Nan

Powrót do Domu (36)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Jennie:

Langley szalał. Dosłownie. Sam nie wiedział, w co włożyć ręce i czym zająć się najpierw – naszym szkoleniem, odpowiadaniem na zmianę na niekończące się pytania wuja Michaela, babci i Chrisa, poszukiwaniem Nicholasa czy też może unikaniem Nicholasa. A mnie było to na rękę – uparłam się, że będę mu towarzyszyła w tym szaleństwie. Średnio mu się to podobało, wiedziałam doskonale, że Langley boi się, że i ja zacznę go drążyć co wiedział i od kiedy i czemu nie powiedział, ale Bogiem a prawdą, to było mi akurat wszystko jedno. Zaraz uznacie mnie za zimnego potwora bez serca, ale to nie tak. Powrót ojca wstrząsnął mną naprawdę porządnie i nie bardzo wiedziałam, jak miałam się odnaleźć w tej nowej dla mnie sytuacji. Ten ojciec, który wrócił nie był tym, którego pamiętałam ja, choć przecież wiedziałam, że to była jedna i ta sama osoba. W dodatku wiadomość, że on w gruncie rzeczy wcale, ale to wcale mnie nie pamięta, jakoś mi nie pomagała. I do tego cały czas miałam świadomość, że to, co mu się przytrafiło, było tylko i wyłącznie moją winą. W końcu gdyby głupi bachor nie darł się wtedy o swój kretyński sok, to wszystko wcale by się nie zdarzyło. I gdyby jeszcze coś mi się działo, gdyby coś mnie bolało, gdyby to było coś istotnego – ale nie, chodziło o najgłupszą rzecz pod słońcem. Nie wiedziałam, jak powinnam zachowywać się w obecności ojca – tak, jakby nic się nie stało i jakby zawsze tam był? Przecież to było kłamstwo, bo nie było go przez prawie całe moje życie! Nie znałam tego mężczyzny, miałam wrażenie, że łączy nas jedynie podobieństwo fizyczne. Nic o nim nie wiedziałam. Chrisa zaakceptowałam od pierwszej chwili, bez żadnych „ale”, być może uznałam go za kogoś takiego samego jak ja, w takiej samej sytuacji, ale to było coś zupełnie innego. Nie to, że nie ufałam ojcu, ale... Przez całe lata był dla mnie ideałem, kimś, kto był wzorem, był na piedestale, był realny i jednocześnie zupełnie nieosiągalny, i konfrontacja tego z rzeczywistością okazała się być trudną dla mnie lekcją. Moje własne oczy w czyjejś twarzy, wpatrujące się we mnie uważnie przy każdym słowie, które wypowiadałam, nie bardzo przystawały do obrazu mojego idealnego ojca, którego wykreowałam sobie w wyobraźni. To wszystko było dla mnie... zbyt kłopotliwe, toteż wolałam chwilowo przebywać w towarzystwie narwanego Langleya, które dawało mi poczucie względnej normalności, bo przynajmniej już go znałam i wiedziałam, czego mam się spodziewać.

Chris miał podobne dylematy co ja. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo również chwilowo przekładał naukę kontrolowania swojego umysłu ponad poznawanie ojca. Przypuszczam, że miał do niego żal o to, że ten oddał go do adopcji, i jednocześnie głupio czuł się z tego powodu, bo widział, że ojciec tego nie pamięta.

No i przyznaję, był jeszcze jeden powód, dla którego upodobałam sobie ostatnimi czasy towarzystwo Langleya. To była pierwsza osoba, która w jakiś sposób troszczyła się o mnie, choć może trudno to nazwać „troszczeniem się”. Stosunek Kala do mnie był dość osobliwy, burczał i szturchał cały czas, ale mimo to miałam niejasne wrażenie, że jednak na swój sposób mnie polubił. Przyznaję, że w pewien sposób pochlebiało mi to i cieszyłam się z tego powodu, Langley intrygował mnie tym, kim był, co potrafił, co wiedział. Patrząc na niego czasami miałam niemal pewność, że on ma na sumieniu co najmniej kilka ludzkich żyć, ale dziwna sprawa, wcale mnie to nie odstraszało. Wręcz przeciwnie, z przerażeniem odkryłam, że to mnie fascynowało. Być może to ta kosmiczna strona, Langley powiedział kiedyś, że kosmici są bez dusz, bez uczuć, że są bezwzględni. Być może w jakiś sposób to mnie pociągało i jednocześnie przerażało. Widziałam, jak kiedyś Kal szedł przez tłum ludzi, a oni odsuwali się instynktownie, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robili. A jednak nie bałam się go, bo wiedziałam, że mimo wszystko Langley nie może i nie pozwoli na to, by coś mi się stało, wręcz przeciwnie. Okazało się, że moje własne wybory nie są zbyt właściwe – patrz Kyle – i przebywanie w towarzystwie Kala w pewien sposób dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Prędzej Langley odgryzł by komuś głowę niż pozwolił tknąć mnie palcem. No właśnie, a propos Kyle’a. Unikałam spotkania go jak tylko mogłam. Przyznaję, że tej pamiętnej nocy, kiedy to nad Roswell szalała burza a w domu po raz pierwszy od piętnastu lat pojawił się ojciec, nie zmrużyłam oka. Tak, burza i powrót ojca to dobra wymówka, ale tak naprawdę przez całą noc myślałam o tym, co się stało. I było mi strasznie głupio, że zachowałam się jak jakaś histeryczka, bo przecież nie można tego inaczej nazwać. Było mi wstyd, że zamiast przyjąć wszystko spokojnie, ja byłam rozkapryszoną nastolatką. Byłam na siebie zła i unikałam Kyle’a, żeby znów się nie ośmieszać, ale prawda była taka, że byłam w nim rzetelnie zakochana. Niezbyt dobry moment na uświadomienie sobie czegoś takiego, choć w sumie to było jasne od samego początku. Pozornie dzieliło nas absolutnie wszystko, choć ja byłam przekonana o czymś zupełnie przeciwnym, i do tej pory wydawało mi się, że Kyle również sądzi inaczej. Tak właściwie, to czemu w ogóle uwierzyłam w to, co mówił? Kretynko, trzeba było uprzeć się przy swoim, a nie zgadzać się na wszystko bez mrugnięcia okiem!

