Nan

Powrót do Domu (18)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Isabel:

Dziwnie było znowu być w Roswell i nie mieć nic do roboty. Siedziałam w domu, chodziłam po mieście, usiłowałam wyciągnąć z domu Alex, ale po dwóch takich eskapadach wolałam chodzić sama. Zresztą, Alex wyraźnie wolała przebywać w towarzystwie mamy i ojca, zwłaszcza, gdy ojciec zabierał ją na ryby. Podobno złapała to we mgnieniu oka. Dla mnie było to zaskakujące, nigdy tego nie znosiłam, a Jesse nigdy nie umiał łowić ryb. W przeciwieństwie do Maxa, który uwielbiał jeździć na ryby... siedziałam w Roswell i moje myśli wciąż uporczywie powracały do brata.

Kyle ciężko pracował, a przynajmniej mówił, że ciężko pracuje. Zmienił mi w samochodzie pasek klinowy, bo podobno był już na skraju wytrzymałości i świece, z którymi też było coś nie tak. Owszem, wieczorami spotykaliśmy się i było czasami fajnie, prawie tak jak kiedyś, ale to były tylko niektóre wieczory – te, kiedy Maria nie miała zmiany w Crashdown. I Maria, i Kyle pracowali i nie mogli pozwalać sobie na dni wolne, zresztą obserwując ich miałam niezbyt miłe wrażenie, że oni nawet nie bardzo chcieli mieć urlop... Zresztą, nie byliśmy już dziećmi, nie musieliśmy przebywać ze sobą cały czas, bez przesady. Ale radością też nie pałali, i mówiąc szczerze było mi odrobinkę przykro z tego powodu. W końcu kiedyś Kyle był moim przyjacielem, Maria była druhną... a teraz gdy czasami na nich patrzyłam, miałam wrażenie, że oni mają swoje własne życie, do którego nie mieli zamiaru dopuszczać nas, kosmitów po raz drugi. Być może zresztą mieli rację, bo z tego co widziałam, kontakty z kosmitami nie bardzo wychodziły ludziom na zdrowie.

Zostaliśmy sami z Michaelem – Alex nie wykazywała żadnej chęci łażenia razem z nami. Poszliśmy we dwoje do Muzeum Ufologicznego, poszliśmy na cmentarz, pojechaliśmy nawet na pustynię, odnaleźć nasze skały. Mój samochód podskakiwał i ledwo wyszedł z tej wycieczki z całym podwoziem, bądź co bądź był raczej miejskim samochodem a nie jeepem przystosowanym do wertepów.

Pustynia nie zmieniła się, pozostała tak samo, jak była. Słońce, kurz, skały. I nasze dwie skały wycelowane szyderczo w niebo, jakby urągając nam, że nie mamy już szans na powrót tam do góry. Staliśmy w milczeniu u podnóża naszych skał, ramię przy ramieniu, i patrzyliśmy na zasypaną większymi i mniejszymi odłamkami skalnymi dróżkę. Jak by nie było, to jednak to było miejsce... no, miejsce naszych narodzin. Ponownych. Dziwne miejsce. Nie jestem zabobonna, ale bałabym się zostać tu sama w nocy. Byłam pewna, że gdzieś tutaj plątały się upiory przeszłości, których wolałabym nie wywoływać. Ani teraz, ani nigdy.

