Nan

Powrót do Domu (38)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Liz:

Atmosfera w Roswell stawała się coraz gorsza. Była pełna napięcia, oczekiwania, niepewności i podejrzeń. Nie wiadomo, na co czekał Langley i Cameron, choć ja wolałabym, żebyśmy się nie doczekali. Nie podobała mi się idea stawienia czoła Nicholasowi i coraz bardziej skłaniałam się do natychmiastowego wyjazdu byle gdzie. Chyba jednak te zamiary były zbyt widoczne na mojej twarzy, bo Langley zapowiedział mi stanowczo, że nie mam nawet co o tym myśleć, chyba, że wolę zostać ubita. Nie wolałam zostać ubita, ale też i nie miałam ochoty pozwolić, by Jennie i Chris narażali się w jakikolwiek sposób.

Langley i Cameron znikli z naszych oczu na parę dni. Cieszyłam się po cichu, że Cameron nie było nigdzie w pobliżu, zawsze wydawało mi się, że ona wpatruje się we mnie tak, jakby miała w oczach promienie Roentgena i sprawdza mnie na wylot. Nie lubiłam tego. Zresztą, sama obecność Cameron nieco mnie deprymowała, czułam się przy niej zdecydowanie nieswojo, być może po części dlatego, że zdawałam sobie sprawę, jak wiele dla mnie zrobiła, tylko nie rozumiałam dlaczego. Max bardzo ją lubił, choć tak naprawdę to nie mogłam przypomnieć sobie ani jednej ich rozmowy. Teraz widzę, że wtedy, po powrocie Maxa, oni naprawdę nigdy nie rozmawiali tak naprawdę na jakiś konkretny temat; czasami tylko Max patrzył na nią, jakby chciał się w czymś upewnić, ale nigdy nie zwracali się bezpośrednio do siebie. To była ich forma przyjaźni, ale w gruncie rzeczy mogę się tego tylko domyślać, bo Max nigdy nie był skory do rozmów o Cameron. Przypuszczam, że ona była w jego życiu o wiele ważniejsza, niż mogłoby się wydawać.

No właśnie, Max. Gdy pierwsza radość spowodowana jego powrotem minęła, przyszedł czas, żeby zastanowić się co dalej. Po raz kolejny przekonałam się, że życie to nie bajka – w bajce książę przybyłby do swojej księżniczki z długiej wyprawy, ona czekałaby na niego, a potem żyliby długo i szczęśliwie kochając się tak samo, jak pierwszego dnia. Tak, książę wrócił, ale gdzieś po drodze zgubiła się cała bajkowa otoczka. Znosił cierpliwie moje oznaki uczucia, ale sam raczej nie wykazywał się inicjatywą, tak samo, jak pies czy kot znosi uporczywe głaskanie, choć w gruncie rzeczy wcale nie ma na to ochoty. Nie okazywał tego najmniejszym gestem, ale ja i tak to wiedziałam, i nie miałam pojęcia, co mam zrobić. Wrócił, ale wróciła zupełnie inna, obca mi osoba, choć tyle rzeczy łączyło ją z tą osobą, którą kiedyś znałam. A może to nie on był inny, tylko ja się zmieniłam, nie wiem.

W dodatku Isabel jakoś nie bardzo chciała mówić o tym, jak poszła jej rozmowa z Drew – poprosiłam ją w końcu, żeby spróbowała mnie jakoś wytłumaczyć, bo Andrew nie chciał mnie w ogóle słuchać. Było mi przykro z tego powodu, ale nie miałam wyjścia. A Isabel jak na złość mruknęła tylko, że poszło lepiej, niż się spodziewała. A jakby tego było mało, Jennie na zmianę sprawiała wrażenie chmury gradowej, wielkiej nieobecnej i kompletnie przygnębionej, przy czym coraz chętnej przebywała w towarzystwie Langleya. Nie podobało mi się to, Langley nie był dobrym towarzyszem, choć wydawał się ją tolerować. Jennie mogła udawać, że wszystko jest w porządku, ja i tak wiedziałam swoje. I powoli zaczynałam mieć wątpliwości, czy na pewno dobrze zrobiłam wtrącając się w tę całą sprawę z Kyle’m. Nigdy wcześniej nie zauważyłam, żeby Jennie ciągnęło do określonego typu mężczyzn, ale teraz miałam wrażenie, że wręcz rzucało się w oczy to, że wyraźnie wolała znajomych starszych od siebie. Może to przez to, że nie miała ojca. Może to moja wina. Teraz zaś Jennie z kolei była śmiertelnie obrażona na Michaela, choć nie wiem, dlaczego.

