Nan

Powrót do Domu (3)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część




Rozdział 3

Isabel:

Posłuchałam rady Jesse’go, machnęłam ręką na sesję i wyszłam wcześniej z biura. Wiem, że nie było to mądre posunięcie z mojej strony, bo naczelna chciała widzieć wybór zdjęć na swoim biurku od wczoraj. Tyle, że nie mogłam jakoś skupić się na zdjęciach i na tym, co na ogół stanowiło najciekawszą część mojej pracy. Może byłam zbyt poruszona ostatnią rozmową z córką. A może po prostu przeczuwałam, że coś się stanie. Nie wiem.

Wyszłam z biura i ruszyłam na piechotę w kierunku domu. Zostawiłam samochód na parkingu, ale nie chciało mi się wracać samochodem, wolałam się przejść. Najwyżej wezmę taksówkę, o ile będę musiała coś szybko załatwić.

Na ogół lubię chodzić po Nowym Jorku. Wiesz, te wszystkie sklepy, kafejki, Central Park, setki ludzi, którzy mijają cię na ulicach, ludzie, których prawdopodobnie nie spotkaliście nigdy w życiu i nie spotkacie po raz drugi. Nie bez powodu nazywa się Nowy Jork Wielkim Jabłkiem – tysiące osób nie tylko z różnych stron kraju, ale i z całego świata, niezwykła mieszanka narodów, na ulicy obok angielskiego słyszysz chiński, polski, włoski... To jest miasto jak z baśni tysiąca i jednej nocy, gdzie dziewczynka może stać się królową w ciągu jednej nocy, a milioner stać się żebrakiem. Centra handlowe, Wall Street, Rockefeller Center... niemal wszechobecne taksówki i najlepsze hotele w kraju – Astoria, Sheraton, Hilton. Galeria Sztuk i Dworzec Centralny. To miasto ma swój niepowtarzalny klimat, który wyczuwa się od razu jako sztywniactwo i zarozumiałość, ale to nie to. Żeby zrozumieć Nowy Jork trzeba tu mieszkać, trzeba znać to miasto i pokochać je. Jeśli odrzucisz je i wszystko, co się z nim wiąże – ono odrzuci ciebie.

Ale jednak tego dnia jakoś nie czułam całego uroku, który na ogół towarzyszy ulicom. Nie, tym razem byłam zbyt zajęta własnymi kłopotami, by zauważyć cokolwiek innego.

Weszłam do budynku, w którym mieszkałam – wysoki wieżowiec, pełen szkła, metalu i chromu. Był piękny i bardzo nowoczesny, ale wtedy po raz pierwszy poczułam, że to nie miejsce dla Isabel Evans z małego Roswell w stanie Nowy Meksyk. To miejsce dla Alex Ramirez z Nowego Jorku. O tak, ona czuła się tutaj wspaniale. Klatka schodowa, przeszklona, posadzka z matowego, grubego szkła, winda z chromowanymi poręczami. Przy drzwiach stał portier – jak zwykle. Tak, po rozwodzie z Jesse’m i dzięki mojej pracy mieszkałam w najdroższej części Nowego Jorku. I stać mnie było na to.

—Dzień dobry, pani Ramirez – uśmiechnął się do mnie szeroko. Być może dlatego, że nie pomiatałam nim i nie traktowałam go jak maszyny, tak jak reszta lokatorów. – Pani listy – wręczył mi plik kopert. Skinęłam głową i uśmiechnęłam się blado.

—Dziękuję – mruknęłam i poszłam do windy. Trzydzieste piąte piętro i widok na Nowy Jork.

W domu rzecz jasna był Paul. Doleciał mnie zapach czegoś smażonego. Dobrze, że przynajmniej jedno z nas miało talenty kulinarne. A Paul miał, i to jakie – powinien otworzyć własną restaurację.

—Kochanie, to ty? – zawołał z kuchni. Westchnęłam ciężko i weszłam do salonu. – Cześć – Paul wyłonił się z kuchni, miał ręce w mące. Podszedł do mnie i pocałował mnie w policzek. – Wcześnie dzisiaj wróciłaś, coś się stało?

—Nic – pokręciłam głową uśmiechając się lekko. – Pomyślałam, że po prostu wyjdę wcześniej z pracy. Wiesz, myślałam o tym, żeby wziąć urlop.

—O – powiedział Paul. – Świetny pomysł, pojechalibyśmy na przykład na Hawaje. Mam tam znajomego. Ale to dopiero we wrześniu, wcześniej nie mogę się urwać z pracy.