Wszystkie te rozmyślania przeprowadzałam w samochodzie, siedząc na tylnim siedzeniu obok Chrisa. Szaleństwo Langleya było metodyczne i nie ograniczało się tylko do wyszkolenia nas, ale i tyczyło się wyboru odpowiedniego miejsca. To trochę tak, jak z wyborem miejsca ślubu – ten kościół, czy tamten, a może w ogóle nad jeziorem czy w domu. Choć nam bliżej było do pogrzebu niż do ślubu.

—Skąd wziąłeś samochód? – zapytał Chris robiąc jakąś dziwną minę, przerywając moje rozmyślania i wyciągając z kieszeni z tyłu siedzenia Playboya.

—Wolisz nie wiedzieć – odparł Langley patrząc na Chrisa we wstecznym lusterku.

—Nie, powiedz – uparł się Chris zerkając na okładkę z jakąś rozebraną cizią. – Nie pożyczyłeś wozu od ciotki Isabel, swojego chyba nie masz, a w wypożyczalniach samochodów nie wkładają Playboyów do schowków...

—Pożyczyłem sobie – Kal wzruszył ramionami.

—Jak to: pożyczyłeś? – zapytałam z lekkim zaciekawieniem. – Od kogo?

—Nie wiem, od kogo, co mnie to obchodzi – zirytował się lekko Langley. – Stał sobie samochód, spodobał mi się to go pożyczyłem, i tyle.

—Ukradłeś go – przeraził się Chris. – Ukradłeś samochód! To jest przestępstwo...!

—Och, daj spokój – Langley przewrócił oczami. – Nie udawaj świętego, nigdy nie miałeś ochoty przejechać się przez chwilę cudzym samochodem? Poza tym oddam go przecież, nic wielkiego się nie stanie, jak facet przez jeden dzień pojeździ sobie taksówkami. Potem nauczy się cenić własny wóz i nie będzie go zostawiał tak na widoku.

—O ile nas wcześniej nie zatrzyma policja i nie wsadzi do paki – wymruczał pod nosem Chris, zupełnie nie przekonany argumentami Langleya. Wyjeżdżając do Roswell wiedziałam, że to będą naprawdę inne od innych wakacje, ale nie przypuszczałam, że zakocham się w rówieśniku mojej własnej matki, że kosmita będzie się starał przygotować mnie do morderstwa i że będę jechała kradzionym samochodem. Hm.

—Odłóż to świństwo – rzuciłam do Chrisa, patrząc z obrzydzeniem na Playboya.

—Cameron... – powiedział Chris odkładając posłusznie czasopismo. Czy zapomniałam dodać, że Cameron również z nami jechała? No cóż, dodam to teraz. Ciotka Isabel kręciła na to nosem, nie podobało jej się, że jedziemy razem z Langleyem, ale Chris całkiem rozsądnie zauważył, że w razie czego nikt nie pozostał bezbronny. Prawda była taka, że cztery osoby po prostu ewakuowały się z Roswell pod pretekstem „wyboru miejsca”. Zabawne stwierdzenie.

—No? – Cameron odwróciła się lekko w przednim fotelu. Idealna, piękna Cameron Flynn.

—Słuchaj... jak tam było na Antarze? – zapytał Chris odchrząkując nieco. – Z o... z Maxem i w ogóle?

—Nie sądzę, żeby to był dobry moment – skrzywił się Kal. – Pogadacie sobie o rodzince później, co?

—Nie, Langley, ja uważam, że to świetny moment – zaoponował Chris. – I odwal się z tą rodzinką, nie chcę słuchać o rodzince, tylko... no wiesz, jak tam jest, jaki był ten, no, nie Kawior...

—Khivar – podpowiedziałam z rezygnacją.

—O, właśnie, dzięki. Khivar. Jaki był. W jaki sposób Nicholas przejął władzę – ciągnął Chris. – Nie chcę słuchać rozwodzenia się nad Maxem, już to przerabiałem ze trzy razy, z ciotką Isabel, panią E i babcią, doceniam, ale chcę się dowiedzieć czegoś innego.

Cameron popatrzyła na Langleya, ale ten całą uwagę poświęcił drodze przed nim. Westchnęła cicho i odwróciła się do nas nieco.

—Khivar... pewnie wszyscy powtarzali wam, że to diabeł wcielony, ale wcale nie był taki zły – zaczęła.

—Mów za siebie – mruknął Langley. – Gdyby nie ten cały Khivar, nie musiałbym się teraz tutaj tłuc, tylko miałbym święty spokój.

—To zupełnie co innego – odparła Cameron wzruszając ramionami. – Zezujesz tylko na koniec własnego nosa, ale ja mówię ogólnie. Zresztą skąd wiesz, że miałbyś święty spokój, co? Ty nie masz pojęcia, co oznacza prawdziwa praca!