Rozmyślałam o tym wszystkim stojąc w kuchni i usiłując sklecić coś normalnego na tak zwany obiad, bo potrawami z Crashdown można się żywić co najwyżej raz dziennie. Isabel siedziała w salonie, obstawiona pilniczkami, wacikami i lakierami, robiąc sobie staranny manikiur i opowiadała Marii, jak to obrażona Alex odmówiła wszelkiej współpracy, bo Chris nie chciał iść z nią na basen, więc poszła na jakąś randkę w ostentacyjnie krótkiej mini. Maria akurat skończyła pracę i siedziała razem z nami dla towarzystwa, wysłuchując żalów Isabel i prawdopodobnie dziękując w duchu, że Bobby’emu nie groziło chodzenie w mini. Rzucała czasami ukradkowe spojrzenia na Michaela, który rżnął w karty z Chrisem. Zdaje się, że między nimi, to znaczy między Marią a Michaelem, znowu coś iskrzyło, bo Michael również zerkał na Marię, gdy tylko ona nie patrzyła. Przypominali parę dzieciaków. Max stał nieruchomo przy oknie, a Jennie zamknęła się w swoim pokoju ze słuchawkami na uszach. To czekanie na jakąkolwiek decyzję Langleya stawało się nie do zniesienia, byliśmy skazani na swoje towarzystwo, podczas gdy większość z nas wolałaby być zupełnie gdzie indziej. I rzecz jasna tę właśnie chwilę wybrał sobie Langley, żeby przyjść i rzucić bombę między nas.

—Mam tego serdecznie dość – powiedział pojawiając się w drzwiach, nie trudząc się rzecz jasna takim głupstwem, jak pukanie. Wszystkie głowy jak na komendę odwróciły się w jego kierunku. Langley wkroczył do mieszkania wnosząc ze sobą jakąś niebezpieczną atmosferę. Milcząca Cameron szła za nim, z nieprzeniknioną jak zwykle twarzą. Opuściłam łyżkę i resztą zdrowego rozsądku pomyślałam, że należałoby zgasić ogień pod garnkami, bo wszyscy o tym zapomną i wszystko się spali; właściwie żadne z nich, ani Kal, ani Cameron, nie musieli nic mówić, i tak to wyczuliśmy.

—Zbierać się, idziemy – polecił Langley, patrząc nie wiedzieć czemu na karty, leżące między Chrisem a Michaelem. – No, już, już, już, ruszać te tyłki.

—To... to już...? – zapytała niepewnie Isabel, zapominając kompletnie o swoich paznokciach.

—Już – potwierdził Langley. Przez chwilę wszyscy wpatrywali się w niego z niedowierzaniem, nie wykonując najmniejszego ruchu. Wyglądaliśmy jak grupowy słup soli. Kal również przyglądał się nam z lekkim zaciekawieniem, choć nie wiem dlaczego. Przez chwilę myślałam, że zostaniemy już tak na zawsze, wpatrując się w siebie nawzajem. – No ruszcie się, do cholery! – ocknął się nagle. Czar prysł, pierwszy poruszył się Michael.

—Mus to mus – mruknął odkładając karty.

—Gdzie Jennifer? – zapytał Langley, patrząc na nas surowo.

—W pokoju – odparł Chris, wciąż wpatrując się w Langley’a jak urzeczony. Ze zdziwieniem popatrzyłam na własne, drżące dłonie.

Cameron bez słowa odwróciła się i weszła do pokoju Jennie.

—No, ruszcie się, co tak siedzicie? – zirytował się Langley. – Święte krowy, do jasnej cholery, już na dół! – wrzasnął. Michael i Chris bez słowa podnieśli się...

To chyba było najtrudniejsze pożegnanie. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej już ich więcej nie zobaczę, ale nie mogłam absolutnie nic zrobić, żeby to zmienić. Staliśmy koło drzwi, patrząc na siebie niepewnie, nie wiedząc, kto zacznie. Langley przewrócił tylko oczami i oznajmił, że czeka w samochodzie.

—Liz, jakby co... – zaczęła Isabel podchodząc do mnie i odchrząknęła. – Uściskaj ode mnie Alex, dobrze? I powiedz jej, że... – głos Isabel urwał się. – Nic jej zresztą nie mów – szepnęła, ściskając mnie mocno. Bez słowa skinęłam głową, nie byłam w stanie wydusić ze ściśniętego gardła ani słowa.

—Wróć, kowboju – poprosiła Maria uśmiechając się dzielnie do Michaela. – Pamiętaj o obietnicy – dodała wyciągając do niego rękę. Michael jednak nie uścisnął jej dłoni, tylko przyciągnął ją do siebie i przytulił mocno. Odwróciłam od nich wzrok, żeby się nie rozpłakać, a po głowie tłukła mi się tylko ta jedna, głupia myśl, że to nasze ostatnie spotkanie.

Chris podszedł do mnie z niepewną miną.

—Gdyby... gdyby tego – zaczął. – Wyśle pani list? – zapytał, mnąc lekko w ręku zaklejoną kopertę. – Do mojej matki... Tak w razie czego. Wyśle pani?