Ojciec pojechał do Coviny – wciąż pracował w tej swojej kancelarii i nie miał najmniejszego zamiaru przestać. Matka pojechała razem z nim – pomagała mu prowadzić całą firmę. Podziwiałam ich, bo ja nie mogłabym przez całe życie siedzieć w tych różnych aktach, papierach... Alex pojechała razem z nimi. Siedziałam w domu całkiem sama, bo Michael plątał się gdzieś po okolicy. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam tyle czasu dla siebie – nie musiałam nic robić i niczym się martwić, byłam na urlopie... Mogłam pójść do Crashdown, ale głupio mi było patrzeć, jak Maria pracuje, gdy ja tymczasem siedzę bezczynnie. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić – nie mogłam jakoś skupić się ani na kosmetykach, ani na ubraniach, zakupy w Roswell byłyby szaleństwem skoro w Nowym Jorku miałam wszystkie sklepy na wyciągnięcie ręki i w dodatku w wielu z nich mogłam liczyć na zniżki czy też na zarezerwowanie dla mnie co ciekawszych rzeczy, z racji pracy w Vogue’u. Zadzwoniłam do Lisy, ale Lisa była w środku jakiejś sesji i nie mogła rozmawiać. Zawahałam się, patrząc na numer na wyświetlaczu komórki – telefon Paula... Nie da się ukryć, tęskniłam za nim. Brakowało mi go i nie wiedziałam, co zrobić. Zadzwonić? A jeśli nie będzie chciał ze mną rozmawiać? Na jego miejscu nie miałabym ochoty rozmawiać ze sobą.

Naprawdę mi go brakowało. Uświadomiłam to sobie w niezwykle prozaicznej sytuacji, mianowicie stałam w kuchni i głodna wpatrywałam się w lodówkę, która pusta nie była. W naszym domu to Paul był od gotowania, nie dopuszczał mnie do garnków, a mnie w gruncie rzeczy bardzo to odpowiadało. Teraz jednak nie bardzo miałam pojęcie, co z tego wszystkiego mogę zrobić – a Paul wymyśliłby coś atrakcyjnego z całą pewnością, no i tak oto od słowa do słowa, czy też raczej od myśli do myśli, zaczęłam zastanawiać się, co się dzieje z Paulem. Bałam się do niego zadzwonić, bo nie byłam pewna, czy to aby nie jest tylko kulinarne przywiązanie. Poza tym miał wszelkie powody by być na mnie wściekłym, był jednak zbyt dobrze wychowany by robić mi awanturę przez telefon. Zresztą to żadna przyjemność, bo nie ma wtedy możliwości osobistego zakopania topora wojennego. Z drugiej jednak strony Paul miał w sobie coś niezwykle ekscytującego, mianowicie pewną subtelną bezczelność nowojorczyka – która objawia się w metrze, gdzie zajmie ostatnie siedzące miejsce, na autostradzie, wpychając się przed ciebie albo śmignie pasem dla ciężarówek gdy ty stoisz w kilometrowym korku, w sklepie, gdzie zwinie ci spod ręki ostatni egzemplarz czegoś... W pewnym stopniu było to denerwujące, ale stanowiło część nieodpartego uroku Paula. Brakowało mi tego. Nowy Jork jest szybki i zdecydowany, jeśli nie zrobisz czegoś w tej chwili – przepadło. Tutaj było inaczej, a ja już od tego odwykłam i ciężko było mi znów przestawić się na inne tory. Nie musiałam nigdzie gnać, niczego załatwiać, nie urywały się telefony, bo służbową komórkę zostawiłam w domu, razem z Paulem. I znowu wróciłam do myśli o nim.

Czego ja tak właściwie chciałam? Byłam znowu w Roswell, spotkałam rodziców a nawet Michaela, ale ze zdziwieniem odkryłam, że wcale nie czułam się przez to szczęśliwa. Dlaczego człowiek nie może mieć wszystkiego? Dobrze chociaż, że Alex zachowywała się w miarę – choć czasami bałam się, że to cisza przed burzą. Alex nigdy nie była aż tak spokojna.

Siedziałam przy stole kuchennym, bębniąc palcami po stole i wpatrując się bezmyślnie w zdjęcie stojące na lodówce. Stare zdjęcie przedstawiające mnie i Maxa na plaży na Florydzie. Max, gdzie ty teraz jesteś? Przyjechałam tu po to, by cię odnaleźć... Zawahałam się. Nie używałam moich właściwości bardzo długo... a przynajmniej nie w stosunku do rodziny, w końcu naczelna albo księgowy do nich nie należą. Wcześniej bałam się, że nie uda mi się wejść, że być może oni nie żyją. Ale Michael był cały i zdrowy i ganiał gdzieś po okolicy, usiłując odnaleźć starych kumpli, więc może i Max gdzieś jest...?