—No wypraszam sobie, haruję tu od ponad pół wieku! – obraził się Langley. Chrząknęłam nieco, żeby zaznaczyć naszą obecność w samochodzie – jeżeli chcą się pokłócić, to niech zrobią to beze mnie.

—Khivar nie był zły – powtórzyła Cameron wracając do przerwanego wątku, ignorując złośliwe prychnięcie Kala. – Wszyscy, z którymi mieliście kontakt przedstawiali wam pewnie tylko jedną stronę medalu, ale była i druga. W istocie Antar był bardzo biedną planetą, i zamach Khivara był jedynym wyjściem, żeby to zmienić. W waszej historii... ziemskiej, znaczy, też przecież znane są takie przykłady – choćby rewolucja październikowa w carskiej Rosji na początku zeszłego wieku.

Chris popatrzył na mnie pytająco. Pewnie, on z historii kojarzył tylko Jeffersona, Waszyngtona, Franklina, Roosevelta i Montgomery’ego, od historii to byłam tu ja. Choć przyznaję, że tą historię to akurat znałam tak średnio, jednak co nieco się orientowałam.

—Cóż, tam chyba chodziło w grę jeszcze coś innego – zauważyłam, usiłując przypomnieć sobie wszystko, co było mi wiadome na ten temat. Car, wojna, Rasputin... hm, no dobra, zajrzę później do jakiegoś podręcznika.

—Ale idea każdej rewolucji jest taka sama – poprawić życie ludzi i na ogół uwolnić ich od tyrana – stwierdziła Cameron. Langley zachichotał złośliwie zza kierownicy.

—Twierdzisz, że mój ojciec był tyranem? – zapytałam chłodno, ale mój ton nie zrobił na Cameron żadnego wrażenia.

—Nie twój ojciec, ale król Zan – poprawiła mnie spokojnie. – Nie mieszaj ich, bo to dwaj różni ludzie.

—Aha, i dlatego, że to dwaj różni ludzie to Khivar prawie go zabił, tak? – upewnił się Chris. – Nie no, jasne, wszystko rozumiem.

—Odtworzenie królewskiej rodziny i wysłanie ich na Ziemię było wydarzeniem bez precedensu i wszyscy myśleli, że to się udało, nie wzięli tylko pod uwagę, że nie udało im się odtworzyć osobowości króla i jego najbliższych – wyjaśniła Cameron. – I dlatego też Khivar nie zabił Maxa, bo zorientował się, że to nie jest ta osoba, której szukał.

—Rychło w czas – mruknęłam do siebie.

—I co dalej? – zapytał ciekawie Chris. – Skoro było tak fajnie, to czemu Nicholas przejął władzę i teraz na nas poluje?

—Wyobraź sobie, że nawet na Antarze istoty umierają – odparła Cameron. – Starzeją się i umierają. Khivar nie miał nawet oficjalnej małżonki, nie było królowej. Może wydać wam się to banalne, ale on chyba naprawdę kochał Vilandrę, ale uwięzienie Maxa uświadomiło mu, że jej już nie ma – rany, gdyby ktoś mi powiedział, że będę słuchała historii innej planety podczas wakacji, i że w dodatku ta historia będzie brzmiała jak z jakiejś powieści fantastyczno-historycznej, to bym się tylko roześmiała głośno. Takie rzeczy się nie zdarzają, ale Cameron nie wyglądała na kogoś z wybujałą wyobraźnią. Szczerze mówiąc wątpiłam, czy w ogóle ma coś takiego jak wyobraźnia. – Po jego śmierci łatwo było przejąć władzę, bo na planecie zapanował chaos. Nicholas był niemal najbliższym współpracownikiem Khivara, toteż nic dziwnego, że to on został władcą.

—Ale dlaczego na nas poluje? – chciał wiedzieć Chris. Cameron uśmiechnęła się lekko, a w jej oczach błysnęło przez chwilę coś dziwnego, zupełnie obcego, ale trwało to ułamek sekundy.

—Nicholas jest inny niż Khivar, bardziej zachłanny, żądny władzy... Przypomnijcie sobie Dionizjosa I Starszego z Syrakuz i jego dworzanina, Damoklesa, znacie chyba to powiedzenie, miecz Damoklesa? – matko, czy ona ma komputer w głowie? Litości, najpierw carska Rosja, teraz jakiś Dionizjos I Starszy, kto to w ogóle był?! – I wy jesteście mieczem, który wisi nad Nicholasem jak nad Damoklesem. Macie prawo do tronu i moglibyście się o niego upominać, a on nie może do tego dopuścić.

—Ale przecież chyba było tam coś w rodzaju... bo ja wiem, opozycji, nie? – zastanowił się Chris. – Więc tak po prostu oddali władzę Nicholasowi?

Cameron milczała przez chwilę, ale Chris wpatrywał się w nią wymownie.

—Była opozycja – przyznała niechętnie Cameron. – Ale Nicholas bardzo sprytnie jej się pozbył – oczywiście, nie raczyła już poinformować nas w jaki sposób. Oboje z Chrisem chyba zaczęliśmy przypominać harpie.

—Jak? – zapytałam z naciskiem. Cameron odwróciła się i patrzyła na drogę uciekającą w tył.