Uśmiechnęłam się z trudem i zmusiłam gardło do wyduszenia czegoś z siebie.

—Jasne – mruknęłam niewyraźnie. – W razie czego – powtórzyłam za nim. Chris wcisnął mi do ręki kopertę i po krótkiej chwili wahania objął mnie ramionami.

—Dziękuję – powiedział. Nie byłam pewna, czy dziękuje mi za to, że wyślę list, czy za to, że go przyjęłam. Być może za wszystko razem.

Obejrzałam się za siebie i podeszłam do Jennie. Nie wiedzieć czemu, ona chyba była najmniej poruszona tym wszystkim, a przynajmniej sprawiała takie wrażenie. Bez słowa przytuliłam ją mocno do siebie. Jennie jakby z wahaniem również mnie objęła. I chyba właśnie wtedy, żegnając się z nią ze świadomością, że być może to był ostatni dzień jej życia, uświadomiłam sobie, że to już nie była wcale moja mała Jennie, ani beztroska nastolatka, jaką powinna być. Być może zdradził mi to pełen niecierpliwości błysk w jej oczach, ale wiedziałam, że to już jest inna osoba, niż do tej pory myślałam – dorosła i w pełni świadoma tego, co robi. Gdyby nie kosmiczne pochodzenie Maxa, byłaby normalną dziewczyną, a nie przedwcześnie dojrzałą kobietą. Która siedemnastolatka spokojnie idzie na jakąś dziwaczną konfrontację, od której zależy jej życie? Dlaczego ona akurat była pozbawiona tego wszystkiego, co mieli inni, to znaczy normalnego życia? To nie było sprawiedliwe. Gdybym tylko mogła nie pozwolić jej jechać, gdybym tylko mogła ją jakoś ochronić – ale nie mogłam, to Jennie chroniła, ona była znacznie silniejsza, niż ja. Niech szlag trafi cały Antar!

Jennie odsunęła się ode mnie trochę i uśmiechnęła lekko, choć jej oczy wcale się nie uśmiechały.

—Nie płacz – powiedziała. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że po moich policzkach płynęły łzy. – Nie warto płakać po Skórach – dodała może nieco cynicznie, mrużąc jednocześnie ironicznie oczy. Popatrzyłam na nią zaskoczona. Tak, Jennie była silna, ale był to chyba tylko pancerz. W tej chwili nie byłam pewna, czy jeszcze w ogóle ją znam.

Gdzieś tam obok nas wszyscy się żegnali, ale prawdę mówiąc wcale tego nie pamiętam. Nie jestem pewna, czy w ogóle to widziałam. Pamiętam tylko, że wszyscy usiłowali robić dobrą minę do złej gry.

Niespodziewanie drzwi otworzyły się i pojawił się w nich Kyle.

—Maria, naprawiłem ci tego grata – zaczął i urwał widząc dość duże zgromadzenie. – Zaraz. Coś mnie ominęło? – zapytał niepewnie, zwłaszcza, że wszyscy mieli grobowe miny. Cameron popatrzyła na niego z jakąś dziwną miną, ale nic nie powiedziała. Kyle spojrzał na Cameron, na Jennie, potem znów na Cameron... – Chyba nie chcecie powiedzieć, że to już? – zmarszczył brwi.

—Tak się składa, że owszem – przytaknęła grzecznie Cameron. – Trafiłeś w ostatniej chwili.

—Ach – mruknął z niezbyt mądrą miną. Zerknęłam na Jennie, ale znów miała na twarzy swoją zwykłą maskę.

—Chciałam tylko zauważyć, że lepiej by było, gdybyście się trochę pośpieszyli – zauważyła Cameron. – Pamiętajcie o wszystkim, czego uczył was Langley... i niech Bóg ma was w swojej opiece – zakończyła jakimś smutnym tonem.

—Nie jedziesz z nami? – zdziwił się Chris. Cameron pokręciła głową.

—Nie – odparła. – Po pierwsze tutaj też nie będzie teraz tak bezpiecznie, po drugie moja obecność tam nie jest zbyt wskazana, po trzecie Langley wam wystarczy. Ja mogę się przydać tutaj.

Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy, jak bardzo prorocze były jej słowa. Miały się sprawdzić w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin, ale nikt jeszcze o tym nie wiedział.

—No, komu w drogę, temu czas – mruknął Michael, nie chcąc tego dalej przedłużać. – Idziemy – rzucił, kierując się do drzwi. Isabel, Chris i Jennie ruszyli za nim bez słowa. Zerknęłam na Marię, żeby zobaczyć, jak sobie radzi.

