Nan

Powrót do Domu (27)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Zaraz, chwila, zanim przejdziemy do kolejnej części, chcę coś powiedzieć. Ekhm. To jest długie opowiadanie. Bardzo długie. Co prawda połowa już za nami, ale i tak jeszcze dużo zostało. Tak żeby ostrzec niektórych... No i jeszcze jedno. Sama dokładnie nie wiem, jak to wszystko się skończy, mam tylko ogólne zarysy, ale mimo wszystko wydaje mi się, że większość "czytaczy" będzie usatysfakcjonowana.
Tak więc ja już się zamykam, a Was zapraszam do lektury.
N.




Chris:

Langley był dziwny. Zdecydowanie dziwny. Zaczął nam wciskać kit, że cała kosmiczność mieści się w mózgu. Czy on nie oglądał ani jednego filmu o kosmitach? To przecież on był od filmów, nie ja! I kto tu był dziwny, co? Żądał ode mnie niszczenia kamieni. To, że miałem rodziców kosmitów, co więcej, że urodziłem się Bóg wie gdzie, wcale nie oznaczało, że od razu byłem Supermanem. Wcale nie czułem się jak Superman. Wręcz przeciwnie. Byłem nastawiony sceptycznie i bardzo krytycznie, choć... ku mojemu niepomiernemu żalowi nie byłem w stanie całkowicie zaprzeczyć słowom Langleya. W końcu nie miałem żadnej szansy, żeby udowodnić mu pomyłkę. Cały kłopot polegał chyba na tym, że Kal w to wierzył – a to zawsze najtrudniej podważyć. W każdym razie dał mi chwilowo spokój, miałem jednak dziwne ważenie, że nie na długo. Póki co pastwił się nad Michaelem i ciotką Isabel, zostawiając sobie widać Jennie i mnie na deser. Nie wiedzieliśmy tak właściwie, czego powinniśmy się po nim spodziewać, w każdym razie ciotka Isabel i Michael po tak zwanych „spotkaniach na szczycie” nie mieli zbyt szczęśliwych min. Langley doszedł do wniosku, że nie podoba mu się podział prac i wykopał mnie i Jennie z jego ćwiczeń, oznajmiając, że zajmie się nami później. Pani E była tym uszczęśliwiona i najchętniej nie spuszczałaby nas z oka, ale Jennie z kolei była rozczarowana. Ja po trosze też...

—Wolałabym też tam być – oznajmiła z niezadowoleniem stojąc za barem i opierając się o niego łokciami. – To znacznie bardziej interesujące niż tkwić tutaj...

—Nie wiem, czy bardziej interesujące, ale z całą pewnością bardziej nerwowe – mruknąłem pod nosem. – Nie wiem jak ty, ale mnie tak średnio podoba się wymaganie ode mnie czegoś, czego nie potrafię.

—Och daj spokój, może on ma rację – Jennie wzruszyła lekko ramionami. – Nie podchodź do tego tak super-poważnie.

—Ty możesz to traktować mniej poważnie, bo on nie chce od ciebie czegoś niemożliwego – zauważyłem z niezadowoleniem. – Dla ciebie to zupełnie co innego, on nawet inaczej się do ciebie odnosi.

—Bo ty po prostu jesteś niezdecydowany i to okazujesz! – zdenerwowała się Jennie. – To jest jak z psem, musisz mu pokazać, kto tu jest panem!

—No proszę, świetny przykład tego, jak powinien zachowywać się władca i jak powinien traktować poddanych! – roześmiałem się nerwowo.

—Ktoś musi, skoro wy nie potraficie – odparła ostro. Jak widać, to bezczynne siedzenie w Roswell, ze świadomością, że gdzieś na okolicznej pustyni Langley stara się rozwinąć zdolności Michaela i Isabel, że gdzieś w pobliżu, a być może i w samym Roswell krążą ludzie, którzy w którymś momencie pewnie będą się starali nas wyeliminować, doprowadzało nas do szału. Byliśmy oboje zdenerwowani i niechętnie nastawieni do świata. Byliśmy na granicy wytrzymałości nerwowej, niełatwo było udawać, że wszystko było w jak najlepszym porządku, bo nie było.

