yeti

Efekt rumowy (23)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Hej.
Zaskoczeni, że tak szybko? To dlatego, że mam urlop i, oprócz totalnego lenienia się (polecam! przynajmniej od czasu do czasu;-) ), postanowiłam pchnąć trochę tę historię do przodu... Tych, którzy spodziewali się dalszego zwlekania z aktualnym gwoździem programu, przepraszam;-) mam nadzieję, że ani oni, ani nikt inny, nie będzie rozczarowany, tym co zawiera dzisiejszy update. :)
Miłej lektury życzę.
***

XXIII

Ołówek?

Jaki ołówek?

Miałem taki mętlik w głowie, że równie dobrze mogła mówić po chińsku... Zresztą sam tembr jej głosu miał to do siebie, że urabiał mnie jak plastelinę. Wystarczyło by się odezwała, a bardzo ciężko było mi powiedzieć jej "nie". A ponieważ byłem do tego zmuszony ostatnimi czasy, to czułem, że jestem na granicy wytrzymałości. A to dopiero trzy dni...

A teraz byliśmy sami w tym obskurnym składziku, który powinien śmierdzieć i zawierać co najmniej trzy obściskujące się pary. A ja myślałem tylko o tym, jak to miło dzielić z nią tak małą przestrzeń. Zapach jej perfum wyparł nieprzyjemną woń pomieszczenia i powoli (a nawet całkiem szybko, jeśli mam być szczery) doprowadzał mnie do obłędu. Jak długo jeszcze będę się w stanie jej opierać, gdy ona aż emanowała zmysłowością i nie robiła tajemnicy z tego, że chce właśnie mnie? Była wolna, prześliczna i, jak sama to stwierdziła, gotowa się we mnie zakochać. Na samą myśl, że mogłaby czuć do mnie to, co ja czuję do niej, byłem cały w skowronkach.

A teraz byliśmy tutaj.

Sami.

Rany, byłem w tarapatach.

— Ołówek? – powtórzyłem za nią bezmyślnie, bo wyraźnie czekała na moją reakcję. Tak naprawdę w nosie miałem wszystkie ołówki świata. Chciałem, żeby odstąpiła od drzwi, bym mógł uciec. Chciałem, by podeszła do mnie, bym mógł w końcu ją pocałować. Chciałem... sam nie wiem czego.

— Yhm... – mruknęła potakująco, a ja poczułem dreszcz przeszywający moje ciało. Naprawdę było coś ze mną nie w porządku. Czy to normalne, że krótkie 'yhm' uznałem za najbardziej zmysłową wypowiedź świata? – Tak się spieszyłeś, by wczoraj ode mnie uciec, że zostawiłeś go w sali biologicznej. Chciałam ci go oddać. – ton jej głosu wcale nie był specjalnie uwodzicielski, wręcz przeciwnie – dało się w nim wyczuć nutkę złośliwości, gdy mówiła o mojej ucieczce... Jakiej ucieczce zresztą? To był wyłącznie taktyczny odwrót. Dużo mi, prawdę mówiąc, nie dał, skoro znalazłem się w tej sytuacji, no ale trudno... Boże, jaki ona miała seksowny głos. W ogóle cała była sek... Stop, Evans! Inaczej w ogóle się z tej kabały nie wykaraskasz.

— Naprawdę? Nawet nie zauważyłem, że go nie mam. To bardzo miło z twojej strony, że go dla mnie przechowałaś. – miałem wątpliwości, czy uprzedzająca grzeczność pozwoli mi się wydostać z tego pomieszczenia bez przyparcia jej do ściany i przynajmniej jednego gorącego pocałunku, ale to było jedyne wyjście z sytuacji, które widziałem. No, z wyjątkiem zwinięcia się z płaczem w kąciku i mamrotania, by zostawiła mnie w spokoju – ta opcja pewnie miała większe szanse sukcesu, ale jakoś wzdrygałem się przed jej użyciem.