—Jennie! – zawołał niespodziewanie Kyle. Jennie zatrzymała się przy drzwiach i odwróciła, patrząc pytająco, z nieco wojowniczym wyrazem twarzy. Michael i Isabel nie zwrócili na ten okrzyk żadnej uwagi i znikli za drzwiami. Kyle zaś uczynił dwa wielkie kroki i zamknął ją w swoich ramionach. Nie wytrzymałam dłużej i rozpłakałam się jak bóbr. Nie miałam jednak sił patrzeć, jak Jennie tak po prostu odchodzi. Nie teraz. Ktoś objął mnie ramieniem i szepnął, że będzie dobrze. Max. Bogu dzięki, że był chociaż on.

***

Jennie:

Wiedziałam doskonale, po co Cameron weszła do mojego pokoju. Nie powiedziała do mnie ani słowa poza jednym „Jennie”, ale to „Jennie” było wręcz naładowane po brzegi informacjami, które bezbłędnie rozszyfrowałam. Że Langley czeka i że należy zaraz wyruszyć, że oto skończyło się oczekiwanie i że należy zmobilizować absolutnie całą energię, jaką tylko posiadałam. Że ma nadzieję, że wszystko będzie dobrze i że ona się o nas boi. Ja również się bałam. W gruncie rzeczy byłam przerażona, z wyjątkową jasnością uświadomiłam sobie, że będzie nas zaledwie czworo przeciwko znacznie większej ilości ludzi Nicholasa, i że nasze wszystkie zdolności to w gruncie rzeczy pyłek. Nie mieliśmy większych szans. Zupełnie tak, jakbyśmy postanowili popełnić zbiorowe samobójstwo. Ale Langley i piękna Cameron zgodnie twierdzili, że Nicholas zaczyna nas osaczać w niewidoczny sposób, niewidoczny aż do czasu, gdy zdecyduje się ujawnić, a wtedy będzie już za późno na cokolwiek. Cameron zauważyła niedawno, że coraz częściej i coraz wyraźniej czuje obecność innych Skórów; podobno potrafią wyczuwać się wzajemnie. Że przynajmniej zachowamy w ten sposób resztki godności. Czasami obserwowałam Cameron i widziałam, że dla nich, dla Antarian, duma jest podstawą. Duma i godność. Ucieczka to hańba. I dla nas też – przecież po części również byliśmy nimi, Antarianami. Tak, strach był tym, czego za wszelką cenę nie wolno było okazać. Nie nam.

Skinęłam bez słowa głową, jakby odpowiadając jej, że rozumiem to wszystko. Rozumiałam. I postanowiłam ukryć swój niepokój jak najgłębiej. Langley mówił, że strach jest dobry dla zwierząt, ale nie dla Antarian.

Nie lubiłam pożegnań. Stanowczo ich nie znosiłam, zwłaszcza tych łzawych. Uświadomiłam to sobie z całą mocą, gdy staliśmy przy wyjściu i każdy bał się odezwać. A ja chciałam już tylko być na miejscu i żeby to wszystko się już zaczęło. Byłam chora od tego czekania, które doprowadzało mnie do szału. Chciałam w końcu stanąć twarzą w twarz z tym nieuchwytnym, tajemniczym Nicholasem i sprawdzić, czy Langley był dobrym nauczycielem, na tyle dobrym, by pokonać Nicholasa. To było jak egzamin, choć w tym wypadku w razie oblania groziło nie powtarzanie roku, a śmierć. Bałam się, rzecz jasna, mój żołądek był skręcony w ósemkę od nagle wybuchłych nerwów, ale ten strach mnie nie paraliżował, raczej dodawał mi sił. Matka podeszła do mnie i przytuliła tak mocno, że myślałam, że mnie udusi albo połamie mi żebra. Nie przypuszczałam, że jest w niej tyle siły. Gdy już wydawało mi się, że nie zdołam złapać tchu, odsunęłam się trochę i uśmiechnęłam z lekką drwiną. Matka płakała zupełnie otwarcie i troszeczkę mnie to zniesmaczyło, nienawidziłam łzawych pożegnań. Nie podobało mi się, że mama nawet nie usiłowała trzymać się w garści. Z tego, co wiem, to nie ona jechała mierzyć się z Nicholasem, tylko ja. I jeśli już, to ja chyba mogłam mieć prawo do rozbeczenia się.

—Nie płacz – powiedziałam. – Nie warto płakać po Skórach – zadrwiłam. Widziałam na twarzy mamy, co sobie myślała – była przekonana, że byłam silna. I byłam, ale w głębi duszy byłam przerażona, co usiłowałam pokryć ironią i pewnością siebie. Żeby już było po wszystkim, raz na zawsze...

Matka płakała, ciotka Maria i ciotka Isabel również były na skraju łez. Poczułam lekkie zniecierpliwienie, nie byłam nigdy typem płaksy. Nienawidziłam łez. Niespodziewanie drzwi otworzyły się i do środka wszedł Kyle Valenti.

Zamarłam.

