_liz

Shattered like a falling glass (1)

Wersja do druku Następna część

Dedykuję to opowiadanie oczywiście Hotaru. W podziękowaniu za zarażenie mnie tym niezwykle przyjemnym wirusem i za podsunięcie kilku pomysłów. Jeśli ten fan-fick odniesie chociaż drobny sukces, będzie to głównie jej zasługa. Hotaru, jestem pełna podziwu dla twojego stylu i weny, mam nadzieję, że zaszczycisz mnie czytając to opowiadanie.



„Shattered like a falling glas”


I

Noc. Ciemność i cisza były idealne do tego typu działań. Jej motywy pchały ją tylko w jedną stronę – uciec. O tak, noc to wymarzony czas na ucieczkę. Dlatego nie spała.

Liz Parker spędzała kolejną noc bez snu. Tym razem jednak miała na to swoje lekarstwo. Medykament na wszystkie problemy. Vermont. Lek na główne zaburzenie – Maxa Evansa.

Zielone iskierki przecięły delikatną skórę, wydobywając ciche jęknięcie ze spierzchniętych ust.

Kiedyś myślała, że będzie zawsze z Maxem, że nic ich nie rozdzieli. A oto teraz uciekała przed nim, a jej własny organizm przypominał jej kogoś, kto zmienił jej życie w piekło. Ktoś, kto pewnego wrześniowego dnia zabawił się w Boga i wciągnął ją do kotła 'kosmicznych spraw'. Ten, kto ją uratował, teraz ją zabijał. Cóż za ironia...

Wpychała kolejne ciuchy do torby, nie zastanawiając się nawet czy pogniotą się. Teraz chciała jedynie zniknąć na dworcu, w dusznym autobusie, który ją wywiezie daleko stąd.

Daleko od Rosell, od Maxa i od tej trującej myśli, która wciąż nawiedziała jej umysł. Wspomnienie drobnej blondynki i jej dziecka, poczętego przez Maxa. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to naprawdę miało miejsce. Oczekiwał od niej poświęcenia, ryzykowania życiem, oddania wszystkiego czego pragnęła, patrzenia na to, jak w ciele Tess rozwija się młode życie, które zawsze chciała urodzić ona. Teraz jeszcze żądał aby pomogła mu znaleźć syna.

Nie. Tego już znieść nie mogła. Chciała, starała się. I zrobiłaby to dla Maxa. Dla tego dawnego Maxa, jej Maxa. Teraz był dla niej zupełnie obcy. Bywały chwile, gdy go nie poznawała. Zdeterminowany i zaślepiony dążeniem do swoich celów. Kiedyś nie przewidywała nawet, że ta sielanka może tak szybko runąć.

Nie będzie 'żyli długo i szczęśliwie'.

Zamknęła drzwi do pokoju, schodząc na dół. Rodzice czekali. Nie wiedziała nawet kto bardziej się cieszył z tego wyjazdu, ona czy zaniepokojeni od roku opiekunowie. Prawda była taka, że od nich i ich ciągłych pyta też musiała się uwolnić. To było najbardziej gorzkie – musiała się uwolnić od wszystkiego, co w jakikolwiek sposób wiązało się z jej dotychczasowym życiem.

Wchodząc na stację myślała już tylko o autobusie, pozostawieniu tego za sobą. Potrzebowała dużo sił i samodzielności, by móc budować na nowo swoją osobowość.

Ciemne oczy przeglądały tablice z rozkładem jazdy. Vermon 0:40. Ale wzrok Liz przesunął się dalej, mijając kolejne miasta wypisane żółtymi literami.

Za nią było wyjście, które prowadziło do jej życia, do jej kosmicznego piekła. Teraz stała na rozdrożu. Mogła wybrać bezpieczne Vermont, gdzie czekała na nią znów rola grzecznej uczennicy i córeczki swoich rodziców. Z drugiej strony miała możliwość odetchnąć całkiem nowym powietrzem.

Skoro już uciekała, czemu nie miałaby całkowicie przeciąć tej pępowiny?

Zamknęła oczy, licząc powoli w myślach. 10...9...8... zbierała odwagę na ostateczne cięcie... 3...2...1. Otworzyła powieki, a jej wzrok padł na żółte litery układające się w nazwę S e a t t l e

* * *

— Podać coś? – głos barmanki przebił się przez gwar

Chłopak zlustrował uważnie jej postać. Lewy kącik ust uniósł nieznacznie do góry. Czekał jeszcze aż spojrzy mu w oczy. Ułamek sekundy i... jest. Usta kobiety rozchyliły się nieco, po czym pojawił się na nich pełny uśmiech.

To zawsze przychodziło z taką łatwością.

— Błagam, litości – jęknęła dziewczyna, siedząca na stołku obok chłopaka – Mdli mnie już od tego.

Chłopak pokręcił głowę i sięgnął po orzeszki stojące na ladzie. Barmanka wciąż zerkała na niego. Słodka duma połączona z soczystym smakiem kolejnego zwycięstwa przetoczyła się przez jego umysł. Teraz wystarczyło czekać na numer telefonu lub adres i kolejny wieczór miał z głowy.

Brunetka obserwująca go, podskoczyła lekko, czując pikanie na brzuchu. Wciąż dziwnie się czuła z paigerem. Nie musiała nawet zaglądać, by wiedzieć czyj numer ma wybrać i zadzwonić.

