yeti

Efekt rumowy (19)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

witam wszystkich…
przerwa jak zwykle gigantyczna (sorry…), a i czas na update nienajlepszy, ale mimo wszystko zdecydowałam się dodać następną część. pisałam ostatnie 5-6 stron w niedzielę, a więc po usłyszeniu smutnej wiadomości o Papieżu – paradoksalnie moje opowiadanie pomogło mi poradzić sobie z nienajweselszą rzeczywistością i pomyślałam, że jeśli komuś poprawi humor, to warto tę część puścić…
miłej lektury, mimo wszystko…

***

XIX

Byłam cholernie sfrustrowana. Jakby właśnie w niezwykle emocjonującym momencie skończył się odcinek mojego ulubionego serialu, a do następnego odcinka był cały tydzień. Całe POKŁADY frustracji – okropność. W końcu to ja puściłam w ruch całą tą sytuację z Maxem i Liz – powinnam przynajmniej być na bieżąco z jej rozwojem, nie?

Tymczasem z Liz nie udało mi się dziś nic wyciągnąć. W szkole mnie zbywała, w restauracji nie chce rozmawiać wymawiając się pracą i – przysięgam – zaraz zacznę z tego wszystkiego obgryzać paznokcie! A szkoda by było, bo mam całkiem ładne...

— Liz... – jęknęłam po raz setny. – Wiesz, że nie mam własnego życia. Zlituj się dziewczyno i rzuć jakiś ochłap. Błaaagaam. – złożyłam ręce jak do modlitwy i pomachałam rzęsami dla lepszego efektu. Melodramatyczne? Być może. Nieważne, byle było skuteczne.

Lecz dziś nic zdawało się nie działać.

— Maria. – Liz westchnęła cicho, przerywając na chwilę monotonne czyszczenie maszyny do robienia shake’ów i spoglądając na sekundę w moją stronę. Moja pokorno-błagalna poza nie zrobiła na niej wrażenia, bo moment później znów metodycznie wycierała chromowaną powierzchnię. – Już ci mówiłam, że najpierw muszę wszystko w sobie przetrawić i zdecydować, co zrobić dalej...

— Co zrobić dalej??? Ależ kochana, od tego są przyjaciele, by ci w tym wszystkim pomóc! Nie zapominaj o mnie i Alexie – naprawdę chętnie cię wysłuchamy i doradzimy...

Zdawała się przez chwilę zastanawiać nad odpowiedzią, w końcu lekko się uśmiechnęła.

— Może i masz rację... – może?! może?! Raczej na pewno, chica! – ale nie tutaj. Po pracy, okay? Weźmiemy kubełek lodów i pomożecie mi z Alexem rozwikłać moje poplątane życie miłosne. Co ty na to?

Cóż, jeśli mam być szczera, wolałabym usłyszeć wszystkie szczegóły tutaj i teraz, choćby klienci walili drzwiami i oknami, ale wiedziałam dobrze, że więcej z niej nie wyciągnę i lepiej dalej nie cisnąć. Westchnęłam więc tylko ciężko, żeby wiedziała, że robi mi krzywdę, nie wyjawiając choć odrobiny z wydarzeń dzisiejszego dnia i posłusznie wróciłam do usługiwania zgłodniałym klientom. Nie znaczy to jednak, że przestałam o tym wszystkim myśleć.

Tak w ogóle to przez tę całą sprawę czułam się ciągle jak dziecko ze zbyt dużym stężeniem cukru we krwi – nie mogłam się uspokoić. Nosiło mnie potwornie, by w końcu dowiedzieć się, co wynikło z mojego swatania. Osobiście twierdzę, że mam wielki talent w tym kierunku, ale zawsze lepiej mieć dowód, prawda?

Już nie mówiąc o tym, że na horyzoncie jakoś nie pojawiał się facet, którym JA mogłabym się zainteresować, tak więc nikt i nic nie odciągało mnie od wchodzenia z butami w życie romantyczne mojej najlepszej przyjaciółki.