Pomyślałem, że Langley musi być nieźle rąbnięty, skoro po pierwsze wierzy w armię kosmicznych wrogów czających się za każdym rogiem. Tylko czemu do cholery mu uwierzyliśmy? Po drugie ten świr jednocześnie albo nas przeceniał, albo tamtych nie doceniał – on naprawdę chciał, żebyśmy w jakiś niepojęty sposób pokonali Skórów nie Skórów? Ciekawe jak, skoro chyba żadne z nas w to nie wierzyło. A już najmniej ja. Po trzecie jeśli już w jakiś sposób mieliśmy się zmierzyć nie-wiadomo-z-kim, to może jednak Langley mógłby nas oświecić co do tego, kto to w ogóle jest i w jaki sposób mamy się starać, żeby nas nie zabili od razu. Co, na miecze, pistolety, pojedynek boksu, karate, jeden na jednego czy też metodą średniowieczną, że wszyscy walą się kupą, a może mamy ich po kolei wysadzać w powietrze jak kamienie na pustyni! To chyba przydatna wiedza, nie? Podobno należy poznać wroga – cóż, nasz wróg, o ile oczywiście w ogóle istniał, na razie był jedynie w sferze wyobraźni i każdy myślał o tym zupełnie inaczej. Po czwarte nie mieliśmy pojęcia, ile mamy czasu na tak zwane przygotowanie. Równie dobrze mogło to być za pięć minut albo i za trzy miesiące – choć i tak źle, i tak niedobrze. Za pięć minut też będę mógł robić jedynie za statystę, a za trzy miesiące muszę być gdzie indziej. I w ogóle to czy można się czegokolwiek nauczyć w kilka dni, a już zwłaszcza czegoś... takiego? Zresztą, wolałbym być w większej grupie jeśli przyszłoby co do czego... A w sumie to ten cały pseudo-opiekun mógłby nam chociaż wyjaśnić, skąd mu się nagle wzięło to przekonanie o bliskiej konfrontacji, o której myśl czasami napawała mnie śmiechem. Chyba tak czuł się gladiator skazany na śmierć, któremu do obrony przed dzikimi zwierzętami dano jedynie kijek.

Myśli Jennie chyba płynęły podobnym torem, i chyba były równie niewesołe co moje.

—Stanowczo wolałabym być tam teraz razem z nimi – mruknęła.

—Być z kim i gdzie? – zapytała Alex, zjawiając się koło nas niespodziewanie. Drgnęliśmy oboje z Jennie i popatrzyliśmy po sobie ponuro. Cała zabawa polegała na tym, że Alex nie miała bladego pojęcia o tym kryminale, który miał się rozegrać w przyszłości, i nie należało jej o tym mówić.

—Przestańcie wyglądać tak identycznie – zażądała Alex siadając obok Chrisa. – Mam zawsze wrażenie, że dwoi mi się w oczach jakbym była pijana. Więc? Z kim, gdzie, po co i dlaczego?

—Z nikim nigdzie – odparła kwaśno Jennie. – Co ty, wywiad wojskowy jesteś czy co u licha?

—Ale się normalnie wysiliłaś – zakpiła Alex znowu wpadając w swój nowojorski akcent. – Ha, ha, ha, kuzynko.

Jezu, jeszcze chwila i obie je uduszę.

—Przestańcie, dobrze? – zażądałem stanowczo. – Czy wy naprawdę nie potraficie normalnie ze sobą porozmawiać?

—Nie moja wina, że twoja siostrzyczka zachowuje się jakby była hrabianką – syknęła Alex.

—Nie moja wina, że twoja kuzyneczka ma muchy w nosie a w głowie pustkę – warknęła Jennie.

—Spokój! – wrzasnąłem. – Milczeć wy obie! I ani słowa więcej!

Jennie i Alex zamilkły posłusznie, patrząc tylko na siebie z niechęcią. Rany boskie, najlepszy sposób, żeby zwariować, to poprzebywać przez chwilę w towarzystwie nie znoszących się wzajemnie dwóch kobiet...

—Może w każdym razie wyjaśnicie mi, gdzież to podziewa się moja matka – odezwała się Alex. Spojrzałem na nią groźnie, ale zrobiła tylko zdziwioną minę. – No co, przecież nic nie mówię do tej...

—Ty uważaj wiesz, bo może ci się stać coś złego – wtrąciła natychmiast Jennie ponurym głosem. Zniechęcony zakryłem sobie uszy rękami – to naprawdę było jakieś dziwne, należało je bezwzględnie odizolować od siebie i nie dopuszczać na mniej niż sto kilometrów jedna od drugiej!

