusia, jak o to prosiłem? – zwrócił się nagle do Jennie. Zmarszczyłem brwi – no proszę, czego to ja się dowiaduję, Jennie miała jakieś kontakty z tym... padalcem? Mniejsza z tym zresztą, później o tym pomyślę. Albo i nie. Na razie należało odwrócić uwagę Nicholasa od Jennie i dać mu złudzenie, że to ja i Isabel gramy tu pierwsze skrzypce.

—To nie jest kupa złomu, to nasz statek – warknąłem postępując krok do przodu. Langley natychmiast przesunął się nieco i stanął o metr przede mną, starając się mieć za plecami jeden ze wsporników. Mignęło mi w głowie, że istotnie byłoby nieciekawie, gdyby ta cała konstrukcja „przypadkiem” się zawaliła na nasze głowy. A jednak pomimo tego wydawało mi się, że to było najbezpieczniejsze miejsce. Cóż, złudzenia.

—Wasz statek – uśmiechnął się Nicholas kpiąco i zatrzymał się o dziesięć stopni nad ziemią. Zauważyłem, że Skórowie nie zatrzymali się razem z nim, tylko schodzili dalej i sunęli pod ścianami. Cholera, teraz to dopiero byliśmy w pułapce! – Wasz statek – powtórzył Nicholas i roześmiał się głośno. – Nigdy nie grzeszyłeś zbytnim rozumem, Michael – powiedział. – A może Rath, co? Jak powinienem cię nazywać?

—Jak chcesz – wzruszyłem ramionami. Doprawdy, było mi to najzupełniej obojętne. – Jak chcesz, możesz nawet mówić do mnie Gwiazdko z Nieba – dodałem złośliwie. Nicholas cmoknął w udawanym podziwie.

—Proszę proszę, Rath wysila się, żeby być zabawnym – zadrwił. – Ale cóż to, nie zamierzasz przedstawić mnie swoim towarzyszom? Domyślam się, że moja Vilandra mnie pamięta, ale jestem niemal pewny, że szanowne dzieciaczki mojego ulubionego króla już mnie nie znają. Nie opowiadaliście im na dobranoc bajek o wujku Nicholasie – Nicholas zrobił zbolałą minę.

—Egoista – mruknęła Isabel. Kątem oka zauważyłem, że Skórowie otoczyli nas już dokładnie, ale nie zbliżali się, tylko stali pod ścianami, śledząc uważnie każdy nasz ruch. Pomyślałem z niepokojem, że jeśli nikt z nas nie zwróci na nich uwagi, to wyda się to podejrzane. Na szczęście Jennie i Chris jakby usłyszeli moje myśli i oboje jak na komendę zaczęli rzucać ukradkowe spojrzenia na boki. Jennie zupełnie otwarcie schowała się za moje plecy, a Chris przez chwilę udawał, że się namyśla, po czym z godnością stanął za Isabel. Powinni dostać Oscary za mistrzowskie odegranie strachu, nie wyczuwałem bowiem od nich strachu – owszem, płynęło od nich falami podniecenie i ekscytacja, napięcie, ale nie strach. Zresztą, być może i bali się, ale głęboko to ukrywali. Widziałem jednak wyraz oczu Jennie – przez sekundę, ale zawsze – zimnych i bezwzględnych, zupełnie jak oczy Kala. Ta dziewczyna chyba naprawdę nie wiedziała, czym był strach.

Miałem tylko nadzieję, że Nicholas nie zauważył tego wyrazu w oczach Jennie.

—I co wy niby chcieliście osiągnąć tym próchnem? – Nicholas chyba nic nie dostrzegł, bo wciąż był pochłonięty sprawą naszej „podróży”. – O ile tylko ten złom potrafiłby się wznieść w powietrze, w co zresztą szczerze wątpię, i tak nie opuściłby nawet ziemskiej atmosfery. Spaliłby się i tyle.

—Mądrala – warknęła Isabel.

