Kath7 - tłum. Milla

Burn For Me (23)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

CZĘŚĆ 23



Pewnego dnia, kilka miesięcy później, Liz otwiera drzwi małego mieszkania, które dzieli z Maxem i po drugiej stronie znajduje Marię i Isabel. Przez długą chwilę wpatruje się w nie osłupiała, po czym cofa się o krok, by umożliwić im wejście do mieszkania.

"Boże," wzdycha Isabel, jej oczy błądzą po sylwetce Liz. "Spójrz na siebie!" Potem niecierpliwie rozgląda się po pokoju. "Gdzie on jest?"

"Poszedł pobiegać," odpowiada Liz. Ciągle jest w szoku. Ale to odczucie zostaje przytłoczone przez szczerą radość. Wie, że tęskniła za swoimi przyjaciółkami, ale aż do momentu, kiedy je ponownie zobaczyła, nie zdawała sobie sprawy jak bardzo.

"Jak się masz?" dopytuje Maria, na chwilę zanim wyciąga ramiona i z całej siły przytula Liz. "Wiem, że miałyśmy nie przyjeżdżać, ale Isabel i ja nie mogłyśmy już dłużej trzymać się z dala." Spogląda na Isabel. "Musiałyśmy na własne oczy przekonać się, że obojgu wam nic nie jest."

"Nic nam nie jest," zapewnia je Liz, po czym podchodzi do Isabel, by ją uściskać. Siostra Maxa ciągle wpatruje się w talię Liz, jej oczy są trochę szkliste.

"Isabel, przestań patrzeć na nią tak, jakbyś nigdy w życiu nie widziała kobiety w ciąży," nie wytrzymuje w końcu Maria. Przewraca oczami.

"To nic," mówi Liz łagodnie. "Wiem, że to trochę dziwne."

"Przepraszam," nalega Isabel, po tym jak stanowczo kręci głową. Patrzy na Liz twardo. "Ale Liz musisz mi powiedzieć. I musisz być szczera. Czy wy naprawdę jesteście na to gotowi? Przy tym wszystkim co się dzieje?"

Liz cofa się o krok, wzdychając. Wie, że Isabel potrzebuje zapewnienia, ale nie wie do końca gdzie ma zacząć. Bo, ostatecznie, to nic dziwnego, że Isabel wierzy, iż ostatnia rzecz jakiej ona i Max potrzebują w tej chwili to odpowiedzialność za kolejne życie.

Nie rozumieją, że to właśnie oczekiwanie na to dziecko, pomaga im odbudować życie, które na tak długo utracili.

* * *

Zostają w Portland przez trzy miesiące. Spędzają czas na wypędzaniu swoich demonów, wedle cichego postanowienia, że zanim podejmą jakiekolwiek decyzje dotyczące przyszłości, muszą zmierzyć się z przeszłością i zaakceptować ją. Wiedzą, że nie mogą o wszystkim zapomnieć, ale nie chcą też, by prześladowało ich to w przyszłości.

Później, kiedy wracają pamięcią do Portland, nie są to zawsze przyjemne wspomnienia. To trudny okres, ale także konieczny. Liz opłakuje tam Zana, podczas gdy Max usiłuje pozbyć się Pierce'a ze swoich snów. Ewentualnie uczą się, że opłakiwanie się nie skończy, a koszmary są do zniesienia. Ale po Portland, wiedzą, że razem mogą znieść jedno i drugie.

Portland to nie tylko mrok. Każdej nocy rozmawiają do wczesnych godzin rannych. Pragną na nowo się poznać, tylko po to, by odkryć, że żadne z nich tak naprawdę się nie zmieniło. Są starsi, ale są też tacy sami. Oboje egzystowali na zewnątrz prawdziwego życia podczas swojej separacji. Amnezja Liz była swego rodzaju więzieniem, podczas gdy Max nigdy nie dorósł i w efekcie nigdy nie stał się tym, kim ma być. Z tego powodu, pod wieloma względami, oni są tymi samymi Maxem i Liz – Maxem i Liz, którzy skoczyli z mostu i przeżyli, by o tym opowiedzieć. Minęło pięć lat, oni są pięć lat
starsi, ale ciągle są tacy sami.