Paul pracował w jednym z niezliczonych biur, których w Nowym Jorku było więcej niż mrówek. Co dziwniejsze jednak, on nawet to lubił.

—We wrześniu? – myślałam, że spędzimy więcej czasu z Alex. Nie, poprawka. Myślałam, że ja spędzę więcej czasu z Alex. Właśnie, Alex. – Wiesz, że Alex chce pójść na całonocną imprezę? – zapytałam, idąc za Paulem do kuchni.

—Wiem – odparł mieszając coś w garnku.

—Słucham? – Alex mu powiedziała? Dzwoniła do niego? Pewnie liczyła na to, że Paul mnie jakoś ułagodzi. Świetnie. – Dzwoniła?

—Nie, powiedziała mi to. Wpadła do domu jakiś czas temu – powiedział zerkając na mnie przez ramię. – To normalne, Isabel. Tu jest Nowy Jork.

Oooch, nienawidziłam tego. Czasami traktował mnie tak, jakbym była dziewczynką z prowincji. Może i byłam. Ale nienawidziłam, gdy zwracał się do mnie tym tonem, jakby pobłażania, bo przecież on nowojorczyk, a ja nie wiadomo co. Dobrze, że nie wiedział, kim naprawdę byłam. Paul to nie Jesse, gdyby dowiedział się, że jestem kosmitką, na którą dwadzieścia lat temu polowało FBI, najpierw uznałby, że blefuję, a gdybym już udowodniła mu, że naprawdę nie jestem taka jak on – nie wahałby się i sam osobiście zawiadomił odpowiednie służby. Nie zrozum mnie źle, Paul nie był potworem, nie trwałam przy nim masochistycznie. Paul był naprawdę czarującym człowiekiem, pełnym uroku, dobrze zbudowanym i przystojnym – ale nie miałam wątpliwości, że nasz związek natychmiast by się zakończył.

Głos Paula wyrwał mnie z zamyślenia.

—Idź weź długą kąpiel – zaproponował. – zobaczysz, że to ci pomoże. A potem zjemy kolację. Co ty na to?

—Świetny pomysł – odparłam.

***

Chris:

Wyraz twarzy mojej matki, gdy powiedziałem jej, kogo spotkałem, zapamiętam chyba na zawsze. To nie było zwykłe zdziwienie i niedowierzanie – to był strach, że teraz mnie straci. Ale to nie była prawda. To ona i Sam, mój ojciec, wychowali mnie, pokazali, czym jest dom i nauczyli wszystkiego. Nie można przestać kogoś kochać w ciągu jednego dnia, a zwłaszcza rodziców. Nie można również stać się prawdziwą rodziną w ciągu kilku minut, choćby łączyły nas prawdziwe i rzetelne więzy krwi.

I choć nie chciałem jej ranić, to jednak powiedziałem jej, że w sobotę spotkam się z nimi jeszcze raz. Musiałem je poznać, musiałem zrozumieć pewne sprawy i dowiedzieć się czegoś. Ale to przecież nie zmieni moich stosunków z rodzicami!

Mama zrozumiała to. Pokiwała głową, uśmiechnęła się do mnie i powiedziała, że zrobię to, co będzie słuszne. I że zawsze będę miał u nich dom. Byłem jej wdzięczny za te słowa. Przypuszczam, że najgorszym koszmarem ludzi, którzy adoptowali dzieci jest to, że gdy dzieci odnajdą swoich biologicznych rodziców, to odwrócą się od tych, którzy je przygarnęli. Może i tak jest, jeśli dzieci nie wiedzą o swoim pochodzeniu. Ja byłem szczęściarzem, wiedziałem o tym, trafiłem do wspaniałej rodziny, i chyba nie wszyscy mają tyle szczęścia.

Położyłem się, ale nie mogłem zasnąć. W gruncie rzeczy nie dowiedziałem się wcale czegoś nowego. Może poza tym, że wyglądam jak mój... ojciec i że moja przyrodnia siostra jest do mnie podobna.

To była dziwna myśl – miałem już rodzeństwo, starszego brata i siostrę, a teraz nagle dowiaduję się, że mam również i młodszą siostrę.