—... bo tak się nad tym rozpływała, że spędzimy tyle czasu razem, a tu ona sobie znika beztrosko – dotarł do mnie podniesiony głos Alex. Miała dziewczyna upór. – Nie to, żebym tak się paliła do spędzania z nią czasu, matka jest strasznie nudna, ale po prostu chciałabym wiedzieć, co ona sobie właściwie myśli. Więc gdzie ona jest?

Jennie milczała zawzięcie, udając że nie dostrzega postaci Alex, jak również i że nic nie słyszy. Westchnąłem ciężko.

—Nie mam pojęcia, gdzie ona jest – odparłem.

Alex zmrużyła oczy i popatrzyła na mnie przez chwilę, a potem zerknęła na Jennie, która, o zgrozo, uśmiechała się kpiąco do siebie.

—A ja myślę, że ty doskonale wiesz, gdzie ona jest – zauważyła Alex. – Nie uważasz, że to jednak moja matka? Chciałabym wiedzieć, gdzie jest – kąciki ust Jennie zadrgały lekko, jakby powstrzymywała się od wybuchnięcia śmiechem. Alex zauważyła to, ale nie powiedziała ani słowa, popatrzyła na mnie tylko groźnie. Wiedziałem, że nie odezwą się do siebie teraz ani słowem, i miałem przemożną ochotę uduszenia własnej siostry gołymi rękami.

—No dobrze, powiem ci prawdę. Michael uczy ciotkę jeździć konno – palnąłem pierwsze lepsze głupstwo, jakie przyszło mi do głowy. Jennie i Alex spojrzały na mnie zaskoczone.

—Że co? – zapytała zdziwiona Alex.

—Ciotka uczy się jeździć konno – powtórzyłem. – Michael spędził dwadzieścia lat jako kowboj, więc umie jeździć, a ciotka uznała, że lepiej się nie kompromitować i nikomu o tym nie mówi.

—No tak, już się skompromitowała – mruknęła Alex. – Ale ty, nie zmyślasz? – zapytała podejrzliwie, łypiąc na mnie okiem. Zrobiłem najbardziej niewinną minę jak mogłem.

—Jak mi Bóg miły – przysiągłem. – Żebym tak miał się stąd nie ruszyć!

—A skąd ty o tym wiesz, co? – Alex wciąż mi niedowierzała, ale nie dałem wybić się z rytmu.

—Michael mi powiedział. Chcieli, żebym też się do nich dołączył, ale nie miałem ochoty zlatywać z konia – odparłem spokojnie.

—A czemu mnie tego nie zaproponowali? – drążyła wciąż Alex, ale jeszcze trochę i sam bym uwierzył w tą bajeczkę.

—A umiesz jeździć konno? – odparłem pytaniem na pytanie. Jeśli odpowie, że tak, wtedy powiem, że ciotka nie chciała się zbłaźnić, jeśli powie, że nie – powiem to samo...

—Nie – odpowiedziała Alex, nie bardzo wiedząc, o co mi chodzi.

—Ha! – zawołałem z satysfakcją. – Widzisz, ciotka nie chciała wystawiać się na pośmiewisko. Ja kiedyś próbowałem i słowo, że prawie co chwila spadałem z konia. Ty wiesz, jak czułaby się ciotka gdybyś widziała, jak co chwila spada?

—Przypuszczam, że tak samo gdy robi z siebie idiotkę przy innych okazjach – odparła Alex z lekką pogardą. Wiedziałem, że odnosi się do ciotki z wyższością, ale nie do mnie należało zadanie zawrócenia zbłąkanej owieczki. –Chryste, matka uczy się jazdy konno... Dobra, spadam, nic tu po mnie, za bardzo tu wieje małomiasteczkowością. Bawcie się beze mnie dobrze – rzuciła ześlizgując się z krzesła i ruszyła do drzwi. – Jazda konno...

Popatrzyliśmy po sobie z Jennie.

—No, no, no, nie wiedziałam, że potrafisz tak idealnie kłamać – powiedziała Jennie unosząc jedną brew. – Robisz to często? Chyba zacznę dwa razy myśleć zanim ci teraz uwierzę. Gdybym nie znała prawdy, to bym ci uwierzyła na słowo.

—Przestań – mruknąłem z niezadowoleniem.

—Skąd przyszła ci do głowy ta jazda konna? – dziwiła się dalej Jennie.

—A co, miałem jej powiedzieć, że owszem, wiem, gdzie przebywa jej szanowna mamusia? Że jest na pustyni razem z dwójką kosmitów? – zdenerwowałem się. – Co ci się nie podoba, ty nigdy nie skłamałaś?