—Nicholas wystawił Maxa na widok publiczny – wyznała w końcu. – Jak przerażone zwierzątko w cyrku. Język Antarian jest trudny, a on nawet angielskiego wówczas nie znał. I Nicholas zapytał, czy chcą mieć takiego króla, króla Zana. Nie chcieli. Nicholas postanowił sobie odnaleźć resztę was i udowodnić swoim poddanym, że chcieli oddać władzę w ręce półgłówków i dzieciaków, i długo was szukał. Aż znalazł. Już jakiś czas temu.

—Dlaczego więc nie załatwi tego po cichu? – zdziwił się Chris. – Dlaczego nie wyeliminuje nas dyskretnie, tylko daje nam czas?

—Ha – Cameron uśmiechnęła się niebezpiecznie. – Nicholas kocha pompę i wszystko co robi, robi na pokaz. To by nie było w jego stylu. Zresztą, on was nie docenia, nie wie, że możecie i jesteście w stanie stawić mu czoła. Poza tym – dodała po chwili, już bez uśmiechu. – Pamiętajcie, że to naprawdę niebezpieczny człowiek. Dam głowę, że już od dawna obserwuje was uważnie. Kiedy odkrył, że ja i Max nagle rozpłynęliśmy się w powietrzu, i nigdzie nas nie było, musiał dostać szału.

Milczałam zawzięcie. W końcu dowiedziałam się, czemu tak właściwie mamy mieć konfrontację z tym całym Nicholasem. W końcu ktoś powiedział to jasno, bez jakiś wykrętów i owijania w bawełnę. Nawet Langley, z całą swoją bezpośredniością i obcesowym zachowaniem nie powiedział tego tak jasno i wyraźnie. Nicholas po prostu chciał nas zabić i usunąć z drogi. Jeszcze chwila i poczuję się jak syn Aleksandra Wielkiego albo Cezarion. Ja. Niesamowite.

—No, towarzystwo, korepetycje z historii to może nieco później, dojeżdżamy – odezwał się Langley. – Choć właściwie to jesteśmy już na miejscu – stwierdził zjeżdżając na parking koło starej stacji benzynowej i wyłączając silnik.

—Na miejscu? – zdziwił się Chris. – To znaczy gdzie? Jesteśmy zdaje się gdzieś w Teksasie, jest tu coś specjalnego? Zabrakło ci benzyny?

Rozejrzałam się dookoła. Nic specjalnego, zwykła stacja benzynowa jakich wiele, tyle że ta była już dawno nieczynna. Sklepik koło resztek dystrybutorów, zabity dechami. Pewnie była tu i toaleta, ale zapewne również nie działająca. Zresztą, w ogóle to była jakaś boczna droga, zagubiona gdzieś w Teksasie, dookoła nie było ani żywego ducha. Ponura okolica. Szosa była podziurawiona jak sito, pokryta piaskiem, zero znaków drogowych. Miałam wrażenie, że byłam na końcu świata.

—Przecież tutaj nic nie ma – odezwałam się. Kal roześmiał się do siebie.

—Mylisz się – odparł. – Popatrz uważnie na budynek tego sklepu, na rogu, tuż pod dachem. Alarm. Naprawdę sądzisz, że w każdej opuszczonej budzie jest zainstalowany alarm? A teraz popatrz w stronę resztek dystrybutorów, pod tym daszkiem jest obrotowa kamera, która zaraz się na nas nadzieje. Na tym billboardzie jest druga kamera, która kręci się w przeciwną stronę i chwilowo mamy jeszcze piętnaście sekund samotności, potem nadzieje się na nas jedna kamera a czterdzieści sekund później druga.

Popatrzyłam uważnie we wskazane przez Langleya punkty i oniemiałam. Istotnie, tuż pod dachem opuszczonego budynku tkwił alarm, i nawet dostrzegłam obie kamery, kręcące się powoli. W obiektywie jednej z nich znajdziemy się za kilka sekund... i ktokolwiek obserwuje obraz rejestrowany przez kamerę, zaraz nas dostrzeże i wszystko wyjdzie na jaw.

Langley jednak uprzedził wypadki, które już potoczyły się lawiną w mojej głowie (podjeżdżająca czarna ciężarówka i wysypujący się z niej ludzie z karabinami, którzy błyskawicznie nas otaczają i wywlekają z samochodu) i podniósł spokojnie rękę. Kamera jakby drgnęła i zatrzymała się w pół ruchu, po chwili to samo zrobiła druga.

—Wysiadka – zarządził Kal. – To jest gwóźdź programu, tylko przestawię nieco tego grata – mruknął i ustawił nasz samochód za zniszczonym billboardem.

—Co tutaj jest? – zapytałam zaskoczona, wpatrując się nieufnie w zamarłą kamerę. Nie byłam pewna, czy za chwilę nie ruszy.

—Statek – odparł po prostu Langley. Szczęka opadła mi na ziemię.

—Że co? – zdziwił się Chris. – Jaki statek? Zaraz... n a s z statek?

—Nasz, nasz, co się tak głupio pytacie – zirytował się Langley. – A czyj? Jazda, idziemy go zobaczyć – mruknął ruszając w kierunku opuszczonego budynku. Nie wyglądał tak, jakby mógł w sobie pomieścić statek kosmiczny, chyba, że byłby to składany statek...

—A jak ktoś tu przyjdzie, zobaczyć, czemu kamery się nie ruszają? – zaniepokoiłam się ruszając za Langleyem. – Przecież to chyba należy do wojska, nie? Co będzie, gdzie ktoś nas zobaczy? A jeśli...

—Słuchaj, ile dostałaś nagród filmowych? – przerwał mi z irytacją Kal. – Bo ja wygrałem dziesięć, słyszysz? Nikt nas nie zobaczy i nikt się nie zorientuje, że stanęła tu ludzka stopa. Zresztą – Langley zachichotał diaboliczne. – Ludzka nie stanęła... tylko kosmiczna.