W dalszym ciągu jednak nie spotkałem mojego ojca. Może on i jego żona są rozwiedzeni? Nie wiedziałem, ani pani Evans, ani Jennie nie powiedziały na ten temat ani słowa. A, prawda, czegoś jednak się dowiedziałem. Że mój ojciec nazywał się Max Evans. Max Evans. Jak na ironię, chyba co piąty Amerykanin ma na nazwisko Evans. No i do tego imię. Max... czyli co, Maksymilian? A może Maxwell? Chyba że po prostu Max. Nie lubiłem tych oficjalnych, krótkich zdrobnień-imion – Max zamiast normalnego Maksymiliana, Betty zamiast Elizabeth, Drew zamiast Andrew. Tak, jakby ludzie usiłowali za wszelką cenę pokazać, jacy to są oryginalni.

No tak, zostawała jednak kwestia mojej matki. Ojciec musiał wiedzieć, co się stało z moją matką, skoro to on oddawał mnie do adopcji, jak powiedziała pani Evans. Moja... co, macocha? Zaraz poczuję się jak Kopciuszek, tylko jakoś żadnej księżniczki nie było w pobliżu. Kim był mój ojciec, hippisem? Kto nazywa dziecko „Zan”? Nie Aleksander, a właśnie Zan. Dziwaczne. Nie chciałbym się tak nazywać, całkiem dobrze było mi z moim Christopherem.

Leżałem w łóżku i w mojej głowie pojawiały się absurdalne myśli. Sen jakoś nie przychodził; myślałem o sobocie. Zastanawiałem się, czego mogę się dowiedzieć.
Było chłodnawo. Nie przywykłem jeszcze do specyfiki Południa, a zwłaszcza pustyń. W dzień jest gorąco i masz wrażenie, że siedzisz w piecyku, a w nocy robi się chłodno. Myślałem, że tak jest na Saharze, Gobi, ale na naszych pustyniach? Na Wybrzeżu jest inaczej – powietrze jest łagodniejsze, czasami nawet daleko od brzegu czuć zapach oceanu, no i jest o wiele wilgotniej. Na Północy też jest inaczej. Niby w środku kontynentu, ale jednak znad jezior płynie wilgoć. Tutaj było za sucho. Tak sucho, że zaschło mi w gardle.

Wstałem z łóżka i po cichu wyszedłem z mojego pokoju. Kuchnia, kuchnia, kuchnia! A w kuchni stała sobie lodówka, skrywająca w sobie butelkę z wodą.

Nie dotarłem jednak do kuchni. Zastopowało mnie przy drzwiach sypialni mamy. Nie były zamknięte, tylko lekko uchylone. Na podłodze kładła się jasna kreska światła, mama nie zgasiła lampki przy łóżku. Widać w ogóle jeszcze nie spała, bo nagle usłyszałem jej przytłumiony głos – rozmawiała przez telefon. Z tatą.

—Nie wiem, Sam... – jej głos był zmęczony. – Oczywiście, że nie. Spotkam się z nią, tylko za jakiś czas... niech Chris najpierw sam ją pozna. Ja mogę później.

Wiedziałem, o czym mówią. O mnie i o mojej nowej... rodzinie.

Wycofałem się w milczeniu do własnego pokoju, zapominając o lodówce i wodzie.

***

Isabel:

Zastanawiające, ale wszyscy zaczęli mi nagle radzić, żebym zrobiła coś dla siebie. „Wszyscy”, to znaczy Jesse i Paul. Już tylko to powinno mnie było zastanowić i zaalarmować.

Przyznaję, to może wydawać się pokręcone. Nie potrafiłam odciąć się zupełnie od Jesse’go, zresztą, nie chciałam tego, tłumacząc sobie, że Alex musi mieć w końcu ojca, dwa dni w tygodniu i tak są lepsze niż wcale. Być może jednak to wcale nie był taki dobry pomysł, a może sam pomysł był dobry, tylko jego wykonanie już nie bardzo. Miałam dziwne wrażenie, że to nie wychodzi Alex na dobre. I zamiast posłuchać głosu intuicji, robiłam wszystko, by go zagłuszyć. Intuicja nieraz jest o wiele mądrzejsza od rozumu i racjonalnego myślenia. A może to skutek tego, że moja intuicja nie była taka całkowicie normalna. Może jednak kiedyś nauczę się, że jeśli odzywa się instynkt, należy zagłuszyć wszystkie inne myśli i zdać się na niego.