—Owszem, skłamałam – skinęła głową Jennie, ale w jej oczach widziałem, że nie spodobało jej się to. Zirytowało mnie to.

—No co? – zapytałem z gniewem. – Co znowu? Co miałem jej powiedzieć, do diabła?!

—Przecież nic nie mówię – zauważyła kamiennym głosem. – Czy robię ci jakieś wyrzuty albo coś takiego? Nie możesz mi tego zarzucić.

Lepiej, żeby Langley w końcu zdecydował się zająć i nami. To czekanie stawało się niemal nieznośne, lada chwila zaczniemy się z Jennie kłócić.

—Wszystko w porządku? – zapytała pani E podchodząc do nas. – Wydajecie się być trochę zdenerwowani...

—W porządku – powiedziała niemal wrogo Jennie. – Nigdy nie było lepiej. I doprawdy, nie musisz cały czas się na nas gapić, wyobraź sobie, że potrafimy się ochronić, więc możesz już iść... do swoich zajęć.

Pani E popatrzyła na nią tak, jakby chciała coś powiedzieć, ale milczała. Uniosła tylko wyżej brodę.

—Dobrze – odezwała się w końcu. – Żebyś wiedziała, że zajmę się sobą. Mam tylko nadzieję, że nie wpakujesz się w jakieś kłopoty...bardzo poważne kłopoty w nieodpowiednim towarzystwie, a widzę, że jesteś na jak najlepszej drodze ku temu. I nie podoba mi się to – dodała. Jennie zaczerwieniła się gwałtownie – chyba chwilowo znalazłem się poza tematem, nie bardzo wiedziałem o czym mowa, ale wydaje się, że one obydwie dobrze wiedziały o czym mowa.

Pani E odwróciła się i wyszła na zaplecze.

—Co cię dziś ugryzło? – zapytałem patrząc na Jennie, ale ona zignorowała moje pytanie. – Może nie miałaś szansy pogadać dzisiaj z buddystą dla uspokojenia, co? – dodałem złośliwie.

—Wiesz co, jak ty już coś powiesz – warknęła wściekle Jennie i wymaszerowała gwałtownie na zaplecze.

Rany, niech ten cały Langley wreszcie się nami zainteresuje, bo jeszcze trochę i się nawzajem pozarzynamy.


***

Jennie:

Miałam serdecznie dość tego wszystkiego – czekania aż ktoś łaskawie się nami zainteresuje, aż mama w końcu zrozumie, że popełnia piramidalną głupotę, aż Alex łaskawie się ode mnie odczepi, aż coś się w końcu stanie, dość tego, że matka zaczynała robić niezbyt przyjemne aluzje co do Kyle’a. Moja wina, że to była jedyna osoba która niczego ode mnie nie oczekiwała? W każdym razie coś przez cały czas wisiało w powietrzu, coś ciężkiego, co wyczuwali wszyscy, i co sprawiało, że wszyscy byli poirytowani.

Z prawdziwą radością przyjęliśmy z Chrisem wiadomość, że Langley ma na razie dosyć ciotki Isabel i wuja Michaela – wiedzieliśmy, że razem z nim wcale nie będzie przyjemniej, ale przynajmniej mieliśmy szansę wyrwać się z dusznego Roswell, które momentami przyprawiało mnie o klaustrofobię.

Znowu siedzieliśmy na pustyni – w końcu ludzie zaczną się interesować, dlaczego niektórzy z nas cały czas jeżdżą na pustynię, ale nic mnie to nie obchodziło. Pustynia była przynajmniej wielka i dawała poczucie przestrzeni wolności, czyli to, co odbierało Roswell.

—Ludzie są słabi – powiedział Langley paląc papierosa i siedząc na skale. – Nie zdają sobie sprawy ze swoich możliwości. Wy również. I ja chcę to zmienić.

—Chcesz czy musisz? – zapytał Chris.

—Chciałem być uprzejmy – odparł Kal. – Ale jak wolicie. Rozwinięcie tego, co macie, to tylko kwestia wprawy.

—Fajnie, że jesteś optymistą – roześmiał się ponuro Chris. Nie miałam pojęcia, że taki z niego pesymista. – Bo ja zapatruję się na to nieco inaczej.