Ale zdają sobie też sprawę, że nie mają już szesnastu lat. Choć przez większość czasu, oboje chcieliby by tak było, rozumieją, że muszą szybko dojrzeć. Rozumieją, że oboje zostali uwolnieni ze swoich więzień z konkretnego powodu. Ten powód, to nie tylko oni nawzajem, ale również ta mała istota, która każdego dnia staje się bardziej prawdziwa. Oboje w to wierzą.

Pewnej nocy, nareszcie, nie ma dłużej miejsca na łzy. Nie ma więcej miejsca na koszmary. Liz budzi się w ciemności, jej głowa leży na piersi Maxa. Wyczuwa, że on również nie śpi. Jego oddech jest przyspieszony i przez chwilę myśli, że miał kolejny koszmar. Przesuwa się właśnie, by go pocieszyć, kiedy ponownie to czuje. Wzdycha cichutko i łzy wypełniają jej oczy.

"Czułeś to?" szepcze, wiedząc, że czuł. To dlatego on nie śpi. Był połączony z tym dzieckiem od samego początku. Teraz, nareszcie, ona również wyczuwa to małe życie poruszające się w jej łonie. I, nareszcie, to jest całkiem prawdziwe.

"Tak," odpowiada cicho. "Boże, Liz. To jest po prostu... to znaczy..."

"Niesamowite," wzdycha. Kładzie rękę na swoim zaokrąglonym brzuchu. Jest dopiero w połowie czwartego miesiąca, ale ponieważ jest drobna, jej talia od tygodni nie jest już płaska. Czuje drganie pod dłonią i przełyka, by pozbyć się ściskania w gardle.

Sięga po rękę Maxa i kładzie ją na swoim brzuchu. Jego dotyk jest delikatny, ale czuje jego drżenie.

"Nic ci nie jest?" szepcze. Był taki wspaniały i równie podekscytowany z powodu dziecka jak ona. Wie to dzięki połączeniu, ale czasem się martwi. Przecież, ostatecznie, to
nie jest jego dziecko i on musi to czasem odczuwać.

"Wszystko w porządku," mówi Max. "Ja tylko... Nie możemy tu dłużej zostać Liz. Musimy ruszyć nasze życie do przodu."

Wie, że on nie mówi tylko o Portland. Mówi o stanie uśpienia, w którym pozostają. Oboje przeżyli piekło, ale są Maxem i Liz i kochają się. To wiedzą. To wszystko, co muszą wiedzieć. Ale teraz nadszedł czas, by zrozumieć jak ten fundamentalny fakt ukształtuje ich przyszłość.

"Musimy zbudować życie dla tego dziecka," szepcze Max. Wtedy ją całuje. Połączenie budzi się do życia i czuje jak bardzo on kocha to dziecko. On uważa to dziecko za dar – dar, którego nigdy nie oczekiwał; dar, na który nigdy nie ważył się mieć nadziei, nawet przed tymi mrocznymi dniami z Piercem.

Tej nocy, zanim jak zwykle zasnęli w swoich ramionach, kochają się po raz pierwszy. I robiąc to, wykonują kolejny krok ku przyszłości, która jest im pisana – przeznaczona – by dzielić ją ze sobą. Ale także z
ich dzieckiem.

* * *

"Okay, jesteśmy same," mówi Maria. Wciągnęła Liz do maleńkiej łazienki. "A teraz powiedz mi prawdę. Jak naprawdę mają się sprawy?"

Liz manewruje swoim powiększonym brzuchem w malutkiej przestrzeni tak, by móc usiąść na sedesie. "Myślisz, że Max nie wie, że o nim rozmawiamy?" pyta cierpko. Jej mąż wrócił ze swojego joggingu i jest teraz w salonie ze swoją siostrą.

"No, oczywiście," odpiera Maria. "Ale nie jestem na tyle niegrzeczna, żeby robić to w jego obecności. Jestem jednak wystarczająco niegrzeczna, żeby zażądać paru odpowiedzi. Maile i rozmowy telefoniczne są fajne i miłe Liz, ale potrzebuję trochę czasu twarzą w twarz."