Wzięłam tą kąpiel, z mnóstwem piany i tak dalej. Moja łazienka śmiało mogła konkurować z niejednym sklepem kosmetycznym pod względem ilości produktów... Płyny do kąpieli nawilżające, wygładzające skórę, odstersowujące. Olejki migdałowe, lawendowe, jabłkowe, miodowe. Kulki do kąpieli. Cztery rodzaje szamponu i cztery odżywki.

Weszłam do wanny, w całej łazience unosił się zapach lawendy. Podobno uspokaja. Zamknęłam oczy i mimo woli moje myśli powróciły do życia, które kiedyś wiodłam. W żadnym aspekcie nie przypominało mojego obecnego życia. Drzwi łazienki odgradzały mnie od Paula i wszystkich problemów, byłam tylko ja i moje wspomnienia.

Osiemnaście lat temu wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Mieszkaliśmy w Roswell, ja i Jesse byliśmy świeżo po ślubie. To były zupełnie inne czasy. Wszyscy byliśmy razem... aż wróciła Tess. Nie chcę jej oskarżać i twierdzić, że to jej wina, co się stało później. To nie jej wina, a jeśli nawet – minęło już tyle czasu, że choćbym chciała, nie potrafiłabym jej obwiniać. Wszyscy coś straciliśmy, a ona chyba najwięcej. Znów mieliśmy kłopoty, znów FBI, znów wojsko... nawet groźniejsze, niż niegdyś Pierce, Pierce bowiem chciał nas złapać, ale on robił to... dyskretnie. To może dziwnie brzmi, że facet, który torturował mojego brata był dyskretny – ale to prawda. On nie chciał alarmować całego miasta, nie. On tylko chciał dorwać nas żywych, żeby nas... przetestować. A tamto wojsko – major Carlson, zdaje się – oni chcieli nas zabić. Wszystkich razem. W jednym miejscu, na oczach ludzi. Jak psy. To był pomysł Michaela, żeby się rozdzielić. Najpierw wyjechał Michael, potem Max i Liz – nie czekali do końca szkoły, nie chcieli ryzykować. Potem ja i Jesse pojechaliśmy do Bostonu. Nigdy więcej nie zobaczyłam ani Michaela, ani Liz, ani mojego brata czy rodziców. Nie wiem nawet, czy wszyscy jeszcze żyją, czy Carlson nie dostał kogoś z nich w swoje łapy. Czasami wydaje mi się, że był gorszy od Pierce’a. Tęskniłam za nimi wszystkimi, za moim pokojem. Max nie wiedział, że miał siostrzenicę. Chciałam ich zobaczyć, i to jak bardzo! Ale nie wiedziałam nawet, jak ich odszukać. Być może pozmieniali nazwiska, być może byli na drugim krańcu świata. Nie chciałam myśleć o tym, że mogę już ich nigdy nie zobaczyć.

Żałowałam, że Alex nie znała moich przyjaciół. Może byłaby wtedy inna. Żałowałam, że Alex nie znał swojej imienniczki. Jak wyglądałoby dzisiaj nasze życie, gdybyśmy pojechali wszyscy razem? Pewnie byłoby nam trudno... mielibyśmy chwile załamań, ale poradzilibyśmy sobie, bo bylibyśmy razem. Teraz widzę, że popełniliśmy błąd – fatalny, który mógł kosztować życie któregoś z nich, a ja nawet o tym nie wiedziałam.

W życiu każdego przychodzi chyba taka chwila, kiedy chce wrócić do swoich korzeni. Nie chciałam jechać na żadne Hawaje z Paulem. Nie obchodziło mnie, czy może jechać we wrześniu, czy nie. Chciałam pojechać do Roswell z moją córką, przedstawić ją rodzicom, zobaczyć się z szeryfem Valentim. Sprawdzić, czy Amy DeLuca wciąż miała ten swój idiotyczny sklepik z kosmicznymi bzdurkami, czy Jeff Parker wciąż serwował ludziom Udka Czerwonoskórego i Kosmiczny Wstrząs. Chciałam pokazać Alex miejsca, gdzie spotykaliśmy się w czasach, gdy agent FBI podszywał się pod szkolnego pedagoga. Zabawne, ale wydawało mi się, że to było nie tyle wieki temu – co w zupełnie innym życiu.