—To przestań się na to zapatrywać – brzmiała obojętna odpowiedź Langley’a. – Przestań o tym mędrkować, do diabła, to ci wyjdzie na zdrowie. Dobra, do rzeczy. Jennifer – zwrócił się do mnie strzepując popiół na skałę. Nikt nigdy nie zwracał się do mnie „Jennifer”. Hm. Nawet nie brzmiało tak źle. – Wiesz, co masz robić.

Rozejrzałam się – na wprost nas leżał dość duży głaz – prawie tak wielki, jak ten na którym Langley pokazywał nam, jak to nic nie potrafimy, również pokaźnych rozmiarów, i też nie tak znowu najbliżej. Chyba odpowiedni cel do ćwiczeń... Wyciągnęłam w jego kierunku rękę.

—Skup się – odezwał się Kal. – Nie rozpraszaj się na boki, myśl tylko o tym, co masz zrobić. Niech dookoła ciebie wali się i pali, a ty patrz tylko na swój cel, słyszysz? Nie istnieje dla ciebie nic innego. Nic cię nie obchodzi, zapomnij kim jesteś. Możesz to zrobić, więc wysil się. Rozumiesz, co masz zrobić? – zapytał. Skinęłam bez słowa głową – tak, wiedziałam, że mam się maksymalnie skupić na tym, co robię.

Patrzyłam na skałę i usiłowałam skoncentrować się, zapomnieć o wszystkim innym, nie myśleć o niczym poza zniszczeniem tej cholernej skały. Poczułam, jak gdzieś w środku zaczyna mi się robić gorąco, miałam wrażenie, że coś zaczyna we mnie powstawać, powiększać się, jak ta siła robi się coraz większa i jak nabiera mocy. Patrzyłam na skałę, z lekkim zafascynowaniem wsłuchując się również w siebie, czując, jak budzą się we mnie coraz to nowe pokłady energii, o którą sama siebie nigdy bym nie podejrzewała. Odetchnęłam głęboko i poczułam, jak to coś zaczyna mnie wypełniać, czułam, jak powoli wędruje wzdłuż moich ramion, jak obejmuje moje policzki, jak łaskocze mnie na końcach palców. Usiłowałam skupić się jeszcze bardziej, wpatrując się w jeden kamienny punkt. Wyciągnięta ręka zaczęła delikatnie drżeć, miałam wrażenie, że moje komórki nerwowe w kręgosłupie również drżą, pobudzone ogromną ilością impulsów elektrycznych, płynących do mojego mózgu. Niemal widziałam, jak ładunki płyną wzdłuż mojego rdzenia kręgowego, z zawrotną prędkością i bez najmniejszej chwili przerwy, jak krążyły po właściwie całym moim ciele. Czułam, jak dookoła głowy coraz bardziej zaciska mi się jakaś żelazna obręcz, ale nie zważałam na to. Ręka zaczęła mi drżeć jeszcze bardziej i gdy już miałam wrażenie, że nie wytrzymam nasilającego się bólu głowy, nagle poczułam ulgę, jakby cała ta nagromadzona we mnie energia raptownie mnie opuściła, a wyciągnięta dłoń rozgrzała się gwałtownie, moje palce wyprostowały się mimowolnie.

I nawet się nie zdziwiłam, gdy skała wybuchła. Langley błyskawicznie wysunął rękę i pojawiło się przed nami pole ochronne – w samą porę, bo w naszą stronę poleciały ostre odłamki skalne. Usiadłam ciężko na ziemi, czując się kompletnie wyzuta z sił, i nagle zrobiło mi się strasznie zimno, choć siedzieliśmy na słońcu. Dopiero teraz poczułam, że mam zupełnie mokre czoło...
Langley i Chris spojrzeli na mnie z uznaniem.

—Zrobiłaś to! – zawołał zaskoczony Chris.

—No... jesteś lepsza niż sądziłem – nawet Langley zdobył się na słowo uznania. Mnie jednak to jeszcze nie ruszało – moje biedne komórki nerwowe musiały przez chwilę odpocząć. Miałam wrażenie, że nie jestem w stanie nawet kiwnąć palcem, tak jakbym zużyła wszystko to, co miałam, na zniszczenie kamienia, a teraz byłam po prostu pusta w środku. Nie miałam pojęcia, że rozwalenie głupiej skały może być aż tak męczące... – Ale to jeszcze nie wszystko. Zrób to samo z tą drugą skałą – wskazał na leżącą nieco bliżej i nieco mniejszą niż poprzednia.