Popatrzyłam przerażona na Chrisa. Dookoła panował niewyobrażalny spokój i cisza, słychać było jedynie chrzęst piasku pod naszymi stopami i czasami skrzyp metalowej tabliczki, wiszącej nad wejściem do budynku, poruszanej przez lekki wiatr. Cameron podeszła do budynku i przesunęła dłonią nad drzwiami, które otworzyły się bezszelestnie. Spojrzałam na alarm w rogu – milczał i pozostał niezmieniony.

Langley i Cameron znikli we wnętrzu budynku. Spojrzeliśmy po sobie z Chrisem i czym prędzej podążyliśmy za nimi, lepiej ginąć w grupie niż samemu. Langley i Cameron szli jak po sznurku, jak para starych wyjadaczy. Nawet nie pamiętam, ile razy wyłączali jakieś alarmy i zabezpieczenia, miałam oczy z tyłu głowy, oczekując wyłaniającego się niespodziewanie zza rogu korytarza agenta FBI albo uzbrojonego żołnierza. Zeszliśmy w końcu po jakiś schodach i znaleźliśmy się w ogromnym, podziemnym hangarze, na środku którego stał statek kosmiczny. Nasz statek do domu...

***

Chris:

Robił wrażenie. Statek, znaczy się. Choć był odrobinkę kiczowaty, nie da się ukryć. W każdym razie prawdziwy, latający spodek. Stał wsparty na jakiś podpórkach – podpórkach! Na solidnych, metalowych łapach a nie podpórkach!

Podszedłem zafascynowany do statku i stanąłem pod nim, zadzierając do góry głowę.

—To na tym oni wszyscy się tego w ’47? – zapytałem oszołomiony.

—Na tym wszyscy się tego w ’47 – przyświadczył Langley. – I wasz szanowny ojczulek niemal zmusił mnie, żebym go kiedyś uruchomił.

—Da się? – zapytałem natychmiast, techniczne zainteresowania odezwały się we mnie z wielką siłą. Langley roześmiał się krótko i pogardliwie.

—Nie – odparł. – Mam co prawda klucz do niego, ale i tak nie poleci. Generatory są wyładowane, gdyby nawet jakimś cudem udało się to uruchomić, to bez generatorów dolecielibyśmy na Antar w charakterze szczątków. Bardzo gustowne. Poza tym potrzeba do niego dwóch pilotów, a nie jednego. Wojsko próbowało najpierw go zmontować a potem rozmontować, ale średnio im wyszło. Poza tym nie mają pojęcia, jak go uruchomić.

—Więc... ekhm... skoro nie zamierzasz go uruchomić i polecieć nim na Antar... – odezwała się Jennie, nie mogąc oderwać wzroku od statku. – To po co tu jesteśmy? Mieliśmy wybrać miejsce do konfrontacji.

—To jest nasze miejsce konfrontacji – oświadczył Langley. – Musimy sprawiać pozory, że chcemy lecieć na Antar, a nie okazywać, że na nich czekamy.

Statek był trochę za wysoko jak na mój gust. Popatrzyłem na Jennie.

—Myślisz, że mogłabyś go trochę obniżyć? – zapytałem, całkowicie zaprzątnięty myślą o tym, że jestem tuż obok kosmicznej enigmy. Gdzie mi tam teraz było do myślenia o wrogach, nie teraz.

—Chyba tak – stwierdziła Jennie i odsunęła się nieco, wysuwając przed siebie dłoń. Metalowe łapy, na których spoczywał statek, drgnęły lekko i niemal niezauważalnie dla ludzkiego oka statek obniżył się tak, że ledwo można było pod nim stanąć.

—Ty... ty...! Co ty wyprawiasz...! – zawołał Langley, patrząc z przerażeniem na statek. – Oszalałaś? Co ty robisz?!

—Oj, przecież to odwrócę gdy będziemy wychodzić – Jennie wzruszyła ramionami, ale nie słuchałem ich już. Wyciągnąłem rękę i przesunąłem ręką po powierzchni statku – zdziwiłem się, bo to był twardy metal, ale nie był zimny... Zresztą, nie wiem, czy to był metal. Licho wie, co to było. Mógł być i plastik, czy też coś w tym rodzaju, nie znałem się na zaziemskich technologiach. W końcu spotykałem coś, co pochodziło z miejsca, w którym się urodziłem. I być może w czymś takim wróciłem na Ziemię. Zachciało mi się nagle śmiać, bo gdybym otwarcie powiedział, że urodziłem się na innej planecie, to pewnie dostałbym gustowne, białe ubranko z rękawami wiązanymi na plecach.

—Chciałabym się dowiedzieć, jak zamierzasz tutaj zwabić Nicholasa – pokiwała głową Jennie. – Napiszesz im imienne zaproszenia? Drogowskaz postawisz? Puścisz plotkę czy posłużysz się kosmicznym telefonem?

—Nawet tak bardzo się nie pomyliłaś – Langley pęczniał z dumy i samozadowolenia. Chyba uważał, że odkrył czy też osiągnął coś niebywałego, co było tylko jego zasługą. – Posłużymy się orbitoidami, o ile te głupki ich nie wyrzuciły.

—Orbitoidami...? – Jennie uniosła pytająco brew.