Wyciągnąłem rękę, desperacko mając nadzieję, że Liz wręczy mi ten cholerny ołówek i będę mógł w końcu uci... wycofać się z tej potencjalnie niebezpiecznej sytuacji. Jednak Liz nawet się nie poruszyła, a ołówka nie było w zasięgu wzroku. Na pewno nie miała go w dłoni – obie ręce miała kurczowo zaciśnięte na paskach plecaka.

Taaa... Wiedziałem, że nie będzie tak łatwo.

Przez chwilę staliśmy, jak wmurowani – ona, niemalże opierając się o drzwi, ja – wciąż z idiotycznie wyciągniętą ręką.

— Właściwie to możesz go zatrzymać, nie zależy mi – przerwałem ciszę, mój głos bardziej niepewny, niżbym sobie tego życzył. Tekst był oczywiście zupełnie idiotyczny – po co chciałaby zatrzymać na wpół wypisany, obgryziony ołówek? No ale wszystko, byle się stąd wyrwać... – Za chwilę mam zajęcia, więc...

— Jeśli myślisz, że znowu uda ci się wymknąć, to się mylisz. – przerwała mi bez ceregieli.

No tak. Chyba skończyliśmy z omijaniem tematu.

— Uprzedzałam, że tego tak nie zostawię. – dodała po sekundzie, cicho i jakby przepraszająco.

Sfrustrowany, przejechałem dłonią po włosach i westchnąłem ciężko, ale gdzieś w głębi swego jestestwa poczułem uniesienie. Jej determinacja mnie zachwycała – była uparta jak muł, mimo że ciągle jej odmawiałem odpowiedzi... Może rzeczywiście byliśmy sobie przeznaczeni? No, w sumie nigdy nie miałem co do tego wątpliwości, ale że też ona...

Jednak równie uparty był we mnie głos rozsądku... a może nie tyle rozsądku, co strachu? W każdym razie ciągle, niczym malutki odtwarzacz nastawiony na pętlowe odtwarzanie, słyszałem: 'to niebezpieczne dla niej', 'to niebezpieczne dla ciebie', 'to niebezpieczne dla twojej rodziny', 'nie jesteś normalny', 'nie możesz być z nią'... W kółko to samo.

W rezultacie byłem rozrywany na dwie części i ciągnięty w dwóch kierunkach z jednakową siłą. Myślałem, że jak już się zdecyduję na jedną opcję, to będę spokojniejszy... zdołam wrócić do podziwiania Liz z daleka, do przyczajonej egzystencji... Ale gdy się raz widziało słońce, ciężko wrócić do ciemnej jaskini... Zwłaszcza gdy słońce upiera się, by na ciebie świecić.

Jak długo będę się w stanie jej oprzeć?

Jeszcze ten jeden raz. Następnym razem powiem sobie to samo... I tak będę żyć.

Dopóki ona nie zrezygnuje.

A wtedy... cóż – witaj szara egzystencjo!

Taa.... muszę popracować nad entuzjazmem w tym punkcie.

— Nie rozumiem, o co ci chodzi. – powiedziałem na tyle spokojnie na ile zdołałem. – Przecież już wczoraj ci wyjaśniłem, że...

— Że nie ma czego wyjaśniać. – znowu mi przerwała, nutka niecierpliwości w jej głosie. Oderwała się od drzwi i postąpiła w moim kierunku. Zupełnie mimowolnie zrobiłem krok w tył. Jakieś porzucone beztrosko wiaderko zagrzechotało potrącone moją nogą. Siłą woli powstrzymałem się przed wyciągnięciem przed siebie ręki, by ją powstrzymać przed zbliżeniem się do mnie. "Świetnie, Evans – jeszcze chwila, a zaczniesz realizować wersję ze skuleniem się w kłębek i błaganiem ją o litość", pomyślałem samokrytycznie. Zmusiłem się do wyprostowania się i stawienia jej czoła.