I kto wie, czy nie zdecydowałabym się na to. Być może, gdyby akurat nie zadzwonił telefon, wiedziałabym wcześniej coś, co wydawało się niemożliwe. Los zazdrośnie strzegł jednak swoich tajemnic, nie pozwalając wejrzeć choćby odrobinkę. Może to i dobrze. Pewnych spraw nie należy przyśpieszać.

—Słucham, dział stylistyki – powiedziałam do słuchawki i ugryzłam się w język. Spaczenie zawodowe, chyba za długo pracuję w jednej firmie; mam już nawyk odbierania służbowych telefonów.

—Od kiedy to macie w domu dział stylistyki? – zdziwił się głos po drugiej stronie, wprawiając mnie w zaskoczenie. Głos był niewątpliwie damski i byłam pewna, że już go kiedyś słyszałam, ale nie byłam w stanie przypomnieć sobie do kogo należał. Przypomniałam sobie coś mglistego, ale nie mogłam odgadnąć kim była ta osoba, choć miałam niesamowicie denerwujące wrażenie, że jestem o krok i że powinnam doskonale wiedzieć. – Długo cię nie było, Isabel.

—Kto mówi? – zapytałam. Nie miałam pojęcia, kto to może być. W każdym razie ktoś, kto musiał mnie chyba znać...

—Nie poznajesz starych znajomych, Isabel – roześmiała się kobieta. – A ja nie wiedziałam, że aż tak mi się zmienił głos... To ja, Liz.

Zamurowało mnie. Liz...? Liz Parker? Nie, niemożliwe...

—Isabel, jesteś tam? – zaniepokoiła się kobieta.

—Liz Parker...? – wydusiłam z siebie. – Ta Liz Parker...?

—Nie zauważyłam, żebym istniała w większej ilości egzemplarzy, ale owszem, to ja – potwierdziła spokojnie Liz. Usiadłam ciężko, ściskając kurczowo słuchawkę. Liz Parker, ta od Maxa...! Niesamowite. Nieprawdopodobne! Choć w sumie powinnam wykreślić to słowo z mojego słownika – zapomniałam, że w moim życiu nie było rzeczy niemożliwych...

—Gdzie jesteś, Liz? – zapytałam z obawą, że to tylko sen albo złudzenie.

—W Roswell, tak samo jak ty – odparła po prostu Liz. Chciałam ją zapytać o setki rzeczy, co się działo z nią i z Maxem gdy wyjechali z Roswell, gdzie byli, co z Maxem, czy jest razem z nią, czemu nie przyszła po prostu do nas do domu – ale chyba trochę się bałam – tego, że tak naprawdę to tylko wymysł mojej wyobraźni albo że usłyszę taką odpowiedź, której nie chciałabym poznać. – Isabel, posłuchaj, powinnyśmy się spotkać... Masz dzisiaj czas?

Czy miałam czas? Miałam urlop, i czasu miałam aż w nadmiarze w spokojnym Roswell!

—Naturalnie – powiedziałam. – Przyjdziesz... przyjdziecie tutaj? O której? A może ja przyjdę do was?

Liz milczała przez chwilę, ja zaś czekałam niecierpliwie na odpowiedź – jeśli wróciła Liz, to może to oznaczać, że wróciła razem z Maxem! Nie zastanawiałam się czemu to nie Max do mnie dzwoni, ale chciałam zobaczyć się z nim jak najszybciej. Nie widzieliśmy się stanowczo zbyt długo.

—Wolałabym, żebyśmy spotkały się w parku – rzekła w końcu Liz. – Tym koło szkoły, dobrze? Za pół godziny.

—Jak chcesz – zgodziłam się nieco zdziwiona. Czemu Liz nie chciała spotykać się jak człowiek, czemu nie chciała żebym ja do niej przyszła? Zaraz, wróć. Sformułowanie „jak człowiek” chyba również nie jest zbyt na miejscu... W każdym razie może w parku pojawi się również i Max, który przecież też musiał przyjechać.