Wyszłam z łazienki nieco uspokojona, z silnym wewnętrznym postanowieniem wyjazdu do Roswell. Należał mi się urlop, a Paul... jakoś sobie poradzi. Byłam tak zaabsorbowana projektem wrócenia do domu, że nawet nie słyszałam, co mówił do mnie Paul. Rozważałam, czy lepiej polecieć samolotem, czy też pojechać własnym samochodem. Samochodem zajęłoby to... zaraz, pewnie około trzech dni, jeśli liczyć cały dzień szybkiej jazdy, od świtu do nocy, bez przystanków. No, czyli około sześciu dni. Da się znieść. Nie lubiłam samolotów, stare przyzwyczajenie dotyczące bezpieczeństwa. Jeśli się spóźniłaś, wzywali cię przez głośniki po nazwisku.

Alex trzeba będzie postawić przed faktem dokonanym – jedziemy i już, masz dziesięć minut na spakowanie się, inaczej jedziesz bez niczego. Z Paulem trzeba zrobić to samo. A do Jesse’go zadzwonić z drogi, albo najlepiej już z Roswell.

Paul w końcu zrezygnował z mówienia do mnie, widział, że kompletnie go nie słuchałam. Nie było między nami jakiegoś szaleńczego uczucia, raczej... przyzwyczajenie. Wygodne i przyjemne przyzwyczajenie. Miłość ulotniła się chyba już dawno, teraz została nam wzajemna przyjaźń... przynajmniej z mojej strony. Przypuszczałam, że Paul jednak cały czas mnie kochał i było mi nieco niezręcznie. Według mnie byliśmy przyjaciółmi, którzy lądowali razem w łóżku i było wszystko dobrze, ale zdaje się, że tylko ja tak uważałam. Czasami bałam się, że Paul wyskoczy z małżeństwem, ale na szczęście nigdy do tego nie doszło. Paul nie miał żony, ale za to chciał mieć dziecko. Ja już miałam, i słowo, że na razie miałam dość dzieci. Chyba jednak naprawdę mnie kochał, skoro wytrzymywał ze mną tyle czasu...

Poszłam spać po dziesiątej. Paul siedział jeszcze w salonie, przy stole, który był zarzucony papierami z jego biura i obliczał coś.

Zasnęłam zastanawiając się, jak może teraz wyglądać Max. Może on i Liz też mają dziecko. No i czy Michael wciąż był takim samym buntownikiem... mogłam wejść do ich snów. Ale nie robiłam już tego od dawna, od wielu lat. Na samym początku, kilka lat po naszym rozstaniu, odwiedzałam czasami pozostałych. Ale rzadko, potem pojawiła się Alex i nie miałam na to czasu. Po prawdzie bałam się również i tego, że może mi się nie udać. Mogli nie żyć... być za daleko.

Nie wiedziałam, kiedy zasnęłam.

Wiem za to, kiedy się obudziłam. Paul potrząsał lekko moim ramieniem.

—Isabel... Isabel, obudź się – mówił. Otworzyłam oczy i spojrzałam odruchowo na zegarek. Dwadzieścia po pierwszej w nocy. Jęknęłam cicho.

—Paul, jest środek nocy! Stało się coś? – popatrzyłam na jego twarz. W pokoju panował mrok, ale widziałam, że był zmartwiony i jakby zaniepokojony. Od razu przyszła mi na myśl Alex. – Boże, coś się stało Alex, tak?!

—Isabel, spokojnie – powiedział bez przekonania. – Przed chwilą dzwoniła policja, Alex... – Paul nabrał powietrza, a we mnie wybuchły najgorsze przypuszczenia. Alex nie żyje. Została zamordowana na tej cholernej imprezie, albo ktoś ją pobił, albo zgwałcił, albo... – Alex została zatrzymana za próbę włamania.

***

Maria:

Jerry wyszedł wcześnie z domu. Wziął naszego starego grata, bordową półciężarówkę, której szczerze nie znosiłam, i pojechał do domu jakiegoś bogacza, żeby wziąć od niego wymiary na jakiś mebel, a potem miał pojechać kupić deski. Byłam nawet zadowolona, że nie było go w domu. Miałam chyba wyrzuty sumienia, ale pomyślałam, że zrobię jakiś porządny obiad. Może kurczaka? Jerry lubił kurczaki. Tak, to dobry pomysł. Nie musiałam akurat iść do pracy, pracowałam w podrzędnym barze co drugi dzień. Wtedy Bobby zostawał z Jerry’m. Bobby od września miał iść do szkoły. Ja chciałam, żeby był kimś, skończył uniwersytet albo coś, i miał lepsze życie niż ja i jego ojciec. Ale Bobby uwielbiał przyglądać się, jak ojciec zbijał deski i jak powoli wyłaniały się z nich delikatne meble. Krył przede mną starannie tą swoją namiętność do drewna, ale patyki i kawałki desek poutykane pod łóżkiem i w szufladach mówiły same za siebie. Postanowiłam jednak być dobrą matką i udawać, że tego nie widzę.