— Bo nie ma. – pod jej powątpiewającym spojrzeniem zdecydowałem się rozwinąć swoją wypowiedź. – Wpadłaś przez okno, jak jakiś złodziej, powiedziałaś parę nie mających zupełnie sensu rzeczy, po czym zrobiło ci się niedobrze i wymiotowałaś w mojej łazience. – świadomie byłem szorstki. Może mój brak delikatności przekona ją, że nie ma sensu dopytywać się o dalsze szczegóły. – A potem wyniosłem cię do samochodu Alexa, bo nie miałaś siły dojść tam sama. – wzruszyłem ramionami, dając jej tym samym znać, że to wszystko. – Chyba nienajlepiej znosisz alkohol, Liz. Na twoim miejscu zastanowiłbym się pięć razy, zanim znów sięgnę po butelkę. – nie mogłem się powstrzymać przed dodaniem tej przestrogi. Żołądek ściskał mi się w supeł, gdy tylko pomyślałem, że następnym razem może trafić do sypialni faceta, który nie będzie miał skrupułów z wykorzystaniem jej. Nawet ja przecież, z tymi wszystkimi dżentelmeńskimi odruchami wtłoczonymi przez rodziców, byłem bardzo blisko granicy... Gdyby nie Isabel...

Wzdrygnęła się, słysząc moje słowa – i ton, którego użyłem, wypowiadając je, ale nie cofnęła się.

— Nie wierzę ci – powiedziała po chwili stanowczo.

— Jasne – prychnąłem. – Sama mi powiedziałaś, że nic nie pamiętasz. Nie masz wyjścia, musisz przyjąć moją wersję, bo innej po prostu nie ma. – nie patrzyłem na nią, mówiąc to. Obawiałem się, że nawet w półmroku składziku odczyta w moich oczach, że kłamię.

— Czasami wspomnienia wracają. – powiedziała cicho. Odwróciłem się gwałtowanie w jej stronę. A więc jednak pamiętała? Pamiętała nasze pocałunki, dotyk skóry, jęki rozkoszy? Równocześnie opanowały mnie dwa uczucia – strach, że pamiętając, jak cudownie między nami może być, Liz nie zrezygnuje i w końcu będę musiał się poddać oraz zachwyt... prawdziwą euforię, dokładnie z tego samego powodu.

Tak czy siak – jeśli Liz pamiętała sobotnią noc – miałem przerąbane.

— Chcesz powiedzieć, że już pamiętasz, co się wtedy wydarzyło? – znów odwróciłem od niej wzrok. Zbyt wiele emocji walczyło o pierwszeństwo w moim sercu, gdy patrzyłem jej w oczy. – No to powinniśmy wrócić do tego o czym mówiłem w poniedziałek. Zapomnijmy o tamtej nocy.

Westchnęła, poirytowana. Bardziej wyczułem, niż usłyszałem, jak się do mnie zbliżyła. Jej zapach doprowadzał mnie do szału. Liz przystanęła jakiś metr ode mnie i część mojego otumanionego umysłu zdała sobie sprawę z tego, iż nadarzyła się doskonała okazja do uciecz... odwrotu. Wystarczyłoby ją ominąć i dobiec do drzwi...

'Rusz się' mówiłem sobie, lecz moje nogi nie chciały mnie słuchać. Bo, niezależnie od tego jak bardzo cierpiałem, mówiąc jej te wszystkie okrutne rzeczy... prawda była taka, że ten składzik z jej obecnością niemalże pulsującą w moich żyłach, był jedynym miejscem, gdzie chciałem być.

Głuche tąpnięcie jej plecaka o podłogę wyrwało mnie z zamyślenia. Wyprostowała się, najwyraźniej gotowa do konfrontacji.

— Nie powiedziałam, że pamiętam wszystko. Bogiem a prawdą, nie pamiętam prawie nic. Ale z tego co pamiętam... wiem, że próbujesz wcisnąć mi kit. Nie mówię, że kłamiesz, aczkolwiek chyba wolałabym, żeby ten cały fragment z wymiotowaniem nie był prawdą... Ach, nieważne. Grunt, że jestem pewna, że pominąłeś bardzo istotną część opowieści. I nie spocznę, dopóki jej nie poznam. Co więcej – nie wyjdziemy stąd, dopóki mi nie powiesz, ze szczegółami, co mówiłam i co robiłam... co robiliśmy tej nocy w twoim pokoju. – jej słowa mnie zahipnotyzowały. Nie byłem w stanie jej przerwać, nie byłem w stanie robić nic z wyjątkiem wsłuchiwania się w melodię jej głosu, absorbując jej nastrój – całą frustrację, determinację i nerwowość – wszystkimi porami ciała. Zrobiłem kolosalny błąd i spojrzałem na nią. Jej twarz, lekko zaczerwieniona ze zmieszania, oczy błyszczące uporem... nie mogłem się od niej odwrócić, choćbym chciał...