—A jak myślisz, po jaką cholerę bawiliśmy się orbitoidami? – Langley nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy. Do tej pory uważnie lustrował wzrokiem naszych przeciwników, ale teraz widać wzięło i jego. Cameron chyba miała rację mówiąc, że Nicholas lubi wkurzać ludzi, bo wątpliwości tego kurduplowatego Skóra dotyczące możliwości latania statku najwyraźniej dotknęły ego Kala. – Gdybyś był łaskaw wetknąć tu swój nos pięć minut później, mielibyśmy kompleksowo zabezpieczony statek!

Taak? A to nowość. Nie wiedziałem, że orbitoidy miały właściwości konserwujące...

—I dużo by ci z tego przyszło – Nicholas uśmiechnął się pogardliwie. – Nie słyszałeś, że do prowadzenia tego typu statków potrzeba dwóch pilotów...? Rozumiem, że jesteś trochę nie na czasie, ale swoją drogą to bardzo oryginalny pomysł, lecieć na drugą planetę zabytkiem. Ale rozumiem, że z rozpaczy chwytacie się wszystkiego – Langley poczerwieniał. Co on się tak tym denerwował?

—Rozumiem, że zechcesz być moim drugim pilotem – odparł zjadliwie Langley. – Wiesz, ziemska technika też robi postępy.

Nicholas zaczął się śmiać.

—Postępy! – zawołał przez łzy śmiechu. – Oj, przestań... postępy... jak na żółwia to może i owszem, postępy, ale Antar jest przy Ziemi jak lampart – jego oczy znów błysnęły groźnie i Nicholas zszedł o jeden stopień. – A tym gruchotem daleko byście nie zalecieli.

—Można wiedzieć, dlaczego? – zapytałem z niezadowoleniem. Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem Nicholasa, a jego pewny siebie ton po prostu doprowadzał mnie do szału.

—Można – zgodził się łaskawie Nicholas, opierając się o metalową barierkę i patrząc na nas z góry. – Po pierwsze wasz...ekhm, pojazd, rozpadłby się tuż po starcie. Po drugie, gdyby nawet udało wam się wystartować, zestrzeliliby was wasi właśni ludzie, znani tu pod nazwą Wojskowego Biura Ochrony. Po trzecie, jeśli nawet udałoby wam się wyjść cało z przyjacielskiego ostrzelania, to z całą pewnością władowalibyście się w przestrzeni na jakąś skałę. Po czwarte, jeśli nawet na nic byście się nie władowali i jakoś dolecieli do Antaru, to i tak byśmy was wtedy namierzyli i zniszczyli.

—Aha. No tak. To wiele wyjaśnia – mruknąłem.

—Po co wy tu w ogóle jesteście? – zapytał Nicholas opierając się łokciami o barierkę. Popatrzyłem na niego niepewnie. Najlepiej byłoby, gdyby teraz przeleciał przez tę barierkę i znalazł się na betonowej posadzce w ramach krwawej plamy, może barierka była zardzewiała, nigdy nie wiadomo.

—Żeby lecieć do domu i żeby władza na naszej planecie w końcu dostała się we właściwe ręce – odparła Isabel lekko drżącym głosem, a przynajmniej tak mi się wydawało. No tak, mieliśmy odgrywać cielaki i półgłówki...

—Władza – powtórzył Nicholas. Zapowiadało się, że to będzie długa rozmowa o wszystkim i o niczym. A przecież gdyby tylko ta barierka była podrdzewiała... to byłoby takie proste. Jednak gdzieś tam z tyłu umysłu plątała mi się myśl, że to było by sprzeczne z naszym planem. A plan zakładał przecież przeczekanie Nicholasa i niespodziewany atak w odpowiedniej chwili. Cały problem polegał na tej odpowiedniej chwili, bo za diabły nie wiedziałem, kiedy to będzie i co mamy wtedy robić. Taa, to był chyba mój największy problem. Instrukcja Langleya brzmiała bardziej niż enigmatycznie: „gdy nadejdzie właściwa chwila, po prostu zaczniecie”. I tyle. Ilekroć pytałem go, w jaki sposób, czy lepiej z prawej czy z lewej, Langley powtarzał to jedno zdanie, jak zacięta płyta. Miałem ochotę trzepnąć go, żeby przeskoczył dalej, ale jakoś do tego nie doszło. Do trzepnięcia, znaczy. Zresztą do przejścia dalej też nie.