—To do zobaczenia – zakończyła Liz i rozłączyła się. Popatrzyłam na trzymaną w dłoni słuchawkę i uświadomiłam sobie, że nie uzgodniłyśmy dokładnie miejsca spotkania. Park koło naszej dawnej szkoły był największym parkiem Roswell – i nie miałam pojęcia, jak zamierzamy się tam odnaleźć. Nie miałam nawet możliwości zadzwonienia do Liz i uściślenia tego jakże ważnego szczegółu – nie znałam numeru, z jakiego dzwoniła... to mogła być komórka, telefon na stacji benzynowej czy też w hotelu.

Pojechałam do parku z duszą na ramieniu. Zaparkowałam samochód koło wejścia, postałam chwilę koło placu zabaw i w końcu ruszyłam w kierunku szkoły, z nadzieją, że może po drodze natknę się na Liz. Szłam niezbyt śpiesznie, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu niewielkiej kobiety o ciemnych włosach i wysokiego mężczyzny, jednak nigdzie nie mogłam ich dostrzec. Na ławce, obok której przechodziłam, siedziała tylko jakaś blondynka. Przeszłam obok nie zwracając na nią większej uwagi, ona jednak podniosła się z miejsca i ruszyła za mną.

—Isabel – zawołała za mną cicho. Przystanęłam i odwróciłam się gwałtownie. Przede mną stała niewielka blondynka, ze związanymi na karku włosami, ubrana nienagannie i spokojnie, w przeciwsłonecznych okularach. Przyznaję, że patrzyłam na nią, ale nie poznawałam jej – dopiero gdy kobieta zdjęła okulary, gdy zobaczyłam jej ciemne oczy, coś zaświtało mi w głowie.

—Liz? – zapytałam niepewnie. Kobieta uśmiechnęła się do mnie i teraz już nie miałam wątpliwości, że była to Liz. Uścisnęłyśmy się serdecznie.

—Gdzie Max? – zapytałam rozglądając się niecierpliwie dookoła. Liz spokojnie usiadła na ławce i wskazała mi miejsce obok siebie.

—Usiądź, Isabel, pogadamy spokojnie – zaproponowała. Usiadłam.

—A właśnie, czemu wybrałaś park, żeby się spotkać? – zapytałam.

—Bo jest zbyt piękna pogoda, żeby siedzieć w budynku – uśmiechnęła się lekko Liz. – Poza tym... powiedzmy, że park wydał mi się bezpieczny – w ostatnim słowie Liz zabrzmiało coś groźnego i mimo woli dreszcz przeleciał mi po plecach. Bezpieczny?

—Co to znaczy „bezpieczny”? – zaniepokoiłam się. Nie podobało mi się, że nigdzie w pobliżu nie było Maxa. Może to jakiś podstęp albo pułapka...?

—Neutralny, jak wolisz – Liz wzruszyła obojętnie ramionami. – Po prostu uznałam, że lepiej będzie się rozmawiało tutaj niż w domu... czy też kawiarni.

Skinęłam głową.

—Zmieniłaś się, Liz – powiedziałam patrząc na nią z uwagą.

—Dziewiętnaście lat temu z całą pewnością wyglądałam młodziej – zauważyła z humorem. Teraz za to Liz wyglądała o wiele starzej niż ja, a nawet starzej niż Maria. To już nie była ta sama Liz co kiedyś, i domyślałam się, że wiele musiało się wydarzyć przez te wszystkie lata. W jej twarzy było coś śmiertelnie poważnego nawet wtedy, gdy się uśmiechała. Mimo woli pomyślałam o tym, jak teraz wygląda mój brat – i szczerze mówiąc po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że skoro życie nie obeszło się zbyt łaskawie z Liz, to co działo się z moim bratem... być może z nas wszystkich ja wyszłam najlepiej i miałam najwięcej szczęścia, ja i Michael.

—Co się z tobą działo, Liz? – zapytałam cicho.

—To może ty najpierw mi wszystko opowiesz – zaproponowała Liz i być może tylko mi się wydawało, ale miałam wrażenie, że zerka niespokojnie w kierunku pobliskiej alejki. Spojrzałam w tamtym kierunku, ale na ławce siedziała tylko jakaś para, chłopak z dziewczyną, chyba byli w sobie zakochani.