— Proszę, nie... – wyrwało mi się ciche błaganie. Czułem się jakbym stał na szczycie urwiska. Wystarczy, że pchnie mnie palcem, a zlecę w przepaść.

Z uśmiechem na ustach.

Wepchnąłem ręce do kieszeni, by powstrzymać zdradziecki instynkt każący mi dotknąć jej aksamitnej skóry. Ale nie zdołałem przerwać kontaktu wzrokowego.

Liz podeszła o jeden krok do przodu i znalazła się tak blisko mnie, że musiała zadrzeć głowę do góry, by w dalszym ciągu patrzeć mi w oczy. Wyciągnęła dłoń i dotknęła rękawa mojego swetra. Jej palce powoli przejechały po materiale aż do mankietu, gdzie dotknęły mojej ręki. Chwyciła mój nadgarstek i bez pośpiechu pociągnęła moją dłoń. Nie wiedziałem co planowała, zresztą – czując jej dotyk nie bardzo miałem siłę myśleć logicznie. Wyciągnęła moją rękę z kieszeni spodni i splotła swoje palce z moimi. Fala gorąca rozeszła się po całym moim ciele.

— Max... – powiedziała cichutko – bardziej było to westchnienie niż normalne słowo. Moje imię... niczym modlitwa na jej ustach. Boże, zlituj się nade mną...

— Max... – powtórzyła. – Proszę cię... ja muszę wiedzieć.

Jej ciało tak blisko, palce splecione z moimi, błagalny wyraz twarzy... Jak mogłem się temu oprzeć? Jak ktokolwiek – Michael, Isabel czy w końcu ja sam – mógł przypuszczać, że zdołam być cholernie asertywny i ciągle mówić jej 'nie'?

I nagle zaczęła we mnie rosnąć złość – na Michaela, który – mimo że sam nigdy nie był zakochany – myślał, że tak prosto zdławić pragnienie bycia z ukochaną osobą. Na Isabel, która, sama będąc chrzanioną królową popularności, odmawiała mi kontaktu z jedyną osobą z którą mógłbym stworzyć szczęśliwy związek. Na Liz... która nie przyjmowała do wiadomości odmowy... Wreszcie na siebie... za to, że byłem słaby i nie chciałem... nie mogłem się przy niej opanować.

W momencie, w którym wyciągnąłem drugą rękę z kieszeni i chwyciłem jej wolny nadgarstek, wiedziałem, że – tym razem nieodwołalnie – straciłem nad sobą kontrolę.

Wydała z siebie stłumiony okrzyk, gdy chwyciłem ją za rękę i błyskawicznym ruchem odwróciłem nasze pozycje. Wystarczyło postąpić krok do przodu, a plecy Liz oparły się o ścianę. Puściłem jej dłonie i nachyliłem się nad nią, opierając ręce po obu stronach jej głowy. Nie dotykałem jej w ogóle, ale staliśmy tak blisko, że niemalże czułem, jak powietrze między nami pulsuje energią.

Wiedziałem, że dotknę jej niedługo, i że wtedy będę zgubiony.

Staliśmy tak przez chwilę bez słowa, patrząc sobie w oczy. Jeśli jakaś część mnie myślała, że Liz przestraszy się mojego pokazu siły i spróbuje się wycofać, to się srogo rozczarowała. Oczy Liz były pełne wyrazu i tak, była tam też nutka strachu, ale nie zdołała ona przyćmić zdecydowania, tryumfu z tego, że w końcu zdołała złamać moją kontrolę... i, czyżby było to pożądanie?

Rany boskie, Evans! Weź się w garść! Lecz nie byłem już w stanie słuchać głosu rozsądku.