Prawda była taka, że ja i Kyle nie rozmawialiśmy od tamtego feralnego dnia. Unikaliśmy się jak tylko mogliśmy i w ogóle udawaliśmy, że sprawy nie było, choć... Kiedy ostatnio wuj Michael sprowadził do naszego stolika Kyle’a, dla nas obojga był to koszmar. Byliśmy strasznie skrępowani, myślałam, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu. Byłam purpurowa i miałam ochotę uciec jak najdalej. Kyle uparcie omijał mnie wzrokiem i było mi z tego powodu jeszcze bardziej przykro.

—Maria, naprawiłem ci tego grata – zaczął Kyle i urwał. – Zaraz, coś mnie ominęło? – dodał jakby z wahaniem. Miałam ochotę stać się niewidzialna i w ogóle znaleźć się od razu przed Nicholasem, to z całą pewnością było o niebo łatwiejsze.

Kyle popatrzył na Cameron i zmarszczył brwi.

—Chyba nie chcecie powiedzieć, że to już? – zapytał.

—Tak się składa, że owszem – przytaknęła Cameron. – Trafiłeś w ostatniej chwili – pewnie, Cameron Idealna pasuje do Kyle’a. Z biustem, ropucha jedna. Będą mieli okazję porozmawiać sobie trochę, w końcu taka piękna z nich para. Byłam zła i wściekła na siebie i na nich – na Cameron, że wyglądała jak z marzenia Kyle’a, na Kyle’a, że z całą pewnością Cameron ogromnie mu się podobała, i na siebie, że byłam zazdrosna. Przecież i tak byłam bez szans, do licha...!

—Ach – mruknął Kyle z głupią miną. Pewnie, może się zacząć do niej ślinić już od jutra, kiedy mnie tutaj nie będzie. Gdyby w tej chwili stanął przede mną Nicholas z całą hordą swoich ludzi, z całą pewnością poradziłabym sobie z nimi sama jedna.

—Chciałam tylko zauważyć, że lepiej by było, gdybyście się trochę pośpieszyli – powiedziała Cameron. Pewnie, żmijo, już cię ręce swędzą? Boże, jak ja jej w tej chwili nienawidziłam. Szkoda, że Kyle nie zaszczycił mnie ani jednym spojrzeniem, bo miałam idealnie wyniosłą minę. – Pamiętajcie o wszystkim, czego uczył was Langley... i niech Bóg ma was w swojej opiece – dorzuciła udając, że się martwi. Wiem, byłam straszną jędzą, a Cameron była naprawdę świetną osobą – ale co poradzę, że ona była wszystkim tym, czym nie byłam ja. Jej z całą pewnością nikt nie spławiłby tak, jak mnie.

—Nie jedziesz z nami? – zasmucił się Chris. Matko, on też?! Co takiego miała w sobie Cameron, że wszyscy ją wielbili?

—Nie – pokręciła przecząco głową. Zaczęłam ją troszeczkę bardziej lubić. – Po pierwsze tutaj też nie będzie teraz tak bezpiecznie, po drugie moja obecność tam nie jest zbyt wskazana, po trzecie Langley wam wystarczy. Ja mogę się przydać tutaj.

—No, komu w drogę temu czas – mruknął w końcu wuj Michael. Byłam bliska rzucenia mu się na szyję, a nawet wybaczenia tego, co zrobił, sprowadzając do stolika Kyle’a. – Idziemy – rzucił kierując się do drzwi. Wydostać się stąd, jak najprędzej i jak najdalej. Tylko tyle. Nie widzieć już tej żałosnej miny mamy, od której chciało mi się płakać, ani Idealnej Cameron, ani tym bardziej Kyle’a. Wyjść.

—Jennie! – zawołał za mną niespodziewanie Kyle. Westchnęłam ciężko i zatrzymałam się w miejscu. Plecy wuja Michaela i ciotki Isabel znikały już za drzwiami. Rzuciłam im tęskne spojrzenie i odwróciłam się, przygotowując mentalnie na najgorsze. Ku mojemu niepomiernemu zdumieniu Kyle nagle znalazł się tuż obok mnie i zanim zdążyłam się zorientować, tonęłam w jego ramionach. Być może powinnam natychmiast odsunąć się, spojrzeć lodowatym wzrokiem i powiedzieć coś o obowiązkach i konsekwencji, ale wcale nie miałam ochoty. Wręcz przeciwnie, westchnęłam tylko i przysunęłam się do niego. Byłam od niego nieco niższa i to było bardzo wygodne.

—Uważaj na siebie – wymamrotał gdzieś koło moich włosów. Skinęłam bez słowa głową. Moje ucho leżało dokładnie nad jego sercem i słyszałam rytmiczne uderzenia. Ramiona Kyle’a były ciepłe, silne i nagle jakoś odechciało mi się iść gdziekolwiek, przestało mi się śpieszyć do Nicholasów i innych. Mogłam tak postać jeszcze trochę.