Liz niepokoiła mnie, i to bardzo. Z jej twarzy nic nie dało się w tej chwili wyczytać, a to się wcześniej nie zdarzało. Bynajmniej nie znaczy to co prawda, że jej twarz była nieprzenikniona, jak twarz profesjonalnego hazardzisty, o nie!, ale nie pocieszało mnie to zbytnio. Problem tkwił raczej w nadmiarze emocji, próbujących znaleźć odbicie w jej mimice i głowa mnie już bolała od prób zidentyfikowania ich wszystkich. Czasem było to zmartwienie, czasem irytacja, chwilami zadowolenie, jak u kota leniuchującego po zjedzeniu talerzyka pełnego śmietanki... muszę przyznać, że gdy widziałam tą konkretną minę, wtedy miałam największą ochotę zaciągnąć ją na zaplecze i wyciągnąć z niej wszystkie rozkoszne szczegóły. Wiem, wiem, jestem żałosna, ale cóż ja na to poradzę, że chyba dwaj ostatni porządni faceci w tym mieście byli dla mnie nieosiągalni? Jeden z nich jest moim najlepszym przyjacielem i bardziej bratem niż chłopakiem, drugi za to, założę się z każdym i o wszystko, jest po swe urocze, lekko przydużawe uszy zakochany w mojej najlepszej kumpeli. Reszta to przeciętniacy, a żaden przeciętniak nie poradzi sobie z Marią DeLuca. Zasługuję na kogoś wyjątkowego... Na kogoś... kogoś nie z tej ziemi. Póki co byłam skazana na życie singielki i generalnie nie narzekałam. A jeśli jeszcze udałoby się pożyć choć trochę, tak pośrednio, przez Liz, to już naprawdę nie byłoby problemu...

A tymczasem moja najbliższa przyjaciółka z uporem maniaka milczała jak grób. Snuła się po Crashdown, ni to zadowolona, ni to smutna – przeważnie po prostu bardzo zamyślona, jakby rozpracowywała w głowie jakiś poważny problem naukowy. Zamówień właściwie nie myliła, co było prawdziwym cudem boskim, zważywszy na jej stan, ale jej zupełnie nieobecne i mechaniczne traktowanie klientów z pewnością nie przysparzało jej sympatii i napiwków. Słyszałam nawet, jak jedna starsza para turystów sarkała na nią, jak tylko odeszła od ich stolika, podejrzewając ją nawet o branie narkotyków. Aż się we mnie wszystko zagotowało i poczułam ogromną ochotę, by ‘przypadkiem’ oblać przynajmniej jedno z nich kawą, ale po krótkim namyśle zrezygnowałam z tego pomysłu. Czego jak czego, ale wezwania na dywanik do pana P. nie potrzebowałam, a ta para zgredów na pewno by się poskarżyła. Tak na marginesie, to moje napiwki też cierpiały. Zajęta problemami Liz (przy czym w dalszym ciągu nie miałam pojęcia, z czym może mieć problem – albo Max okazał się być inteligentnym chłopakiem i umówił się z nią albo nie) nieraz musiałam prosić klientów o powtórzenie zamówienia, zasługując w pełnym zakresie na tu i ówdzie mruczane nieprzyjemności. Tylko grupka ledwo wyrośniętych chłopaczków nie miała nic przeciwko – szybko ochrzcili mnie swoją odleconą kelnereczką i do szczęścia wystarczało im, że mogli gwizdać, ilekroć przechodziłam koło ich stolika. Niektórym niewiele trzeba. A ja z każdą sekundą miałam większe problemy z powstrzymaniem morderczych instynktów – na pewno każdy z tych młodzików wyglądałby lepiej, gdyby wylany moją miłosierną ręką shake przykryłby te monstrualne pryszcze. Grrr... Nie mogłam się już doczekać końca tej piekielnej zmiany. Czułam wewnętrzną potrzebę wymarudzenia się przed kimś i Liz była na czele listy szczęśliwców – nie dość, że zawsze dobrze się rozumiałyśmy, to, wspólnie cierpiąc dole i niedole niewdzięcznego zawodu kelnerki, byłyśmy w stanie porozumieć się niemalże bez słów. No może nie tak totalnie bez słów, chyba nie ma sytuacji, której nie miałabym ochoty obszernie skomentować. Dlatego też, gdy tylko wyrostki znów za mną gwizdnęły, a jeden stary babsztyl przyczepił się do tego, że zamiast zamówionego krwistego steku dostał dobrze wysmażony, to do Liz zwróciłam się po ukojenie nerwów.