— Więc chcesz wiedzieć wszystko. – powiedziałem cicho, groźnie. Nie zareagowała – nawet skinieniem głowy nie potwierdziła moich słów. Tylko przez jej usta przebiegł delikatny półuśmiech. – Wszystko, co powiedziałaś mi wtedy, co zrobiłaś... co robiliśmy razem... tak? – jedną dłoń oderwałem od ściany i pogładziłem jej rękę – od ramienia aż po nadgarstek... powoli, czekając na jej reakcję. I doczekałem się. Wyrwało jej się z gardła westchnienie i przymknęła oczy, niezdolna utrzymać kontaktu wzrokowego. Pod palcami poczułem, jak wyskakuje jej na skórze gęsia skórka. Uśmiechnąłem się lekko – chyba lubiłem, gdy nie mogła powstrzymać przy mnie niektórych reakcji. To wyrównywało nasze szanse...

Splotłem ponownie nasze palce, tak jak wcześniej zrobiła to ona i pochyliłem się nad nią jeszcze mocniej, tak, by móc wyszeptać następne słowa tuż koło jej ucha. Tak jak ona zrobiła to mnie.

— Z tego co pamiętam, mówiłaś coś o fantazjach... o tym, że marzysz o mnie, o tym, jak dotykam twojej skóry... wyobrażasz sobie pieszczoty, którymi mógłbym cię obdarzyć... jak to jesteśmy idealnie dopasowanymi kawałkami puzzle'a, których przeznaczeniem jest idealne połączenie się w jedność...

Czułem, jak Liz drży – czy to moje słowa, czy moja obecność robiła na niej takie wrażenie? Grunt, że z pewnością ja byłem tego przyczyną. Poczułem falę męskiej satysfakcji i, zmniejszając dzielący nas dystans do paru centymetrów, znów ruszyłem do ataku.

— Czy wspomniałem, że czyniłaś mi te wyznania, siedząc na mnie okrakiem, podczas gdy, półnagi, leżałem na łóżku? Pochylałaś się nade mną, właśnie tak... – w końcu jej dotknąłem, przyciskając ją własnym ciałem do ściany. Ponownie zadrżała, a z ust wyrwał jej się jęk. Odchyliła lekko głowę do tyłu i wyprężyła się w moim kierunku. Jej wolna dłoń znalazła się, nie wiedzieć jak, na moim karku, zbliżając nas jeszcze bardziej...

Rany boskie!

Moja dłoń z kolei wplątała się w jej jedwabiście gładkie włosy, przytrzymując ją delikatnie lecz stanowczo.

Nie wymknie mi się.

Zresztą chyba nawet jej to nie przemknęło przez głowę.

— Zaczęłaś mnie dotykać... – kontynuowałem, choć powoli mój mózg odmawiał współpracy. – I wiesz, Boże, tracę przy tobie rozum – jęknąłem mimo woli. – Przestało mieć znaczenie, że nie wiedziałaś, co robisz, ani to, że ja naprawdę nie powinienem...

I wtedy... wtedy odwróciła głowę w moim kierunku i lekko pocałowała mnie w szyję.

To był ostatni gwóźdź do mojej trumny. Ręką wplątaną w jej włosy nachyliłem jej głowę tak, by móc spojrzeć w jej oczy. Były tak ciemne, że nieomal czarne, jej źrenice poszerzone pożądaniem. Było w tych jej oczach wyzwanie... wyzwanie, któremu już nie mogłem się dłużej opierać.

Bez chwili ostrzeżenia pocałowałem ją gwałtownie, wpijając się w jej usta, jakby od tego pocałunku zależało moje życie.

Może zresztą zależało...

Nieważne.

Wszelki instynkt samozachowawczy zniknął.

Istniała tylko ona.

***

Uf. Czy zrobiło się gorąco, czy tylko tak mi się wydaje? ;-) cóż, jeśli ktoś ma ochotę podzielić się ze mną swoją opinią na temat tego rozdziału, to oczywiście zapraszam. mlbeliever@wp.pl , jak zwykle czeka na Wasze komentarze. Do następnego razu. Yeti:)


Poprzednia część Wersja do druku Następna część