—Zapewniam cię, że nie działo się ze mną nic nadzwyczajnego – ot, zwyczajne życie – stwierdziłam. – Jestem jednak pewna, że u ciebie działo się bardzo dużo.

Liz westchnęła ciężko i wyjęła z torebki papierosy.

—Owszem, działo się dużo – mruknęła z goryczą. – Aż za dużo... stanowczo wolałabym twoje zwyczajne życie.

Poczułam się zaintrygowana.

—Ja i Max wzięliśmy ślub, wiesz? – powiedziała Liz zapalając papierosa. Jakoś nie poczułam się zdziwiona tym faktem. – Na początku wszystko było dobrze, mieliśmy nawet córkę. Nie wiem, jakim cudem oni wpadli na nasz trop – poczułam, jak podnoszą mi się na karku wszystkie małe włoski. – I dopadli nas, w Ilinois.

Liz zamilkła patrząc w kierunku tej zakochanej pary, w mojej głowie zaś w zawrotnym tempie galopowały różne myśli. Mieli córkę...? Liz jest tutaj sama, czy to może oznaczać... nie, to niemożliwe. Poczułabym coś przecież gdyby Max... a jeśli znowu wsadzili ich do białego pokoju?

—I? – zapytałam bez tchu, czekając z niepokojem na resztę. Liz opowiadała wszystko w denerwująco krótkiej formie, byłam pewna, że to, co mówi, należało przemnożyć przez dwa albo trzy. Musiało tam być tego znacznie więcej, tyle że ona nie chciała o tym mówić...

—I to cud, że ja i Jennie... Jennie to nasza córka... że my w ogóle żyjemy – powiedziała ponuro.

—Chcesz przez to powiedzieć że Max... – zaczęłam niepewnie.

—Że on nie żyje – dokończyła cicho Liz. – Od piętnastu lat.

Zamilkłyśmy. Słyszałam w uszach walenie własnego serca i miałam wręcz wrażenie, że świat wiruje dookoła mnie. Zacisnęłam mocno oczy. A więc Max nie żyje... Mój brat nie żyje od tylu lat a ja nic o tym mnie wiedziałam. Moja bratowa i jej córka cudem uszły z życiem gdy ja rozwodziłam się beztrosko z Jesse’m i mieszkałam w najdroższej dzielnicy Nowego Jorku. Max zginął a ja nic nawet nie poczułam. Ilinois, to przecież tak nie daleko z Nowego Jorku, osiemnaście godzin jazdy!

A więc nic już nie będzie takie samo jak kiedyś, choć tak na to liczyłam. A więc rozpadliśmy się już na dobre – Max i Tess nie żyją, Maria i Kyle mają własne życie, Michael również... Na co ja w ogóle liczyłam wracając tutaj? Że cofnę się w czasie, do życia, jakie kiedyś tu wiodłam?

Zawsze wiedziałam, że muszę liczyć się z taką ewentualnością – nie sposób było zabezpieczyć się przed tym, ale mimo wszystko byłam optymistką i wierzyłam, że wszystko jakoś się ułoży, że kiedyś w końcu odnajdziemy się i znów zawsze będziemy razem, tak jak było od samego początku. Jednak to, co powiedziała Liz, było dla mnie jak uderzenie obucha, ścinało mnie z nóg i wywracało całe moje życie na lewą stronę. Przez te wszystkie lata myślałam o tym, co powiem Maxowi, gdy znów się spotkamy, jak ucieszy się widząc Alex, a ostatnie dni w Roswell, odnalezienie Marii, Kyle’a i Michaela tylko podsyciło moją nadzieję, która teraz legła w gruzach. Co musi czuć człowiek, któremu zabierają wszystko, w co wierzył? Tęskniłam za Maxem przez cały czas, myśl o tym, że mój brat zawsze stoi za mną, choć nie ma go fizycznie obok mnie, zawsze dodawała mi sił – teraz zostałam bez niczego.

Max nie żyje, Max nie żyje, Max nie żyje...

Liz położyła rękę na mojej dłoni.