—Jajowate cosie, które za poprzednim razem zwabiły całą armię Skórów, wybacz Cameron – wyjaśnił uprzejmie Kal, kiwając się na piętach. – Coś w rodzaju wojskowych krótkofalówek, tylko bardziej zaawansowane i o nieco większym zasięgu... Będą idealne do zawiadomienia wszystkich zainteresowanych gdzie jesteśmy. O ile rzecz jasna wasza wspaniała rodzinka się ich nie pozbyła.

—No dobrze, jesteśmy sobie tutaj, zakładamy, że mamy te... orbitoidy. I co dalej? – zapytałem przesuwając ręką po powierzchni statku. Był niesamowicie gładki, żadnej rysy, żadnego załamania czy wgniecenia...

—Aktywujemy je, przyjdzie Nicholas a potem nie będziecie mieli czasu zastanawiać się, co dalej – odparł z prostotą Langley, poklepując statek ręką. – To po prostu będzie wyglądało tak, jakbyście chcieli wracać do domu. Oni nie muszą wiedzieć, że my wiemy, że ten grat nigdzie nie poleci, ale w taką wymówkę każdy uwierzy, bo jest dobra. Już ja wiem swoje.

Ilość wiedzących i nie wiedzących zaczęła mi się lekko plątać.

—Ale przecież... sam przed chwilą powiedziałeś, że statek nie ruszy, że trzeba mieć drugiego pilota i klucz – zmarszczyłem brwi, usiłując zrozumieć tok myślenia Langleya. Cholera, chyba nie nadawałem się na króla czy choćby nędznego detektywa...

—Pamiętajcie, że Nicholas może i wie, gdzie jesteście, ale was nie docenia – odezwała się Cameron stojąc z boku, w milczeniu do tej pory przypatrując się statkowi. – Będzie się z was śmiał i szydził, że chcieliście tym dolecieć na Antar, i na tym właśnie polega cały plan. On musi być przez cały czas przekonany, że jesteście właściwie bezbronni i naiwni, możecie go pokonać jedynie przez zaskoczenie, kiedy nie będzie się spodziewał, że potraficie i chcecie go zaatakować. Oni są od was znacznie silniejsi, ale...

—Mysz może pokonać lwa – dokończyła Jennie z zamyśleniem. Skrzywiłem się, bo zalatywało mi to nieco filozofią Kyle’a. I jej chyba również, sądząc po niezbyt wyraźnej minie.

—Dokładnie – zgodziła się Cameron. – Nie możecie wyrwać się z niczym dopóki nie nadejdzie odpowiedni moment. Jeśli zdradzicie się z czymś, on nabierze wątpliwości i na wszelki wypadek podwoi ostrożność.

—Skąd będziemy wiedzieli, że nadszedł właściwy moment? – zapytałem, patrząc na Jennie, ale ona znów była w swoim małym światku, jak dosyć często ostatnio. Pokłóciła się z Kyle’m, czy co...? Chyba pora przypomnieć sobie o starszo-braterskich obowiązkach...

—Będziecie wiedzieli – Cameron wzruszyła ramionami, na jej pięknej, regularnej twarzy malował się całkowity spokój. – Wszystko będzie zależało od tych kilku sekund, czy złapiecie ich znienacka, gdy nie będą się pilnować.

—Jak...? – słuchałem tego, co ona mówiła i zaczynałem mieć coraz większe wątpliwości, czy nam się uda.

—Wsłuchajcie się w siebie – odparła po prostu Cameron. – Będziecie wiedzieli, kiedy. Główne zadanie będzie należało do was, Isabel i Michael będą was chronić, ale to wy musicie zniszczyć Nicholasa. Tak, jak uczył was tego Langley. Pamiętajcie, że nie ma tu żadnej taryfy ulgowej, nie będziecie mieć drugiej szansy i albo wy, albo oni.

Matko. Dopiero teraz dotarło do mnie, czego oni wszyscy od nas chcieli. Pogodny nastrój odszedł błyskawicznie, głupi uśmiech na twarzy Langleya nagle mnie zirytował, a Jennie też nie lepsza, mogłaby się obudzić! Już wolałem kamienną twarz Cameron.

—Nie możecie dać się sprowokować, Nicholas uwielbia prowokować ludzi – ciągnęła Cameron ze spokojem. – Najlepiej, gdyby Isabel nieco go wkurzyła, wiem, że to potrafi. Nie rozłączajcie się jednak, bądźcie tuż obok siebie, w ten sposób będziecie bezpieczniejsi. I w ogóle najlepiej nie używajcie swoich zdolności aż do decydującego momentu, oboje możecie nawet schować się za Michaela, Nicholas jest wzrokowcem.

—Mówisz tak, jakby to miało się stać lada dzień – mruknąłem, z trudem wydobywając z siebie głos. Jezu, za jakiś czas będę tu stał w otoczeniu chmary wrogów, którym w głowie tylko moja głowa...! Pięknie, nie ma co.

—Bo teraz to już kwestia dni, może nawet godzin – przyświadczyła Cameron. Postanowiłem napisać dzisiaj wieczorem długi list do matki, tak w razie czego. Nie, lepiej nie wieczorem, wieczorem może być za późno. Teraz, zaraz...!

Odsunąłem się od statku. Chyba sobie jeszcze koło niego postoję i napatrzę, bez przesady, jeszcze mnie pewnie zemdli od tego widoku i jeśli w ogóle uda mi się przeżyć, to będzie mi się to śniło przez lata... Langley wepchnął ręce do kieszeni swoim zwyczajem i patrzył na statek z lekkim, drwiącym uśmiechem.