Nicholas coś tam gadał i gadał (swoją drogą straszliwy z niego gaduła, jak też Skórowie mogli z nim wytrzymać?! Nawet Maria mówiła mniej), więc miałem chwilę czasu by zerknąć sobie na moich towarzyszy.

O ile zdążyłem już nieco poznać Jennie, to właśnie teraz córka Maxa coś kombinowała rzucając od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia na otaczających nas Skórów. Tak, pewnie, dla kogoś normalnego Jennie wyglądała zupełnie normalnie, ale mnie nie nabierze – Isabel też zawsze usiłowała wziąć mnie na tę niewinną minkę zbolałego dziewczęcia. A guzik, jak ona była zbolałe dziewczę, to ja byłem rzymskim kardynałem, ot co. Oto, czym są więzi krwi. Robienie słodkich minek to zdecydowanie zdolność przekazywana genetycznie, przysięgam, że jeśli Jennie zaweźmie się na jakiegoś przedstawiciela mojej płci, to omota biedaka całkowicie i bez możliwości wyjścia, tak samo jak Isabel, bez pomocy minispódniczek i dekoltów Alex.

Chris nie robił na szczęście miny zbolałego dziewczęcia i chwała mu za to. Zwinął dłonie w pięści i wepchnął je do kieszeni spodni, rozglądając się dookoła nerwowo, zupełnie się z tym nie kryjąc. I bardzo dobrze, jeśli mamy być przekonujący.

Nie słuchałem ględzenia Nicholasa do czasu, gdy z jego ust padło znajome imię – Cameron. Nastawiłem wtedy uszu.

—Domyślam się, że moja kochana Cameron oświeciła was, że na Antarze wasza dynastia wcale nie jest gorąco pożądana – mówił złośliwie Nicholas. – Podziękowaliśmy wam już dobre osiemdziesiąt lat temu, ale wy rzecz jasna nie rozumiecie, gdy ktoś wam mówi nie, zrozumiecie dopiero, gdy będzie to napisane na pięści.

—Nie wszystkim podoba się wasz system rządów – mruknęła Isabel. Ja z kolei uświadomiłem sobie, że wcale nie wiemy, czy tym tam na górze istotnie nie podoba się to, co mieli – w gruncie rzeczy nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu, nic, zero. Może i podobało im się to, co mieli u siebie i na zdrowie, niech sobie przebywają w towarzystwie Nicholasa. Mnie jego nachalna obecność wychodziła już nosem, nie lubiłem zbytniego zainteresowania moją osobą. Ale Nicholas machnął lekceważąco ręką.

—Rebelianci znajdą się wszędzie i nigdy nie wiadomo, o co im chodzi – powiedział lekko. – Rebelie buntowników tłumi się zawsze tak samo, i nie ma znaczenia, czy jesteśmy na Ziemi czy na Antarze, więc te głosy, które do was docierały to tylko niezadowolona klasa robotnicza, resztki arystokracji, nic więcej. Większość ludzi jest za nami, a nie za rojalistami.

Zaraz. Nicholas chyba nawet nie zauważył, że powiedział nam za dużo. Nie mieliśmy przecież żadnego kontaktu z naszymi ziomkami, ale Nicholas najwidoczniej był przekonany, że mamy i dlatego lecimy... Czy z jego słów wynikało, że na Antarze wciąż są zwolennicy dynastii? To, co powiedział brzmiało jak połączenie rewolucji francuskiej i komunistów. Wbrew pozorom wiem, czym jest rewolucja francuska i kim są komuniści, nawet, jeśli połowę lekcji w liceum przesypiałem, nie znaczy to, że nic kompletnie nie wiem.