—Wróć do mnie cała i zdrowa, dobrze? – zapytał, podnosząc moją twarz do góry i patrząc mi w oczy. Odczytałam to właściwie: zapominamy o niefortunnej rozmowie, odwołujemy wszystko, co tam padło niemiłego i zaczynamy od nowa. Skinęłam ponownie głową, uśmiechając się lekko i usiłując nie rozpłakać się. Przecież byłam silna.

—Jennie, czas na nas – odezwał się Chris stojący przy drzwiach.

—Idę – rzuciłam w jego kierunku i odszukałam oczy Kyle’a. – W takim razie do zobaczenia – uśmiechnęłam się. Zauważyłam, że wzrok Kyle’a zatrzymał się na moich ustach i po chwili Kyle pochylił głowę i pocałował mnie. Przez chwilę mignęła mi myśl, że mama wcale nie będzie tym zachwycona, ale w gruncie rzeczy nic mnie to nie obchodziło. W końcu mogłam już nie wrócić z tej całej wycieczki.

—Do zobaczenia – uśmiechnął się Kyle wypuszczając mnie z objęć. – Pokaż im, kim jesteś.

Uśmiechnęłam się i postąpiłam krok do tyłu, nie chcąc tracić go z oczu, ale Chris ujął mnie pod ramię i praktycznie rzecz biorąc wywlókł z kafeterii.

—Zanim odgryziesz mi głowę, pamiętaj, że jestem twoim bratem – zastrzegł szybko Chris. – Pomigdalicie się do siebie, jak załatwimy to, co mamy załatwić, dobrze?

Skinęłam bez słowa głową. W chwili obecnej wszelka myśl o odgryzaniu Chrisowi głowy była jak najdalsza ode mnie, balsam spłynął na moją duszę (nie mówiąc już o sercu) i nawet wybaczyłam Cameron jej cudowną figurę.

—Chyba powinnaś zrewidować swoje pojęcie „nic” – zauważył Chris lekko. – Niedawno to „nic” wpędzało cię w depresję, teraz wyraźnie poprawiło ci humor.

Uśmiechnęłam się lekko. Fakt, jeszcze kilka dni temu byłam wściekła i rozgoryczona. Do diabła, przecież tak było jeszcze godzinę temu... Hm, chyba zbyt dużo czasu spędzałam z Langleyem. No nic. Teraz jednak wszystko się zmieniło.

Wcisnęliśmy się z Chrisem na tylne siedzenie samochodu, obok wuja Michaela. Siedziałam stłoczona między bratem a wujem, całkowicie pochłonięta błogim uczuciem spokoju, który rozlewał się wewnątrz mnie. Wuj Michael snuł jakieś katastroficzne wizje, ale nic nie mogło zburzyć mojego humoru, i na starej stacji benzynowej zagubionej gdzieś w Teksasie wysiadłam wciąż spokojna, choć szczęście już nieco we mnie sklęsło.

Nic się tu nie zmieniło od naszego ostatniego pobytu, stacja wyglądała na tak samo opuszczoną, jak przedtem. Dechy wciąż zdobiły sklepik, resztki dystrybutorów wciąż straszyły, podobnie jak stary billboard. Na dziurawej szosie nie było śladu jakiejkolwiek bytności człowieka, a lekki wiatr wciąż przenosił ze sobą drobny piasek i podzwaniał tabliczką nad wejściem do baraku. Znów byłam na końcu świata.

Langley ukrył starannie samochód za billboardem, jak zwykle, a ja spojrzałam w kierunku rogu budynku a potem pod daszek dystrybutorów – mignęły znajome mi już elementy elektroniczne...

—Piętnaście sekund samotności – rzucił Chris, stając obok mnie z rękami w kieszeniach. Spojrzałam na niego zaskoczona.

—Skąd wiesz? – zapytałam. Uśmiechnął się z lekką wyższością.

—Zapominasz, że idę na informatykę a moja matka jest fizykiem – odparł nieco chełpliwie. – Technikę mam we krwi.

—Wujku, proszę wyłączyć tę kamerę nad dystrybutorem – powiedziałam, szybko odwracając się do wuja Michaela. – Tylko nie rozwalić, a wyłączyć – dorzuciłam ze strachem, że wuj zamiast wyłączyć, wysadzi ją w powietrze. Michael popatrzył na mnie ze zdziwieniem i zerknął we wskazane miejsce. Obiektyw kamery powoli zmierzał w naszym kierunku... – Jeśli kamera nas zobaczy, to zamiast walczyć z Nicholasem, będziemy zwiewać przed wojskiem – zdenerwowałam się natychmiast. – Niech wuj wyłącza! – poleciłam zdecydowanie. Jeszcze chwila a będzie po nas...!