—Zwariowałeś? – zapytałam z niechęcią. – Daj mi trochę odpocząć, tylko chwilę...

—Nie – głos Kala był bezwzględny. – Im też powiesz, żeby odpoczęli chwilę, bo się zmęczyłaś? No, dalej!

W milczeniu zmusiłam moje ciało do kolosalnego wysiłku, wstałam miejsca i ponownie wyciągnęłam rękę, usiłując skoncentrować się ponownie na kamieniu, ale momentalnie głowa zaczęła mi pękać. Musiałam to zrobić, udało mi się przecież z większą skałą niż ta...! Coś znowu pojawiło się w głębi mnie, ale tym razem było mniejsze i słabsze, pojawiło się, zgasło, znów się pojawiło... Zmarszczyłam nieświadomie brwi, usiłując zmusić umysł do ponownego skupienia się i wykonania zadania, ale moje komórki chyba były nieco przeciążone. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i zachwiałam się, jakbym miała zemdleć.

—Zan, daj jej kawy, jest w bagażniku – usłyszałam głos Langleya jak przez grubą warstwę waty. Po chwili Chris podetknął mi kubek z kawą. Stopniowo wata gdzieś znikła, podobnie jak ciemność przed oczami. Teraz było mi już tylko lodowato.

—Emocje to słabość – odezwał się Langley kładąc mi na ramionach koc. – Chyba, że wykorzystacie je do swoich celów. Musicie albo wyrzucić je kompletnie z siebie i odciąć się od nich... albo skierować je na to, co macie zrobić. Już wiesz, jak to działa, teraz tylko nauczysz się, jak to bardziej wykorzystywać. Nie spodziewałem się, że tak ci to szybko pójdzie – dodał jakby do siebie.

—To wcale nie było przyjemne – mruknęłam z trudem. Chciałam tylko, żeby przestało mi być zimno.

—Nie jest – zgodził się Kal. – Ale nic nie jest przyjemne.

Zostawili mnie w spokoju – aż się zdziwiłam, że Langley nie zmusił mnie do wstania i dalszego niszczenia środowiska. Wydaje mi się czasami, że Langley chyba na swój sposób mnie lubił – a przynajmniej mnie nie nienawidził. Nie okazywał tego, rzecz jasna, ale był stanowczo mniej ironiczny w stosunku do mnie. No i pozwalał mi na większe wybrzydzanie. Nie wiem, dlaczego nienawidził ojca, dlaczego irytowała go ciotka Isabel, nie wiem, czemu był zawsze zirytowany, ale z całą pewnością to, co do niego należało, robił tak jak powinien, a przynajmniej z zamierzonym skutkiem.

Siedziałam na pełnym słońcu, okryta kocem niemal po czubek uszu i piłam kawę, a Langley wziął się za udowadnianie Chrisowi, że rozwalanie głupich kamieni to zabawa dla przedszkolaków.

—Stań prosto i patrz na kamień, który masz zniszczyć – poinstruował Chrisa Langley. – Przypatrz mu się dobrze. Postaraj się przestać myśleć. Medytowałeś kiedyś?

—Nie bardzo – przyznał Chris. – Mam wyciągnąć rękę?

—Zaraz – mruknął Kal i zamyślił się. – Zamknij oczy. Wyobraź sobie kogoś, kogo żywiołowo nienawidzisz.

—No – potwierdził Chris stojąc z zamkniętymi oczami.

—Nie odzywaj się, bo się rozpraszasz – zgromił go Langley. – Po prostu wyobraź sobie, że to ktoś kogo najchętniej byś poszatkował, udusił i upiekł na wolnym ogniu. Przestań myśleć o czymkolwiek innym, skup się na tej osobie. Wyobraź sobie, że tego kogoś mordujesz...

Słuchałam tego, rozgrzewając się powoli, i mimo woli zastanowiłam się, czy to nie było zbyt daleko posunięte... Na twarzy Chrisa pojawił się zawzięty wyraz i byłam ciekawa, kogo może tak żywiołowo nienawidzić mój brat. Przyglądałam się z zainteresowaniem temu swoistemu budzeniu mocy.

—Mordujesz kogoś, kogo nienawidzisz. Teraz wyobraź sobie, że ta osoba zmienia się w kamień i nic nie możesz jej zrobić – ciągnął Langley. – Jesteś wściekły?

Chris zgrzytnął tylko zębami. Powoli zaczynało mi się robić coraz cieplej. Przez chwilę panowało milczenie, nagle ogarnęła mnie senność.