Wymieniliśmy z Isabel porozumiewawcze spojrzenia – oboje pomyśleliśmy o tym samym. O tym, że gdzieś tam, na dalekim Antarze wciąż byli ludzie, którzy usiłowali z tym walczyć. I bardzo dobrze, że Nicholas myślał, że mamy z nimi kontakt. Tak, to było to. Uświadomiłem sobie, że Nicholas bez jednego słowa przełknął informację Isabel, że chcemy przejąć władzę. Szkoda, że nie pomyśleliśmy o tym wcześniej, może ustalilibyśmy sobie przynajmniej jakiś plan...

—Ale wracając do tematu to domyślam się, że w ferworze przygotowań do przejęcia władzy – Nicholas stanowczo lubował się w tym słowie – moja kochana Cameron zapomniała opowiedzieć wam trochę o sobie. A propos, jak tam król? Rozumiecie już, czemu Antarianie nie chcą z powrotem dynastii, po tym, co zobaczyli?

—To, co zobaczyli, to wyłącznie twoja wina, ty draniu! – zawołała Isabel, czerwieniejąc lekko ze złości. Spojrzałem na nią ostrzegawczo.

—Isabel – mruknąłem. – Co takiego miałaby nam powiedzieć Cameron? – zwróciłem się do Nicholasa lodowatym tonem.

—A na przykład to, że była jednym z najbliższych współpracowników Khivara – odparł Nicholas spokojnie, przyglądając nam się z zainteresowaniem, jakie też wrażenie wywrą na nas jego słowa. – Albo że gdy Khivar zniedołężniał, to wszyscy spodziewali się, że to ona przejmie rządy. Albo że pochodziła z jednego z arystokratycznych rodów, ale zdradziła was na rzecz Khivara, tylko po to, by później po raz kolejny zdradzić i przejść na stronę rojalistów. Albo że kiedyś byliśmy bardzo blisko, tak blisko, że ja zostałem jedynym władcą. Ona mogła zostać królową, ale cóż, wolała szwendać się po wsiach i prowincjach razem ze swoim nieudolnym niewielkim królikiem, który nie miał już żadnej władzy.

—Łżesz – zaprzeczyłem głucho jego słowom. Nie, to nie mogła być prawda! Nicholas zrobił smutną minkę, ale w jego oczach krył się triumf.

—Nie – odparł. – Po co miałbym łgać, skoro to akurat prawda? Nie powiedziała wam o tym. Cóż, mądra dziewczynka, moja szkoła zresztą, wiedziała, że jeśli powiedziałaby wam prawdę, to byście nie uwierzyli, że chciała wam pomóc – w głosie Nicholasa pojawiły się nuty satysfakcji. Popatrzyłem gniewnie na Langleya i nagle oświeciło mnie, że na nim nie robi to żadnego wrażenia, nic, kompletnie nic...

—Wiedziałeś o tym? – zapytałem groźnie. Langley nic nie odpowiedział. – Wiedziałeś o tym, tak?! I nic nie powiedziałeś? – ryknąłem nagle. Langley skrzywił się.

—Wiedziałem – przyznał niechętnie. Nicholas roześmiał się głośno.

—No widzicie, kogo macie po swojej stronie? – zapytał. – Krętaczy i nieudaczników. Nadal więc wierzycie, że to, co wam opowiadała o rzekomo tragicznej sytuacji Antarian jest prawdą, skoro okłamywała was?

Milczeliśmy. To była zresztą najlepsza odpowiedź, jaką mogliśmy dać. Nicholas dał nam za dużo do myślenia w nieodpowiedniej chwili. Z jednej strony zupełne nowości o Antarze i jego ludziach, z drugiej zaś – nowiny dotyczące Cameron. Fakt, żadne z nas nie dopytywało się za bardzo, ale to, co powiedział nam Nicholas to było za dużo. Cameron – z arystokracji? To ile ona do diabła miała lat?! Sto?! I tak dobrze się trzymała?! Ale z drugiej strony, wyglądało na to, że Antarianie są bardziej żywotni od ludzi, Khivar podobno też dożył ludzkiego sędziwego wieku... No i bądź tu człowieku mądry!