Na szczęście wuj w ostatniej niemal chwili wyciągnął rękę i kamera zatrzymała się w pół ruchu.

—Tam, na billboardzie jest druga – dodałam szybko, pokazując drugą kamerę. Michael skierował rękę w jej stronę i po chwili druga kamera również zamarła. Wypuściłam z ulgą powietrze z płuc.

—Dlaczego sama nie mogłaś się tym zająć? – burknął wuj.

—Bo ona zajmuje się Nicholasem, tępaku – powiedział Langley zjawiając się obok nas. – Idziemy.

Podeszliśmy pod budynek byłego sklepu. Towarzyszyła nam cisza, ale czułam przez skórę, że to cisza przed burzą. Langley obejrzał się na ciotkę Isabel.

—Wyłącz ten alarm – zażądał. Ciotka posłusznie wyłączyła zabezpieczenie, instynktownie naśladując niemal każdy ruch Cameron, gdy byliśmy tu za pierwszym razem. Alarm posłusznie wyłączył się i weszliśmy do znajomego wnętrza budynku. Langley poprowadził nas labiryntem korytarzy, drzwi i bocznych pomieszczeń. Niewiarygodne, że na tak małej powierzchni udało się zmieścić tyle przeszkód.

Tym razem statek nie zrobił na mnie większego wrażenia. Obejrzałam go poprzednim razem i teraz bardziej interesowało mnie to, co mamy zrobić, żeby stąd wyjść, a nie kiczowaty i w dodatku zepsuty pojazd kosmiczny. Ciotka i wuj jednak wydawali się być nieco zdziwieni istnieniem statku, i widać było po nich, że mieli ogromną ochotę obejrzeć go dokładnie ze wszystkich stron, Langley jednak nie dał im tej możliwości. Wyciągnął z kieszeni dwa jajowate kształty i podrzucił je w dłoni.

—No, zostawić ten eksponat muzealny – mruknął. – Zabieramy się do dzieła. Pamiętajcie, że nie możecie przedwcześnie zdradzić się ze swoimi mocami, bo to będzie koniec. Macie udawać, że chcecie tym lecieć do domu. Na razie uruchomcie to – powiedział wciskając Chrisowi do ręki jeden z jajowatych kształtów, a drugi podając ciotce Isabel.

—Skąd wziąłeś orbitoidy? – wuj Michael łypnął podejrzliwie okiem na Langleya. – Były w skrytce bankowej, jak je wyciągnąłeś?

Langley roześmiał się z pewną nutką wyższości.

—Żadna skrytka nie ma dla mnie tajemnic – odparł takim tonem, jakim na ogół mówił Casanova o kobietach. – No, dobra, uruchamiać to, im szybciej, tym lepiej.

—Jak? – zapytałam, odbierając z rąk Chrisa orbitoid i oglądając go dokładnie. – Jakaś instrukcja albo coś takiego?

—Skupcie się i tyle – Langley wzruszył ramionami, wbijając ręce do kieszeni i opierając się o jeden ze wsporników. Popatrzyłam na wuja Michaela i ciotkę Isabel – trzymali to kosmiczne jajo w dłoniach i koncentrowali się na nim. Wymieniliśmy z Chrisem spojrzenia i zrobiliśmy to samo.

Niespodziewanie z orbitoidów wystrzeliły dwa promienie światła i zaczął się z nich wydobywać przenikliwy, pikający dźwięk, który nieodparcie nasuwał skojarzenia z tykaniem bomby zegarowej. Zaskoczona popatrzyłam na Langleya. Na jego twarzy mimowolnie pojawił się grymas – bólu, niechęci, zdegustowania, nienawiści? Nie wiedziałam. Rysy twarzy Kala zmieniły się, stały się ostrzejsze, i nagle zauważyłam, że miałam przed sobą zupełnie obcą twarz, wykrzywioną jakimś nieludzkim wręcz grymasem.

Dwa promienie z dwóch orbitoidów płynęły ku górze, ale ponieważ staliśmy dokładnie pod statkiem – nie, nie odbiły się od niego tak, jak stałoby się w normalnym przypadku. Teraz błękitne promienie odchyliły się lekko od gładkiej powierzchni statku, który w jasnym świetle przybrał niepokojącą, purpurową barwę, i jakby rozbiły się na setki mniejszych promieni, które obiegały całą powierzchnię statku obejmując go i zamykając wewnątrz błękitnej powłoki. Towarzyszył temu przenikliwy dźwięk bomby, i gdyby wyłączyć fonię, to sama wizja była wręcz oszałamiająca.

Langley odsunął się od wspornika i stanął dokładnie pod samym środkiem statku. Jego twarz już wróciła do swojego normalnego wyrazu, choć gdzieś koło oczu czaił się wciąż ten dziwny, zupełnie obcy wyraz.