— Dobij, byle humanitarnie – jęknęłam marudnie, gotowa walnąć głową w laminowany, świeżo wypolerowany kontuar. – Najpierw czwórka dzieciaków bawiąca się w berka wokół moich nóg, później ten obleśny staruch, który próbował mnie uszczypnąć w pośladek, teraz te chłopaczki obsypane trądzikiem – nawet gwizdać porządnie nie umieją, no i ta baba i jej stek. Zaraz zacznę krzyczeć. – mruknęłam. Liz zerknęła na mnie współczująco, ale nie przerwała wycierania szklanek – dopiero co wyczyszczona maszyna do shake’ów lśniła za jej plecami, jak nowa. Ta dziewczyna zdecydowanie wiedziała, co znaczy czystość. Wiedziała też, że dla mnie w tej chwili najważniejsze było to, by móc się wygadać. Poprawić humor mógł mi tylko jeden argument i ten też został mi dostarczony.

— Jeszcze tylko godzina – powiedziała spokojnie i dodała zachęcająco. – Wytrzymasz. Godzinę da się wytrzymać nawet w więzieniu.

— Bo tortury, takie jak usługiwanie wygłodniałym masom, są zakazane. Wiesz co? Pamiętasz „Boskie jak diabli”? Czy tam kelnerowanie nie było jedną z mąk piekielnych? Hm, to się dopiero nazywa właściwe zaszufladkowanie naszego zawodu. – mamrotałam, uparcie podtrzymując swój zły nastrój, ale musiałam przyznać, że Liz miała w sumie rację. Godzinę wytrzymam. Oby. Liz uśmiechnęła się do mnie pocieszająco. A pociecha zdecydowanie się przydała, bo dokładnie sekundę później zabrzęczały dzwoneczki zainstalowane nad drzwiami wejściowymi i ledwie stłumiłam jęk. Kolejne głodomo... znaczy się, tego, klienci. I nic by w tym nie było dziwnego, w końcu dość dużo ludzi nawiedza nasz przybytek, gdyby nie reakcja Liz. Oczy mojej najlepszej przyjaciółki rozszerzyły się bowiem do rozmiaru spodków, jej usta ułożyły się w nieme ‘o’, po czym, zanim zdążyłam mrugnąć, Liz upuściła ścierkę na blat, a sama, wciąż trzymając szklankę w ręce, zanurkowała za ladą i zniknęła z pola widzenia.

— Liz? Co ty... – zaczęłam, nachylając się, by dostrzec jej przykucniętą na podłodze sylwetkę, ale przerwała mi gorączkowym szeptem

— Ccciiicho... Mnie tu nie ma.

— Ooookkkay. – powiedziałam z wahaniem, odwracając się przodem do wejścia, by zobaczyć, kto był powodem tak dziwacznego zachowania mojej zazwyczaj niezwykle spokojnej przyjaciółki.

Przy drzwiach, rozglądając się po wnętrzu, stała dwójka nastolatków – wysoka, zimna blondynka z wyrazem twarzy sugerującym, że wdepnęła w krowie łajno i chłopak, którego włosy wyraźnie wskazywały, iż dzień zaczął od włożenia palca, albo i dwóch, do gniazdka z prądem – jego twarz nie wyrażała zupełnie niczego. Zawsze podejrzewałam, że to dlatego, iż ma on w głowie kompletnie pusto.

Innymi słowy, proszę państwa, swoją obecnością zaszczycili nas Isabel Evans i Michael Guerin.

Co oczywiście nie tłumaczyło, dlaczego Liz wolała bawić się w chowanego, niż stawić im czoła.