Popatrzyłem z niechęcią na Nicholasa i zastanowiłem się, czemu u licha nie zejdzie na dół. I oświeciło mnie. Nicholas miał po prostu kompleks niższości, nie tylko psychiczny. Wydawało mu się, że góruje nad nami nawet wtedy, gdy my jesteśmy od niego wyżsi. Byłem pewny, że obaj z Chrisem znacznie nad nim górujemy. Być może Nicholas po prostu nie chciał zniżać się do naszego poziomu, to raz, być może miał dosyć bycia podnóżkiem Khivara i pilnował się, żeby nikt nie był nad nim. Wiem, że strasznie mętnie to wyszło, ale to było to. Chyba.

W każdym razie, co by nie mówić, to jednak świadomość tego nicholasowego kompleksu dodała mi pewności siebie. Czy mogliśmy przegrać z kimś, kto musi zadzierać głowę do góry, żeby na nas spojrzeć?

—Po co tu właściwie jesteś? – zapytała Isabel z jakąś nową odwagą. Widać nie tylko mnie przyszedł na myśl kompleks Nicholasa. Jennie i Chris milczeli – nie odzywali się zgodnie z planem.

Nicholas uśmiechnął się pod nosem z niejaką wyższością.

—Powiedzmy, że jestem tu, by zaproponować wam pewien układ... – powiedział powoli. – Bardzo korzystny dla obu stron.

—To znaczy? – zapytałem nieufnie. Co on mógł mieć na myśli, do diabła...?

—To znaczy – Nicholas wyraźnie cieszył się swoją uprzywilejowaną pozycją. – To znaczy wy zrezygnujecie z jakichkolwiek roszczeń do tronu.

Milczeliśmy, czekając na dalszy ciąg z niepokojem. I co – tylko tyle? Głupie „zrezygnujcie z tronu”...? To może nie warto było nadstawiać karku nie wiadomo po co?

—I tylko tyle? – zapytałem gwałtownie, nie zważając na wściekły syk, który wydał z siebie Langley usiłując mnie uciszyć i w ogóle jednym słowem zamknąć mnie na kłódkę.

—Ależ Langley, bardzo cię proszę, pozwól mówić swojemu panu, nie widzisz, że coś chce powiedzieć...? – zapytał drwiąco Nicholas. Rzuciliśmy mu wrogie spojrzenie.

Prychnąłem jakoś dziwnie i wpiłem wzrok w Nicholasa. Na jego twarzy powoli wykwitał złośliwy uśmiech.

—Co my będziemy z tego mieć? – zapytałem wrogo.

—Och... daruję wam życie – odparł łaskawie. Władca, kurza jego mać! – I przy okazji będziecie mieli okazję do zobaczenia waszego Antaru, bo pozwolę wam tam pojechać.

Aha, jasne. My się zgodzimy jak te owce, a on nas zarżnie po kolei albo coś takiego, pewnie. Więc to był ten haczyk... Chyba naprawdę musieliśmy wyglądać jak przygłupy, skoro Nicholas odważył się nam coś takiego zaproponować... Wściekłość natychmiast wybuchła we mnie jak gejzer, w jednej chwili natychmiast wyobraziłem sobie, jak będzie wyglądał nasz „rzekomy” powrót na Antar pod opieką Nicholasa. Dolecielibyśmy w formie szczątkowej, cholera ciężka!

—Pewnie – warknąłem. – Darujesz nam życie w zamian za zrzeknięcie się praw do tronu! A nie sądzisz, że na tym tronie legalnie zasiada Chris, do diabła? A gdybyśmy się nieopatrznie zgodzili, to zaraz zrobiłbyś użytek z tych swoich woskowych Skórów i byłoby po nas!