—Pamiętajcie, żeby nie zwalili wam tego na głowy – mruknął, wyciągając z wewnętrznej kieszeni marynarki wielki diament, który w migotliwym błękitnym świetle i jarzącej się purpurowo poświacie statku rozbłysnął nagle wszystkimi barwami tęczy. Wszyscy czworo wpatrywaliśmy się w niego w jakimś uroczystym milczeniu. Wiedzieliśmy, że oto byliśmy świadkami czegoś absolutnie jedynego w swoim rodzaju, czego nie zobaczy już nikt po nas. – Zaczynamy zabawę – westchnął ciężko i podniósł powoli do góry diament, zbliżając go do powierzchni statku. Kamień zaczął świecić coraz mocniej, swoim wewnętrznym światłem, które stawało się wręcz nieznośne dla wzroku.

Ale w tej samej chwili drzwi do naszego podziemnego hangaru, umieszczone niemal pod samym sufitem, od których prowadziły wąskie, metalowe schody na sam dół, gdzie się znajdowaliśmy – otworzyły się gwałtownie. Uświadomiłam sobie, że nie mamy nawet szans na ucieczkę, bo jedynym wyjściem były owe drzwi.

Spojrzeliśmy wszyscy do góry w stronę drzwi a Langley opuścił diament. Zapomnieliśmy o orbitoidach i światło znikło, w hangarze znów zapanował półmrok, choć dla naszych oczu był to raczej najczarniejszy mrok. Poczułam dreszcze latające mi po plecach.

—Proszę, proszę – odezwała się postać gdzieś w górze. – Oto znów się spotykamy... Królewska Czwórka w nieco innym składzie, co prawda, ale mnie to nie przeszkadza – wydawało mi się, że znam ten głos... – Proszę, proszę, wracamy do domu? – zapytała znów postać drwiącym głosem, schodząc niespiesznie po schodach. Wiedziałam, że był to mężczyzna, najprawdopodobniej właśnie Nicholas – a za nim niczym uroczysta asysta, kroczyły inne postacie – milczące, z ponurymi minami. Skórowie. Nasi przeciwnicy.

Wpatrywałam się w ich twarze, jakby chcąc się przekonać, czy Cameron mówiła prawdę o ich obecności obok nas. Wydawało mi się, że dostrzegłam dwóch czy trzech klientów z Crashdown i kobietę, która pracowała w cukierni, ale nie byłam pewna – może to tylko wymysł mojej wyobraźni.

Poczułam, jak pocą mi się dłonie z nerwów, w głowie miałam pustkę – nie pamiętałam nic z tego, co setki razy powtarzał mi Langley o tym, jak powinnam zachować się, gdy przyjdzie co do czego, mogłam tylko wlepiać wzrok w nadchodzące niebezpieczeństwo. Nie wiedziałam, czy dam sobie radę, ale nie zamierzałam dać znać po sobie strachu. Nie ja, w końcu pochodziłam z królewskiego rodu, z czystej krwi Antarian! Podniosłam wyżej brodę, patrząc lodowatym wzrokiem na Skórów schodzących w milczeniu po metalowych schodach.

Wreszcie przeniosłam wzrok na Nicholasa; chciałam przyjrzeć się komuś, komu tak bardzo zależało na wyeliminowaniu z tego świata mojej osoby.

Nie był zbyt stary, miał jasne włosy i coś dziwnego w twarzy, a w kącikach jego ust było coś szyderczego. Poznałam go w mgnieniu oka i zbladłam odrobinę.

To był „mój” klient z Crashdown, ten sympatyczny, z którym wdałam się w rozmowę na samym początku naszego pobytu w Roswell, który twierdził, że znał ojca i kazał go pozdrowić...! W tej chwili wszystko zrozumiałam. Namierzyli nas już znacznie wcześniej, przed pojawieniem się Langleya, wiedzieli o nas i wiedzieli doskonale, że choć Max i Cameron wymknęli im się z rąk, to i tak dotrą do Roswell prędzej czy później. I tego właśnie tyczyło się polecenia pozdrowienia ojca... Gdybym tylko wpadła na to wcześniej!

—Dziękuję za zaproszenie, choć pewnie i bez tego byśmy trafili na waszą imprezę – odezwał się szyderczo Nicholas. – Przypuszczam, że i tak nic by nas nie ominęło. Langley, stary druhu, i ty chciałeś uruchomić tę kupę złomu? – facet roześmiał się nieprzyjemnie i nagle przestał, kierując na mnie wzrok. W całym hangarze było cicho jak makiem zasiał. – Proszę, doprawdy, cóż za spotkanie, chyba się rozpłaczę – Nicholas otarł wyimaginowaną łzę. – Mam nadzieję, że pozdrowiła pani tatusia, jak o to prosiłem?

Wszyscy milczeli, a ja miałam wrażenie, że słyszę w uszach przerażająco głośne walenie własnego serca.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część