—Kamień robi do ciebie miny – powiedział nagle Kal, a ja drgnęłam przestraszona. – Wyśmiewa się z ciebie i kpi, że nic mu nie możesz zrobić. Czujesz tą wściekłość? Mógłbyś teraz rozwalić cały świat a nie jeden głupi kamień... Wyobraź sobie, że kamień wybucha. No, dalej, po prostu go zniszcz, na co jeszcze czekasz?! Po prostu go zniszcz, niech dłużej z ciebie nie kpi, zniszcz go, zniszcz! – głos Langleya zmienił się w jakiś przedziwny syk, jęk, nie wiem, ale po plecach przeleciał mi dreszcz. Zwłaszcza, że przez cały czas widziałam, jak na twarzy Chrisa pojawia się coraz większe skupienie i zaciekłość. Aż mnie zatchnęło z wrażenia, zwłaszcza, gdy niespodziewanie jeden z kamieni obok nas – wielkości mniej więcej piłki nożnej – wybuchł nagle sypiąc odłamkami. Zaskoczona zasłoniłam się kocem odruchowo, ale czym prędzej odsłoniłam się i spojrzałam z zafascynowaniem na Chrisa. Niewiarygodne...

Chris otworzył oczy i rozejrzał się zdziwiony.

—Co... co się stało? Coś przegapiłem...? – zapytał rozglądając się z oszołomieniem. Langley poklepał go po plecach.

—Nie przypuszczałem, że wam to powiem, ale jesteście lepsi, niż można by przypuszczać – powiedział niemal serdecznie. Chris popatrzył zaskoczony na niego, nie bardzo rozumiejąc, co miał na myśli.

—To – odezwałam się wskazując ręką na szczątki kamienia. – To ty.

—Ja? – zapytał z zaskoczeniem i niedowierzaniem, szarzejąc nagle na twarzy. – Żartujesz...?

Pokręciłam głową, nie mogąc oderwać jednocześnie od niego zafascynowanego wzroku. Wiedziałam, że Langley teoretycznie może mieć i raczej ma rację, wiedziałam, że takie rzeczy teoretycznie są dla nas chlebem powszednim – ale to była tylko wiedza teoretyczna, podczas gdy tutaj mieliśmy praktykę, najprawdziwszy pod słońcem dowód, że potrafimy coś zrobić. Co innego wierzyć, a co innego widzieć na własne oczy i w dodatku robić to...!

Chris usiadł nieuważnie obok mnie na skale, całkowicie szary.

—Jak ty to zrobiłeś...? – spytałam podając mu kubek z moją kawą. – Bez ręki i w ogóle...?

—Nie wiem – odparł Chris patrząc dookoła nieco błędnym wzrokiem. – Ja tylko... wyobrażałem sobie to, co on mówił... ja nic nie zrobiłem...

—Jak to możliwe... jak on to zrobił? – zapytałam Langleya.

—Normalnie – Kal wzruszył ramionami. Był jednak zadowolony, i dlatego też wyjaśnił mi, co się stało. – Ty używasz ręki do ukierunkowania energii, a on to samo sobie wyobraża.

—Wyobraża...? – powtórzyłam.

—Ma to po matce – odparł pogodnie Langley i zabrał Chrisowi kubek z kawą. – Tess potrafiła naginać umysły, a czegoś takiego nie da się zrobić ręką. Mógłbym rzecz jasna wyjaśnić ci fachowo, ale wtedy już w ogóle nic nie zrozumiesz – dodał uprzejmie.

—Więc wystarczy sobie tylko... wyobrazić? – zapytałam z zamyśleniem.

—Zależy co kto potrafi – Langley dolał kawy z termosu. – Ty już lepiej pozostań przy swojej technice, sama widzisz, że to ogromna siła. Nie potrafiłabyś zrobić tego samego z zamkniętymi oczami. A Zanowi po prostu łatwiej jest wyobrazić to sobie, bo nie jest to dla niego takie obce. Machanie ręką na nic by mu nie przyszło. Zan nie zrobi czegoś takiego jak ty, nie rozwali takiej skały i nie da rady na przykład nastawić komuś ręki bez wściekłych ryków pacjenta, a ty nie będziesz potrafiła sprawić, żeby ktoś zobaczył coś, czego nie ma. Musicie sobie w końcu uświadomić, że każde z was jest zupełnie inne i ma inne zdolności. W każdym razie, żebyście nie spoczęli na laurach – teraz czeka was jeszcze więcej pracy niż mogliście sobie wyobrazić. Będziecie ćwiczyć, i ćwiczyć, i jeszcze raz ćwiczyć, aż to, co zrobiliście dzisiaj, będzie tylko wstępem – zakończył Langley powracając do swojego normalnego sposobu bycia.