—Gdzie tata? – zapytał Bobby, gmerając łyżką w misce ze swoimi płatkami.

—Pojechał do klienta – odparłam zmywając kubki. – Jak zjesz, to możesz pójść do Rogera.

Roger był dzieckiem naszego sąsiada i był dokładnie w wieku Bobby’ego. Bobby uwielbiał do niego chodzić, gdzieś w zaroślach mieli schowany indiański wigwam. Wigwam składał się ze starego koca, a dwóch Indian zazwyczaj broniło go dzielnie przy pomocy swoich łuków. Łuki zrobił rzecz jasna Bobby.

—Super! – zawołał radośnie Bobby i przyśpieszył jedzenie. Nie ma to jak psychologiczne podejście do własnego dziecka.

Zabrałam się za tego kurczaka. O dziwo miałam nawet wszystkie potrzebne przyprawy, a to już było dziwne, na ogół zawsze czegoś brakowało. Pomyślałam zadowolona, że przynajmniej raz wyjdzie tak, jak należy. Wstawiłam go do piekarnika, ale jeszcze nie włączałam. Było dopiero po dwunastej, nieco za wcześnie jak na kurczaka. Zrobiłam pranie, Bobby mignął mi gdzieś za oknem, widziałam, że miał wypchane policzki, pewnie wpychał w siebie suchą bułkę. Świetnie. Niech się tylko dowiem, że to kolega go poczęstował. Może i nie byłam jakąś oszałamiająco idealną matką, ale przynajmniej dbałam o racjonalne pożywienie. Matka Rogera była doprawdy zastanawiającą kobietą, bo uważała, że chłopak musi sobie radzić sam i że nie chce jej się gotować. Biedny chłopiec często jadał u nas.

Pranie ma to do siebie, że lubi się przeciągać. A ja nienawidzę prania. Ma jednak naprawdę wielką zaletę – pozwala nie myśleć. Bardzo przydatne. Tyle, że no właśnie, zżera czas. Kiedy w końcu skończyłam, dochodziła już piąta po południu, a Jerry jeszcze nie wrócił. Włączyłam w końcu piecyk, bo ile może czekać ten nieszczęsny kurczak.

Kurczak naprawdę był jednak nieszczęsny. Najpierw wyczekał się strasznie, a potem, gdy w końcu się upiekł, nikt go nie zjadł. Nikt nie miał na niego ochoty. Kiedy bowiem wyłączyłam piekarnik i postanowiłam nie czekać dłużej na Jerry’ego, ktoś zadzwonił do drzwi. Bobby ześlizgnął się ze stołka i pobiegł otworzyć. Oboje przypuszczaliśmy, że to wrócił Jerry. Po chwili jednak Bobby wrócił.

—Za drzwiami stoi pan gliniarz i chce rozmawiać z panią Marią Garner. Powiedziałem mu, że ty jesteś Marią Garner, a on uśmiechnął się do mnie dziwnie i kazał cię poprosić – zaraportował.

Zdziwiłam się nieco. Policjant? Ruszyłam do drzwi, odwróciłam się jednak w progu kuchni i pogroziłam Bobby’emu palcem.

—Robercie Garner, tkniesz tego kurczaka, a przysięgam, że ja tknę ciebie – powiedziałam surowo. Mój syn uwielbia to tłuste świństwo, czyli skórkę kurczaka. – Słucham. Pan do mnie? – zapytałam podchodząc do drzwi frontowych, o futrynę których opierał się prawdziwy policjant.

—Pani Maria Garner? – zapytał odrywając się od futryny i prostując plecy.

—Tak – potwierdziłam. – Co takiego zrobiłam? – dodałam z wesołym uśmiechem.

—Sierżant Watts – powiedział poważnie wyjmując legitymację. – Był wypadek na autostradzie. Półciężarówka zderzyła się z nadjeżdżającym z przeciwka samochodem, wypadła z drogi i spadła na skały. Kierowca półciężarówki zginął na miejscu – sierżant nabrał tchu. – Bardzo mi przykro, pani Garner, ale pani mąż nie żyje.





Poprzednia część Wersja do druku Następna część