Nie byli AŻ TAK straszni. Tak właściwie to, mimo że mieliśmy niektóre zajęcia wspólne, to nie wiem, czy z którymkolwiek z nich zamieniłam choć słowo – z wyjątkiem oczywiście sytuacji czysto służbowych, przy wykonywaniu kelnerskich obowiązków. Jakoś tego braku kontaktu nigdy nie żałowałam – nie sprawiali wrażenia ludzi, z którymi chętnie bym przestawała. Całe szczęście Isabel, ze swoim onieśmielającym spojrzeniem, rzadko wstępowała w nasze skromne progi, a Michael... Cóż, przeważnie był cieniem Maxa Evansa, który przesiadywał u nas całkiem często, ale Max potrafił trzymać go w ryzach – gdy tylko Michael zaczynał objawiać swoje neandertalskie tendencje, dobrze wymierzony kopniak w łydkę od Maxa zaraz go uciszał.

Tylko że teraz Maxa z nimi nie było, co samo w sobie było dziwne.

I dalej nie miałam bladego pojęcia, czemu Liz się przed nimi ukryła.

Po chwili zastanowienia Isabel i Michael usiedli w jednym z boksów i chwycili bez entuzjazmu za menu, wciąż rozglądając się dookoła. Ich wzrok prześliznął się po mnie bez zatrzymania. Dziwne – jeśli przyszli tu dla naszej wspaniałej kuchni to powinni zainteresować się albo menu, albo jedyną w zasięgu wzroku kelnerką.

— Kochana, obawiam się, że masz pecha – wymamrotałam w stronę wciąż przycupniętej na podłodze Liz. – Siedzą w twoim sektorze.

— Nie ma mnie – powtórzyła Liz desperacko. – Nie mogę ich obsłużyć. Proszę, błagam, Maria, weź ten stolik… W zamian będę za ciebie sprzątać przez tydzień – zaproponowała zrezygnowana po chwili ciszy. Cóż, przyznam szczerze, że sprzątania Crashdown nie lubię. Grzebię się z tym całymi godzinami. Tak więc propozycja była kusząca. Ale kiedy widzę okazję, to ją wykorzystuję.

— Dwa tygodnie.

Zza kontuaru dobiegł mnie jęk, ale po chwili Liz zgodziła się cicho na moją propozycję. Tak więc obciągnęłam mój akwamarynowy uniform (od miesięcy próbujemy przekonać szefa, że są przykrótkie, ale nawet fakt, że jego własna córka paraduje w jednym z nich nie przesłania mu argumentu, że dzięki ładnym, zgrabnym i dość skąpo odzianym kelnerkom zwiększa się dochód), wzięłam głęboki oddech, by łatwiej uporać się z głupią i głupszym i wyposażona w przyklejony uśmiech powędrowałam w ich kierunku. Wstępy sobie darowałam.

— Co będzie? – gdybym żuła gumę, to w tym momencie zrobiłabym balona. Niby niczym mi nie zawinili, ale musieli coś zrobić Liz, więc automatycznie mi podpadali.

— Fryt… – zaczął Michael, ale Isabel również zdecydowała się na atak frontalny.

— Chcemy porozmawiać z Liz. – powiedziała arogancko, patrząc na mnie niechętnie.

Jasne, już lecę, pani i królowo.

— Jestem kelnerką, a nie dżinem, ani, jak już o tym mówimy, telefonistką czy gońcem. Podaję jedzenie i tyle. Frytki raz, coś jeszcze?

Oczy Isabel zwężyły się w szparki i zdziwiłam się, że wraz z wydechem, nie poszła jej para dziurkami nosa.

— Shake waniliowy – niemalże warknęła.

— Shake wa-ni-lio-wy – powtórzyłam głośno, zapisując zamówienie na bloczku, choć nie musiałam tego robić, bo napoje nalewamy zaraz na początku po złożeniu zamówienia i nawet Agnes robi to z pamięci, ale odczułam perwersyjną przyjemność wkurzając księżniczkę ogólniaka. – Zaraz podam – uśmiechnęłam się kwaśno i zrobiłam w tył zwrot.

— Super. Jeszcze ma prywatnego ochroniarza. – rzucił Michael półgłosem, nie czekając aż odejdę poza zasięg jego głosu.

— Trudno. Siedzimy murem. – odpowiedź Isabel była już cichsza i musiałam wytężyć uszy z całej siły, by ją usłyszeć. Oj, to co usłyszałam, nie wróżyło dobrze Liz.