Chris spojrzał na mnie, otrząsnąwszy się z zaskoczenia podczas wyjaśnień Kala.

—Nie za ciepło ci pod tym kocem? – zapytał wciąż z nienaturalnym nieco kolorem na twarzy. Zastanowiłam się przelotnie.

—Nie – odparłam stanowczo. Wciąż było mi zimno, pomimo siedzenie na pełnym słońcu i pod kocem. Nie zamierzałam zdejmować z siebie okrycia. Chris spojrzał z zaniepokojeniem na Langleya, ale ten tylko wzruszył ramionami, już przyszedł do siebie po miłej niespodziance, jaką mu sprawiliśmy. (Widać byliśmy pojętnymi uczniami).

—To normalne – powiedział lekceważąco. – Pozbyła się energii i od razu jej zimno. Całkowicie ludzkie – dodał z lekką pogardą.

Być może, było mi akurat wszystko jedno.

Wysunęłam spod koca prawą rękę i popatrzyłam na nią z zastanowieniem. Nie przypuszczałam, że potrafiłam zdobyć się na coś takiego, a Langley zapewniał, że to dopiero wstęp. Więc co będzie dalej...?

Langley był z nas chyba bardziej zadowolony, niż chciał to okazać. Zmusił nas jeszcze do kilku ćwiczeń, z różnym zresztą skutkiem, i w końcu uznał, że obijamy się i że szkoda jego czasu, poczym odwiózł nas do Roswell. Wysadził nas kilka przecznic od Crashdown, twierdząc, że lepiej, żebyśmy na razie nie pokazywali się w jego towarzystwie. Wiedzieliśmy, że chodziło mu o to, by się przedwcześnie nie zdradzić, ale nie zrobiło to na nas większego wrażenia – wciąż byliśmy raczej zajęci naszymi dzisiejszymi osiągnięciami.

Ruszyliśmy w stronę kafeterii wlokąc się noga za nogą – dopiero teraz uświadomiliśmy sobie, że ten cały dzień był niewiarygodnie męczący. Przed nami pojawił się mój znajomy z Crashdown, ten od napiwku i znajomości z ojcem.

—Dzień dobry – powiedział do mnie, obrzucając nas jednocześnie uważnym spojrzeniem i zatrzymał się, jakby chciał porozmawiać.

—Dzień dobry – odparłam machinalnie, nie mając najmniejszej ochoty na żadne pogawędki. Minęliśmy go niespiesznie.

—Kto to był? – zapytał Chris z miernym zainteresowaniem.

—Klient z Crashdown – odparłam. Zastanawiające, czy naprawdę nikt go nie pamięta? Ciotka Maria stanowczo twierdziła, że nigdy faceta nie spotkała, choć miała niezłą pamięć do twarzy, Kyle również go nie kojarzył, a teraz jeszcze do pytanie Chrisa, który przecież ciągle plątał się po mieście i który znał już chyba wszystkich mieszkańców. Być może coś powinno mnie zaalarmować, jakiś wewnętrzny głos powinien mnie ostrzec, ale wszystkie wewnętrzne głosy były co najwyżej szeptami i nie zdołały się przedrzeć przez moje zmęczenie. A szkoda, bo gdyby któreś z nas obejrzało się wtedy, zobaczyło by, że facet stał w miejscu, patrząc za nami, a po jego twarzy błąkał się dziwny, niebezpieczny półuśmiech...

—Jestem głodny – odkrył Chris. – Czy ty też masz wrażenie, że zanim dojdziemy do Crashdown to umrzesz z głodu?

—Nie – pokręciłam głową.- Jedyne o czym marzę to pójść w końcu spać i nie obudzić się aż do południa.

—Czy ten cały Langley nie mógłby nas podrzucić na zaplecze Crashdown? – zirytował się Chris. – Jak mu teraz oboje padniemy na ulicy, to będzie sobie mógł papugi ćwiczyć a nie nas!

Przytaknęłam mu nie bardzo świadomie, oczy same mi się zamykały.

I nawet nie ruszył mnie widok matki siedzącej w jednym z boksów z Andrew Foxem.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część