—Wiem, Isabel – powiedziała cicho z sympatią, tak jakby wiedziała o czym myślę. – Gdybyś zobaczyła Jennie... ma jego oczy, wiesz?

Tak, Liz była po tej samej stronie. Wiedziałam, że Liz mi tego nie powie, ale nie musiała – i tak wiedziałam, czułam, że jej życie zawaliło się; pamiętałam ją, gdy Pierce dorwał Maxa w swoje łapy i łatwo było mi wyobrazić ją sobie po jego śmierci. Musiała być załamana.

—I co potem? – zapytałam nieswoim głosem. Max nie żyje...

—W końcu wylądowałyśmy z Jennie w Las Cruces – zaczęła na nowo Liz. – Wyobrażasz sobie? Tak blisko, a jednak nigdy tutaj nie przyjechałyśmy.

—Więc czemu tu się znalazłaś? – zapytałam.

—Wierzysz w przypadki, Isabel? Albo w przeznaczenie? – zapytała niespodziewanie Liz. Wzruszyłam ramionami. Nie byłam pewna w co wierzę... – Ja zaczęłam. Od chwili, gdy Jennie spotkała Chrisa... to znaczy Zana. Pamiętasz małego synka Maxa i Tess? – żachnęłam się nieco. Oczywiście, że go pamiętałam... czy też raczej doskonale pamiętałam tamtą sytuację. – To wydaje się być niemal nieprawdopodobne, ale on teraz wygląda jak lustrzane odbicie Maxa. A Jennie spotkała go zupełnie przypadkiem. Nie masz pojęcia, jak oni są do siebie podobni, wszyscy troje, to wręcz zakrawa na cud. Gdyby nie Zan, pewnie te wakacje spędzałybyśmy z Jennie tak samo jak wszystkie pozostałe. Opowiedziałam mu o wszystkim i to on zaproponował ten wyjazd do Roswell.

Patrzyłam na Liz jak mówiła o Zanie i ze zdziwieniem obserwowałam, jak w jej oczach pojawia się błysk gdy o nim wspominała. Widać musiał być istotnie niezwykłą postacią skoro mówiła o dziecku Tess z taką pasją. Albo też musiał być bardzo podobny do Maxa... Obliczyłam w myśli ile lat liczy sobie obecnie Zan i nie wiedzieć czemu wyszło mi dwadzieścia. Jeśli rzeczywiście tak bardzo przypominał Maxa, to był teraz prawie w takim samym wieku jak wtedy, gdy widziałam go po raz ostatni. Nie mogłam jednak zrozumieć, czemu Liz z takim entuzjazmem wypowiadała się o nim – przecież to był dla niej obcy chłopak, syn Tess – Tess która nas zdradziła, która zamordowała przyjaciela Liz! Nie wiem, czy na jej miejscu zaakceptowałabym nieślubnego syna mojego męża, a ze słów Liz wydawało mi się, że ten Zan jest im bliski i że ma na nie ogromny wpływ. Dlaczego?

—A ty? Co działo się z tobą? – zapytała Liz.

—Ze mną – powtórzyłam usiłując skupić myśli. – Zaraz. Od kiedy jesteś w Roswell?

—Od wczoraj. Dokładnie od wczoraj – Liz zerknęła na zegarek. – I powiem ci, że jesteś pierwszą osobą, która dowiedziała się o moim powrocie – dodała z uśmiechem.

—Pierwszą? – zdziwiłam się nieco. – To znaczy że nie zatrzymałaś się u ojca?

—Źle się wyraziłam. Pierwszą osobą z naszej grupy – uściśliła Liz. – Wiem, że Michael wrócił, tata mówił, że widział go kilka razy, wiem, że Maria pracuje w Crashdown i że Kyle prowadzi warsztat, ale wolałam się najpierw zobaczyć z tobą.

—Dlaczego? – zdziwiłam się szczerze. Liz i Maria niby były moimi druhnami na ślubie, w imieniu tak zwanej przyjaźni, ale Maria była znacznie bliższą przyjaciółką Liz niż ja, naturalne więc byłoby, gdyby najpierw spotkała się z nią, a dopiero później ze mną, a nie na odwrót. – To znaczy cieszę się, że się widzimy, bardzo się cieszę, ale przecież... przecież chyba Maria byłaby bardziej odpowiednia.