—Max kiedyś kazał mi ruszyć z miejsca to próchno – powiedział znienacka. – Kpiłem z niego mówiąc, że zapomniałem mu powiedzieć, że jest potrzebny klucz, a on na to, że zapomniał mi powiedzieć, że ma klucz... Ech, sentymentalny się robię na starość – westchnął.

No pięknie. Langley najwidoczniej wyznawał zasadę „śmiejmy się – świat może potrwać jeszcze tylko dwa tygodnie”... dom wariatów. Co się stało ze spokojnym, zrównoważonym Chrisem, który miał całą przyszłość zaplanowaną jak poukładane starannie zapałki w pudełeczku? Nie żadne tam amerykańskie sny o idealnym domu, białym płocie, kosiarce do trawy i dzieciach, tylko całkowicie ambitne i poważne plany na przyszłość. Cholera, teraz nawet ten kretyński amerykański sen wydawał mi się szczytem marzeń! Tyle że chyba tylko ja tutaj miałem takie odczucia, bo reszta chyba nie znała w ogóle uczucia strachu. Ja znałem. Być może nie powinienem się do tego przyznawać, ale taka była prawda, bałem się jak cholera. Może oni byli z tym bardziej otrzaskani, dla nich nie było to nic nowego, może kosmici z zasady nie czują strachu, ale ja kosmitą nie byłem i nie czułem się nim, strach był najzupełniej ludzkim odczuciem. Próżno byłoby szukać na twarzy Jennie jakiegoś śladu niepewności, może tylko ciotka Isabel ewentualnie... ale też w znikomym stopniu. Być może byłem wyrodny, ale nic mnie to nie obchodziło, nie życzyłem sobie po prostu, żeby moja rodzina czytała mój pożegnalny list i tyle!

—Czas na nas – odezwała się skrupulatna Cameron zerkając na zegarek. – Idziemy.

—Co, już? – Jennie ocknęła się i popatrzyła na statek, unosząc jednocześnie rękę – metalowe łapy-wsporniki znów wyniosły statek na wyżyny. Langley kopnął jeden ze wsporników.

Popatrzyłem w milczeniu na moich towarzyszy i nagle uświadomiłem sobie, że byłem jedynym człowiekiem w towarzystwie trójki absolutnych kosmitów, i że tak właściwie to w stosunku do nich byłem bez szans. Cała ich trójka była stricte obca, nawet Jennie, choć znałem ją całkiem dobrze, miała czasami taki... obcy wyraz oczu, i do tego cały repertuar wręcz odruchowych zachowań, które pod normalne nie podpadały. Langley traktował wszystkich ludzi jak śmiecie, patrzył na nich z wyższością kogoś, kto jest od nich znacznie lepszy i zdaje sobie z tego sprawę. A Cameron była zbyt zimna, opanowana i idealna jak na żywą kobietę. Być może kosmici nie mieli duszy i dlatego byli inni. Patrząc na nich, stojąc jednocześnie pod unieruchomionym na dobre statkiem kosmicznym, miałem wrażenie, że to właśnie było to. Nie mówię, że żadne z nich nie miało duszy, bo to by była przesada, ale czasami... czasami, gdy Jennie i Langley mieli w oczach ten sam zimny i okrutny wyraz, co im się czasami zdarzało (rzadko, ale jednak), miałem wrażenie, jakby to właśnie była ta ich druga, kosmiczna strona. Wyrachowana i bezwzględna, dążąca z punktu A do punku B po najkrótszej drodze. Może i głupie, ale czasami w takich chwilach po prostu się ich bałem.

I było to też tym, czego nie rozumiałem do końca, skąd u Jennie tak wyraźnie czasami odznaczała się ta druga strona? Przecież tak na zdrowy rozum, to raczej powinno to siedzieć we mnie, nie w niej. Jeśli ktoś tu miał przypominać Tess Harding, to chyba raczej ona, choć to było niepojęte. Jak to mówią, cicha woda brzegi rwie, nikt by nie przypuszczał, że w tej spokojnej dziewczynie na pierwszy rzut oka drzemią takie ciemne strony.

—Isabel i Michael zajmą się systemem alarmowym – powiedziała Cameron gdy wychodziliśmy z budynku, zostawiając za naszymi plecami jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic wojska USA, choć zapewne nieco już przestarzałą tajemnicę. – Oni już będą wiedzieli, co z tym zrobić, tylko musicie im powiedzieć gdzie co jest.

—Trochę to ironiczne, że zamierzamy... urządzić sobie kosmiczne spotkanie na szczycie właśnie tutaj, tuż pod nosem wojska – zauważyłem ostrożnie.

—Najciemniej jest zawsze pod latarnią – mruknął Langley włączając alarm. – Nikomu nie przyjdzie na myśl, że kosmici ośmielą się prowadzić swoje porachunki właśnie tutaj. Wydaje im się, że nikt nie ma pojęcia o miejscu ukrycia tego starego rupiecia, którego nie wiedzieć czemu wciąż trzymają – Langley roześmiał się ironicznie i wyciągnął z kieszeni cygaro. – W istocie, trudno znaleźć lepsze miejsce, przynajmniej mamy pewność, że nie właduje się tutaj nikt niepowołany. Można powiedzieć, że będziemy pod patronatem wojska, które nic o tym nie wiedząc będzie nam chroniło tyłki.

Langley chyba uważał to za świetny żart, bo znów się roześmiał. Moje poczucie humoru za to stanowczo kulało, jeszcze trochę i w ogóle pójdzie w diabły.