Liz uśmiecha się nieznacznie. "Tak się cieszę, że tu jesteś Maria."

Maria przygląda jej się przez chwilę. "Nawet jeśli powiedziałaś nam, żeby nie przyjeżdżać?"

"Cieszę się, że przyjechałyście," powtarza Liz.

Maria przysuwa się i ponownie przytula Liz. "Cieszę się, że jesteś sobą Liz." Liz słyszy łzy w głosie przyjaciółki i sama również mocno ją obejmuje.

"Wiem, że to było dla ciebie trudne," mówi cichutko. "To, że cię nie znałam."

"Nie tak, jak dla ciebie. I nie dbałabym o to, gdyby tak pozostało. Odzyskałam cię. To wystarczyło. Ale teraz jest lepiej," odpowiada Maria. Odsuwa się, ocierając łzy z oczu. "Boże! Mam dość płakania, spotkanie z tobą to coś dobrego. Dlaczego zawsze płaczę?'

"Płacz jest zdrowy," mówi Liz. "Wszyscy dużo przeszli."

"Nie tyle co wy dwoje," nie zgadza się Maria. "Oboje jesteście tacy silni. Nie mam pojęcia jak możecie to robić." Wskazuje w dół na powiększoną talię Liz. "To znaczy, jeszcze przy tym wszystkim. O czym wy myśleliście?" Urywa, krzywiąc się. "Cóż, wiem o czym myśleliście. Ale jesteś pewna, że to dobry pomysł? Jak możecie sprowadzać dziecko do tego bałaganu?"

Liz przełyka ślinę, po czym delikatnie kładzie dłoń na brzuchu. Ona i Max nie powiedzieli swoim przyjaciołom prawdy o dziecku. Nie dyskutowali tego, ani Max jej o to nie prosił, ale nie powiedzieli nikomu.

Oczywiście Lonnie, Ava i Rath wiedzą. Liz zdaje sobie sprawę, że to niesprawiedliwe, iż pozostali nie wiedzą, bo nie ma wątpliwości, że rodzeństwo Zana odegra rolę w życiu tego dziecka. Pozostali muszą zostać poinformowani o prawdziwej sytuacji.

Nie, nie ma wątpliwości, że brat i siostry Zana odegrają rolę, reflektuje Liz, ciągle wdzięczna, że tak jest.

I dlatego, że oni i tak wkrótce się dowiedzą, mówi, "Maria, musze ci coś powiedzieć..."

* * *

Jest wczesny ranek i Max otwiera drzwi pijąc kawę. Dźwięk kubka roztrzaskującego się o twardą, drewnianą podłogę powoduje, że Liz wybiega z łazienki. Serce podeszło jej do gardła. Przez jedną straszną chwilę myślała, że Jednostka Specjalna pojawiła się w ich nowym sanktuarium, ale kiedy słyszy znajomy głos, czuje, jak zamiast tego łzy napływają jej do oczu.

"Przyszłam, bo Lonnie i Rath... oni myśleli, że to by mogło być dla ciebie trudne," mówi Ava, kiedy już siedzi przy stole w małej kuchni. Patrzy na Maxa. "Przepraszam, że cię przestraszyłam. Ale to musiałam być ja. Słyszeliśmy, że nie widziałeś jeszcze Isabel ani Michaela."

"Wszystko w porządku," mówi spokojnie Max. Zbyt spokojnie. Liz siada obok niego. Bierze go za rękę pod stołem. Wie, że widok Avy też jest dla niego trudny. W końcu on i Tess nie byli w najlepszych stosunkach, kiedy widział ją po raz ostatni. Max tak naprawdę wcale nie zna Tess, pamięta tylko jak próbowała go zmusić, żeby ją pokochał. Ale ona ciągle jest częścią jego tożsamości i ewentualnie chce się z nią spotkać. Liz jest przekonana, że nie spodziewał się, że wcześniej zobaczy ją jako Avę.