Nie zorientował się gdy zniknęła. Teraz bardziej zajmowała go rudowłosa barmanka śląca mu znaczące spojrzenia zielonych oczu. Max usiłowała kiedyś znaleźć powód jego wiecznych podbojów, ale wciąż dochodziła do jednego wniosku – faceci i ich ego... Może to ego kazało mu co chwila szukać nowych fascynacji, ale tylko on wiedział, że coś zupełnie innego nie pozwalało mu takiego jednorazowego wypadku podtrzymać przy życiu dłużej niż kilkanaście godzin.

— Idziemy – brunetka rzuciła krótko i obróciła sięgnął

Znudzenie zaćmiło spojówki jego oczu. Liczył na udany wieczór, który właśnie chciano mu zniszczyć. Spojrzał na rudowłosą dziewczynę, czekając na jej ruch. Tymczasem ruch wykonał ktoś inny. Max złapała go za ucho i pociągnęła ostro.

— Alec, rusz się – niecierpliwiła się

Skapitulował.

* * *

Siedzenie było niewygodne i już po kilku godzinach zaczęły ją boleć plecy. Głowa wsparta o zabrudzoną szybę pulsowała wspomnieniami.

Chyba już wszystkie obrazy przetoczyły się przez jej umysł. Od tych najsłodszych, wyjętych z kart bajki, kiedy była i czuła się królową, a skończywszy na tych cierpkich i ołowianych, gdy wszystko zaczęło się sypać.

Kawałek po kawałku. Od miesięcy gubiła kolejne fragmenty idyllicznego życia i nadziei na to, że kiedyś naprawdę będzie szczęśliwa. Najpierw życie zasnuły chmury przeznaczenia, które zgasiło ogień między nimi. Potem siłą wydarto jej fragment duszy – Alex umarł. I od tamtej pory z każdym krokiem było coraz gorzej.

Uniosła dłoń, przyglądając się uważnie oliwkowej skórze. Żadnych iskier ani kosmicznych wysypek.

Może to wcale nie było spowodowane tylko i wyłącznie uleczeniem te dwa lata temu? Kiedy się nad tym głębiej zastanawiała, dochodziła do pewnego wniosku – to jej podświadomość reagowała gwałtownie, wywołując reakcje chemiczne wewnątrz organizmu.

Fachowiec od psychoanalizy określiłby to nawet pewnym objawem obrony i odreagowania przed zagrożeniem. Jej zagrożeniem był Max.

Gwałtownie szarpnęło autobusem. Żołądek podskoczył jej do góry. Przyspieszyli. Uchwyciła jednak zniszczoną tablicę informującą o tym, że właśnie wjechali na teren Seattle.

* * *

Alec oglądał z miernym zainteresowaniem figurkę stojąca na półce. Stuknął w nią kilka razy palcem. Ładne cacko. Ładne i całkowicie nieprzydatne. Nie widział sensu w posiadaniu takich rzeczy, zwłaszcza, że za pewne dostałby za nią sporo kasy.

— Alec – głos brunetki przemknął koło jego ucha
Uniósł jedynie dłoń, dając tym samym znać, że mogą mówić i się nim nie przejmować.

Max westchnęła i przewróciła oczami. Po co ona go w ogóle ze sobą brała, skoro i tak nie interesował się tym, o czym mówili. A raczej o czym mówił Logan.

— Ok. Co to za sprawa? – zapytała, nie odrywając wzroku od Aleca
Musiała uważać, żeby czegoś nie zwędził. To był ich częsty sposób na zarabianie, ale okradanie Logana jakoś jej nie przypadało do gustu.

Tak z czystego szacunku. No, a może nie tylko z tej przyczyny. Ale prawda była taka, że musiała zepchnąć inne, głębsze powody w niepamięć.

— To pilna sprawa – jeśli chodziło o ratowanie świata i życia niewinnych ludzi, zawsze był poważny. Tym razem również jego ton aż napinał mięśnie w słuchaczach. No... w jednym słuchaczu. W Max. Alec był zbyt zajęty zdrapywaniem złotej farby z figurki, by nawet zainteresować się informacjami.

— Przybywa świadek koronny w sprawie o korupcję komendanta policji. Problem w tym, że mają zamiar się go pozbyć – Max przysłuchiwała się z lekką obojętnością – Trzeba go bezpiecznie dowieźć do sądu.

Max spojrzała na Logana uważnie. Nie widziała czy to jego ton czy sama sprawa wywoływała w niej niepewność. A może to doskonały zmysł strategiczny podpowiadał jej, że i tak nic z tego nie wyjdzie.

— Kiedy? – zapytała mechanicznie

— Dzisiaj. O piątej rano.

Alec prychnął obracając się na pięcie. Jego wzrok ześlizgnął się po ścianie, na której wisiał mało interesujący, ale niezwykle barwny obraz. W końcu zerknął na Logana. Czasami nie rozumiał tego faceta. Gorzej... Nigdy go nie rozumiał. Zbawiać świat – szczytne i głupie.

— Gdzie? – Max zapytała, już kierując się do wyjścia

— Dworzec autobusowy.


* * *

Chłodny wiatr wywiał duszność z jej twarzy. Jeden schodek, drugi schodek...

Powietrze w Seattle było zupełnie inne niż w Roswell. Nie tak suche i pustynne. Tutaj było wilgotne, pełne chłodu i dziwnej melancholii. Już jej się tu podobało.

Nowe miejsce. Nowa Liz Parker.

Ścisnęła pasek od torby, wchodząc na dworzec. Chciała rozpocząć nowe życie, ale równie mocno się tego bała. Kto wie, co przyniesie to miasto.

c.d.n.

Wersja do druku Następna część