Papieros Liz już dawno się skończył i teraz wyjęła z pudełka kolejnego, ale nie zapalała go jeszcze – obracała go tylko w palcach. Patrzyła znowu w kierunku pary na pobliskiej ławce; być może przypominali jej dawne czasy, kiedy to ona chodziła po parkach z Maxem. A może raczej gdy nie chodziła z Maxem po parkach...

—Powiem ci szczerze dlaczego akurat ty, Isabel – odezwała się w końcu. – Bo jesteś jego siostrą. I tylko dlatego tu przyjechałam.

Milczałam. Miałam wrażenie, że jej wypowiedź była mocno okrojona, ale chyba ją rozumiałam. Patrzyłam teraz na doświadczoną dorosłą kobietę, która przez ostatnie lata ciągle płaciła za to, że niegdyś mój brat uratował jej życie, na kobietę, która w młodości musiała wyrzec się wszystkiego by ujść z życiem. Roswell było dla niej jednocześnie symbolem najszczęśliwszych dni jak i bólu, i dla każdego z nas powrót do Roswell było w równej mierze Edenem co i piekłem. Liz z całą pewnością przywodziło na myśl Maxa, który był zdaje się tym jednym jedynym. Zadziwiające, że istnieje jeszcze taka miłość jak w szekspirowskich tragediach, a jednak istnieje, tuż obok mnie – właśnie między Liz a Maxem. Nie wiem jak, ale wiedziałam, że dla Liz on wciąż gdzieś jeszcze żył – po prostu to czułam. Moje wszystkie problemy i niepewności co do Paula wydały mi się niepozorne i błahe przy tym, co było między nimi – wielkie i monumentalne, tak właściwie niezniszczalne. Jednocześnie jednak odczułam ulgę, że to nie na moich barkach leży tak wielki ciężar.

—Choć tak właściwie jest jeszcze jeden powód, dla którego najpierw spotkałam się z tobą – odezwała się niespodziewanie Liz, przerywając moje myśli o amerykańskich Romeo i Julii. Spojrzałam na nią z zaciekawieniem. – Chodź – poleciła Liz wstając z ławki. Zaskoczona również wstałam. – Coś ci pokażę – powiedziała ujmując mnie za rękę i ciągnąc w kierunku ławki, ciągle okupowanej przez zakochaną parę.

—Liz – usiłowałam zaprotestować. – Liz, czekaj, co ty chcesz zrobić?

Ale Liz jakby ogłuchła na wszystko. Zaciągnęła mnie do ławki. Młodzi ludzie na widok dwóch zbliżających się kobiet wstali. Rzuciłam na nich okiem i usiłowałam zatrzymać jakoś Liz – nie miałam pojęcia, co też mogło wpaść jej do głowy, a potem mój wzrok prześlizgnął się ponownie po twarzach dziewczyny i chłopaka. Z zaskoczenia zamarłam, wpatrując się w nich z niedowierzaniem.

—Isabel, wolałabym, żebyś ty ich najpierw poznała, w końcu jesteś siostrą Maxa – powiedziała stanowczo Liz stając przed parą. – To właśnie są Jennie i Chris, dzieci Maxa. Jennie, Chris – Liz zwróciła się do młodych ludzi. – To wasza ciotka, Isabel Evans-Ramirez.

Milczałam zaskoczona, nie wierząc własnym oczom. On wyglądał identycznie jak Max, miał jego oczy, jego uszy i nos, był tego samego wzrostu, jednocześnie zaś gdzieś w głębi duszy słyszałam powtarzający głos „Max nie żyje, Max nie żyje, Max nie żyje”, ale przestałam w to wierzyć, przestałam wierzyć Liz i własnemu rozsądkowi, wierzyłam tylko w to, co radośnie krzyczało moje serce.

Oto stał przede mną żywy Max, dokładnie taki, jakiego zapamiętałam.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część