Ruszyliśmy w drogę powrotną, zostawiając pozornie opuszczoną stację benzynową w nienaruszonym stanie, z nienaruszonym systemem alarmowym. Jeśli uda mi się to przeżyć, to nawet nie będę zamykał drzwi, skoro wszystko i wszystkich można wykiwać. Stanowczo przez to wszystko robiłem się ponury i zgryźliwy, chyba najwyższy czas już to skończyć, albo po prostu zwariuję.

Cameron i Langley zajęli się rozmową na sobie tylko znane tematy i w ogóle nie zwracali na nas uwagi. Mogliśmy z tyłu szaleć jak kró... nie, zaraz, zły przykład, byliśmy w końcu rodzeństwem. Mogliśmy urządzić wielką demolkę a jedyną reakcją byłoby ironiczne spojrzenie Langleya we wstecznym lusterku. Wątpiłem jednak w tą demolkę, bo Jennie stanowczo nie była w nastroju do takich zabaw, znów pogrążona w tym swoim smętnym małym światku.

—Ty – mruknąłem cicho dając Jennie kuksańca w bok. – Co się dzieje?

—Co ma się dziać? – odparła pytaniem na pytanie, wyrywając się jednak z tego letargu, w jaki czasami wpadała.

—Ty mi powiedz – zaproponowałem. – To nie ja ostatnio wciąż jestem nieobecny duchem i to nie ja zapadam w letargi, i to nie ja wyglądam tak, jakby przejechał mnie walec.

—Serio wyglądam jakby przejechał mnie walec...? – zaciekawiła się niemrawo Jennie.

—Serio serio – odparłem poważnie. – O co chodzi? Boisz się tego, co nas czeka? – wiedziałem doskonale, że jeśli ona w ogóle się czegoś bała, to z całą pewnością nie tego, ale musiałem ją jakoś sprowokować.

—Nie – pokręciła głową. – Nie, tego akurat się nie boję.

—Więc o co chodzi? – zapytałem. – O Kyle’a, tak? Coś ci zrobił? – poczułem, że wewnątrz mnie pojawia się złość. Jeśli ten półgłówek indyjski tknął ją chociaż palcem, to przysięgam, że skopię mu tyłek tak, że zwieje do tych swoich Indii czy tam Chin i więcej się tu nie pokaże!

—Nie, nie, nic nie zrobił – zaprzeczyła szybko Jennie. – No nie denerwuj się, nie musisz go zabijać, naprawdę nic mi nie zrobił...

—Więc czemu jesteś ponura jak chmura gradowa? – zapytałem, wciąż kipiąc złością. – Coś ci zrobił, co się stało?

—Nic – westchnęła Jennie ciężko. – I właśnie w tym rzecz, że nic.

—Uściślij, co rozumiesz przez „nic” – zażądałem. Chyba zaczynałem się domyślać, o co jej chodziło, ale czekałem, żeby sama mi to powiedziała.

—No... nic to nic – zakłopotała się Jennie, ściszając odruchowo głos i z zainteresowaniem oglądając własne paznokcie. – Widzisz, myślałam, że trochę... no, że coś między nami iskrzyło... że coś... – Jennie najwyraźniej w świecie zacukała się i zacięła się na dobre, wpatrując się wciąż w swoje paznokcie. Miałem wrażenie, że jeszcze chwila i ona się rozpłacze. Nie rozpłakała się.

—I? – nacisnąłem. Zerknąłem na Langleya, ale był zagadany z Cameron i nie zwracali na nas uwagi.

—No i nic... – odparła wzruszając ramionami. – Dosłownie nic. Po prostu sprowadzono mnie na ziemię... i tyle. Miałam twarde lądowanie – zażartowała kwaśno. Wolałbym, gdyby powiedziała po prostu jasno i wyraźnie, o co chodzi, a nie używała przenośni.

—Kto cię sprowadził na ziemię? Kyle? – zapytałem podejrzliwie. Wcale nie musiał to być on, równie dobrze mogła to być i pani Evans. Jej zdaje się to wcale się nie podobało i nie zdziwiłbym się, gdyby to ona sprowadziła Jennie na ziemię. Ale Jennie skinęła ledwo dostrzegalnie głową.

—Strasznie się wygłupiłam, co? – uśmiechnęła się lekko. – Wiem, nie musisz nic mówić, i tak jest mi głupio...

—I nie potrzebnie – mruknąłem. – Raczej jemu powinno być głupio.

—Daj spokój – Jennie machnęła z rezygnacją ręką. – Nie ma o czym mówić, przejdzie mi.

Owszem, było o czym mówić. I zamierzałem sobie o tym pogadać, ale już nie z nią. Jeśli ten cały pokręcony buddysta myślał, że potraktuje ją jak przedmiot i że nikt mu nic z tego powodu nie powie, to się grubo myli, i zamierzam mu to dobitnie udowodnić, czy tego chce czy nie. Bądź co bądź to była moja młodsza siostra, do diabła, i żaden niedorobiony głupek nie będzie mi jej załamywał...! Mogę mu nawet przerobić tą jego wygoloną gębusię, niech to szlag...!

I nawet się nie spostrzegłem, że jeszcze kilkanaście dni temu chciałem sam wspomnieć Jennie, że lepiej byłoby to chyba zakończyć; dziś zamierzałem dać Kyle’owi do zrozumienia, że musi to jakoś naprawić, nie obchodziło mnie jak, ale musi! No i nawet nie zauważyłem, jak gładko wszedłem w rolę opiekuńczego starszego brata młodocianej kosmitki...



Poprzednia część Wersja do druku Następna część