—Michael! – zawołała ostrzegawczo Isabel, ale było już za późno, karty zostały rozdane i rozgrywka weszła w decydujące stadium. Oczy Nicholasa zwęziły się niebezpiecznie.

—Cóż... skoro mówimy wprost... – zaczął. – Chyba nie macie zbytniego wyboru. Owszem, przyznaję, nie zamierzałem was oszczędzić. I w dalszym ciągu nie zamierzam.

—Zobaczymy – mruknąłem nieopatrznie, jak zwykle byłem w gorącej wodzie kąpany. Cóż, stary nawyk, nieco przykurzony długim pobytem w Teksasie, ale cały teksański kurz już ze mnie zlazł, niech to szlag trafi. Miałem tylko nadzieję, że Nicholas mnie nie dosłyszy.

Niestety, Nicholas dosłyszał. Czemu do diabła on musiał mieć taki dobry słuch?!

—Chyba jest coś, o czym nie wiem – zauważył z niezadowoleniem i skinął lekko ręką.

W końcu Nicholas okazał swoje prawdziwe oblicze – kątem oka dostrzegłem jak jeden ze Skórów stojących dotychczas pod ścianą poruszył się i wyciągnął w naszą stronę dłoń – tyle, że ja wiedziałem, że nie zdążę już zareagować jak należy. Miałem niejasne wrażenie, że nie mogę zajmować się teraz jakimś pojedynczym Skórem, skoro dosłownie za moment cała armia Nicholasa będzie chciała dobrać nam się do gardeł jak dobermany. Nie mogłem rozmieniać się na drobne, jeśli zabiję tego jednego, natychmiast uderzy drugi i nawet nie będę miał czasu, żeby zasłonić się polem ochronnym. Isabel również mnie nie zasłoni, bo wówczas zaatakują nas od tyłu... I tak źle, i tak nie dobrze.

Wszystkie te myśli przemknęły mi przez głowę w mgnieniu oka, ale zanim zdążyłem podjąć jakąkolwiek decyzję, zamierzający się na nas Skór wybuchnął nagle, w tak dobrze znany nam sposób, a w powietrzu pojawiły się strzępki skóry. W jednej chwili zrozumiałem, co nas uratowało, czy też raczej kto – Langley.

—Michael, plan! – zawołał Kal z nutką rozpaczy w głosie. Skinąłem głową i natychmiast uniosłem dłoń, błyskawicznie wytwarzając pole ochronne przed nami. Zielonkawe pole pojawiło się natychmiast i gdy tylko dotknęło krawędzi statku – zmieniło lekko barwę na niebieskawą. Wiedziałem, dlaczego. Nagle, w tym jednym momencie, zrozumiałem to, co intuicyjnie wiedział Kal. Statek wciąż był jakby „oblepiony” pajęczynką błękitnego, konserwującego światła z orbitoidów – pajęczynka była co prawda niewidoczna dla naszego ludzkiego oka, ale była. I w momencie, gdy dotknęła jej moja bariera ochronna, pajęczynka natychmiast na nią przeszła, uodparniając ją z zewnątrz...

Isabel odwróciła się do mnie plecami i również stworzyła drugie pole ochronne, które połączyło się razem z moim tworząc dookoła nas zielonkawo-błękitną otoczkę, która chroniła nas przed Skórami. Od góry chronił nas statek i chwilowo byliśmy bezpieczni, ale tylko chwilowo. Przed nami była jeszcze najważniejsza i najtrudniejsza część zadania.

Niestety, nie działaliśmy tak szybko, jak powinniśmy – zanim objęło nas pole ochronne towarzysze zabitego przez Langley’a Skóra, natychmiast zareagowali. Zanim ktokolwiek z nas zorientował się, jasna kula energii poszybowała w naszym kierunku, ale nie trafiła ani we mnie, ani w Isabel, ani w Chrisa czy Jennie.

Dotknęła Langley’a.

A potem rozpętało się prawdziwe piekło.




Poprzednia część Wersja do druku Następna część