Zostawiłam Josemu zamówienie Michaela, wewnętrznie rozpaczając, że zbyt mu zależy na pracy, by napluć do tych chrzanionych frytek. Wchodząc za ladę, by zrobić shake’a Isabel zauważyłam, iż Liz zdołała ewakuować się z linii frontu. Najprawdopodobniej kryła się na zapleczu, przeczekując niemile widzianych klientów. Tak więc, dostarczywszy napój Isabel (kurczę, tym razem przerwali rozmowę, jak tylko zaczęłam się zbliżać, więc niczego nie podsłuchałam) i upewniwszy się, że żadnemu z innych klientów niczego nie brakuje, poszłam na zaplecze.

Miałam rację, Liz zdecydowała, że czas na reorganizację półek z przyprawami, sosami i tym podobnymi produktami. Gdy weszłam, spojrzała na mnie z nadzieją.

— Wyszli?

Padłam na kanapę, żeby dać odpocząć moim biednym stopom. Od co najmniej trzech godzin nie byłam w stanie usiąść i moje nogi zaczynały już głośno protestować. Ból stóp, to to czego najbardziej nie cierpię w tej robocie… no i nieznośnych klientów, a tylko Bóg wie, jak wielu ich jest… no i jeszcze tego zapachu jadłodajni, który po paru godzinach pracy przylega do ciebie jak druga skóra…

— Maria?

— Hę? A tak. Nie – siedzą jeszcze. Nawet ja nie jestem tak dobra, bym zdołała ich wygonić, zanim zjedzą to, co zamówili. A ponieważ pan-porażony-prądem zamówił frytki…

— Kto? A, Michael. No cóż, myślę, że zdołam posiedzieć tu jeszcze parę minut... Poradzisz sobie sama przez chwilę, prawda? – jej oczy błagały mnie o tymczasowe zastępstwo. Westchnęłam ciężko. Naprawdę nie miałam nic przeciwko przychyleniu się do tej niemej prośby, ale naprawdę nie sądziłam, by to coś dało.

— Dla ciebie wszystko chica, przecież wiesz – powiedziałam cicho, ale, zanim uśmiech rodzący się na ustach Liz mógł naprawdę rozkwitnąć, dodałam – ale coś mi się zdaje, że ta dwójka ma zamiar z tobą porozmawiać. Sprawiają wrażenie, że się tam okopią i będą czekać, dopóki cię nie dopadną... – zawahałam się, ale dodałam jeszcze – przynajmniej coś w tym guście udało mi się podsłuchać...

Liz odwróciła głowę w stronę półki, którą reorganizowała, ale nie zrobiła nic, by odłożyć butlę keczupu, którą trzymała w dłoni. Czułam, że wiedziała, o co chodzi Michaelowi i Isabel, ale nie chciała o tym mówić. Jednak nie byłabym Marią DeLuca, gdybym chociaż nie spróbowała.

— Liz? Czego oni od ciebie chcą? Przecież ledwo się znacie! – dałam jej chwilę na reakcję, ale nie doczekałam się żadnej. – Chodzi o Maxa, prawda?

— Maria... – Liz odłożyła w końcu keczup i spojrzała na mnie. Nagle zobaczyłam, jak bardzo była zmęczona, jak dzisiejszy dzień, choć w dalszym ciągu nie wiem, co się stało, nadszarpnął jej nerwy. – Daj spokój...

— Liz, chcę tylko twego dobra, nic więcej. – poderwałam się z kanapy, podeszłam do niej i objęłam ją delikatnie. Uspokajająco gładziłam jej włosy i po chwili poczułam, jak rozluźnia się w moich ramionach.

— Och, Maria, mam taki mętlik w głowie – załkała w moją szyję. – Max... Max zachowuje się dziwnie, a Michael i Isabel wyraźnie mnie nie lubią... nie wiem, czy jest sens, bym się w to wszystko ładowała... Z drugiej strony – sapnęła, sfrustrowana – nie mogę się powstrzymać... Jak tylko go widzę, mam ochotę utonąć w jego oczach. I... chyba nie jestem mu obojętna, ale... Boże drogi, mam dość, a to dopiero jeden dzień.