"Poprosiliśmy ich, żeby nie przyjeżdżali," ciągnie Liz, ściskając dłoń Maxa. "Tylko do czasu, aż się urządzimy. Żeby się upewnić, że nie jesteśmy już na radarze Jednostki Specjalnej."

"Tyle się domyśliliśmy," mówi Ava. Urywa, spuszczając wzrok na blat stołu. "Posłuchajcie, chcieliśmy tylko dać wam znać... nie zamierzamy się mieszać czy coś."

Liz zerka na Maxa, który przytakuje lekko, co skłania ją do ostrożnego pytania, "O co ci chodzi? Rozmawialiśmy o tym i oboje chcemy, żebyście byli obecni w życiu tego dziecka."

Ava przełyka ślinę, podnosząc wzrok. Liz obserwuje jak jej oczy przebiegają po twarzy Maxa, po czym ponownie przyklejają się do stołu. "Chcemy, ale..."

"Wiem, że to trudne," mówi cicho Max. "Wiem, że ciężko ci na mnie patrzeć. Wiem co on dla mnie zrobił Ava. Mam nadzieję, że wiecie wszyscy, iż nie próbuję zająć jego miejsca. Nie chcę aby Liz – czy to dziecko – zapomnieli o nim."

Ava podnosi głowę i napotyka jego wzrok. "Dzięki. To wiele znaczy." Po czym wyrzuca z siebie, "To było dla niego trudne. Świadomość, że zajmuje tylko
twoje miejsce. Ale zaakceptował to," dodaje.

"To nie było do końca tak, Ava," mówi Liz. "Kochałam też Zana."

"Wiem," odpowiada Ava. "Nie mówiłam nic." Denerwuje się, więc jej ostrożna gramatyka trochę się łamie. Liz czuje przypływ uczucia dla przyjaciółki. Nie można na to pozwolić. Nie mogą tak po prostu pozwolić odejść Avie, Rathowi i Lonnie. Ava ciągnie, "To i tak nic nie znaczy. Jego już nie ma. Musimy iść do przodu. To niebezpieczne, żebyśmy wszyscy byli blisko tego dziecka. Wiemy to."

"Coś wymyślimy," nalega stanowczo Max. "Dzięki temu, co zrobił Zan mamy wolność wyboru."

"Ze względu na to, co zrobił Zan, nie możemy ryzykować," mówi delikatnie Ava. "Ale chcemy żebyś wiedział, że ufamy, iż będziesz kochał to dziecko. Zan ci ufał, więc my też. I zawsze będziemy mieć oczy i uszy otwarte, by mieć pewność, że wszystko jest w porządku."

Liz przełyka ślinę, starając się pozbyć ucisku w gardle. "Ava nie tego chcemy. To nie w porządku."

"Właśnie," zgadza się Max. "To dziecko potrzebuje nas wszystkich. Także was trojga. Wszystko co się stało, miało swoją przyczynę. Nie możemy teraz tego spieprzyć." Marszczy brwi. "Nie możemy
pozwolić wam się usunąć."

Ava wpatruje się w Maxa jakby zobaczyła ducha. "Rany, ty naprawdę jesteś taki jak on, co?" mamrocze w końcu, ale głos ma lekko rozbawiony. Liz zdaje sobie sprawę, że Ava wychodzi z najcięższego stadium żałoby, wkraczając w okres, kiedy wspomnienia o utraconej osobie stają się słodko-gorzkie, zamiast bolesnych.

"Nie jestem nim," przypomina jej Max. "Ale wiem czego by chciał. I nie chciałby zniknięcia waszej trójki z życia naszego dziecka."

Ava zostaje przez resztę dnia i pod wieczór udaje im się ją przekonać. Wyjeżdża, zgadzając się wrócić wraz z Lonnie i Rathem przez narodzinami dziecka.

Liz jest szczęśliwa wiedząc, że wszystkie elementy tej pokaźnej układanki, z której składa się przyszłość jej ukochanego dziecka, wpadają na swoje miejsca.





Poprzednia część Wersja do druku Następna część