Nie wiedziałam, co jej powiedzieć. Chyba po raz pierwszy zaczęłam mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, wtrącając swoje trzy grosze w uczuciowe życie przyjaciółki. Ale, jak to się mówi, nadzieja umiera ostatnia, a ja wystarczająco często widziałam, jak Max patrzył na Liz... Czasami zauważałam na jego twarzy tak silne uczucia... ach, marzę by kiedyś ktoś czuł do mnie to, co on do Liz. Ufałam, że Michael, Isabel, czy ktokolwiek inny nie zdołają zepsuć tego, co ma szansę stać się naprawdę obiecującym związkiem.

— Nie wiem, Liz – westchnęłam cicho. – Decyzja należy do ciebie. Ale... nie uważasz, że gra może być warta świeczki?

Poruszyła się niespokojnie w moim uścisku, myśląc nad moimi słowami. Po chwili delikatnie odsunęła się i otarła grzbietem dłoni resztki łez. Pociągnęła nosem i otworzyła usta...

— Maria! Frytki dla stolika dziewiątego gotowe! – Jose wychylił się z kuchni, przerywając nam. Niestety, zdaje się, że moja samowolna przerwa dobiegła końca.

— Słuchaj, muszę iść. Obowiązek wzywa – powiedziałam, kładąc jej rękę na ramieniu. – Może uda mi się ich wyrzucić. Głowa do góry, wszystko będzie dobrze... – dodałam pocieszająco. Uśmiechnęła się do mnie słabo, dając mi tym samym znać, że spokojnie mogę ją zostawić.

Weszłam znowu na salę, z niesmakiem zauważając, że przybyło mi paru nowych klientów. Boże, ludzie, nie umiecie gotować, czy co? Wzięłam frytki z okienka przy kuchni i zaniosłam je do boksu Michaela i Isabel. Postawiłam talerz, nie siląc się na delikatność.

— Twoje frytki – mruknęłam. – Czy będzie coś jeszcze?

Michael bez słowa zaczął jeść, pozwalając znowu mówić swojej towarzyszce.

— Maria... To naprawdę ważne. – zmieniła śpiewkę. Już nie żądała, lecz prosiła. I dobrze. – Musimy porozmawiać z Liz.

Hm, czas na małą zabawę. Specjalnie nie wierzyłam w to, by udało mi się od nich wyciągnąć więcej niż od Liz, ale spróbować można.

— Jeśli to takie ważne, to mogę coś przekazać.

Michael przestał na chwilę żuć i spojrzał na Isabel pytająco. Ona jednakże nie zauważyła tego, nie odrywając wzroku ode mnie.

— Przepraszam, ale to sprawa osobista.

— Więc osobiście jej przekażę, że chcieliście się z nią widzieć. Ale to naprawdę zajęta dziewczyna, więc nie liczyłabym na waszym miejscu, że ją to wzruszy.

— A, cholera! – Michael się wściekł i rzucił na wpół zjedzoną frytkę z powrotem na talerz. – Powiedz jej, żeby zosta...

— Nie, Michael! – Isabel okazała się jednak siostrą Maxa, bo po jej gwałtownym ruchu i jęku Michaela zorientowałam się, że kopnęła go w łydkę. – To nic nie da! Musimy z nią rozsądnie porozmawiać – wycedziła przez zęby, jak do małego, irytująco niepojętnego dziecka.

Cała scena nawet mnie bawiła, ale przyszedł czas na antrakt.

— Mam klientów, więc jeśli niczego więcej sobie nie życzycie, to was na razie zostawię. Tylko się tu nie pozabijajcie – zmywanie krwi z tych boksów byłoby koszmarem. – uśmiechnęłam się do nich szeroko i poszłam obsłużyć inne stoliki. Mój nastrój był zdumiewająco dobry – jednak władza rzeczywiście dawała kopa – a ja właśnie bezapelacyjnie byłam górą!

— Hej! Blondi! – rozległo się nagle za mną. Zaraz, zaraz! To miało być do mnie? Oj, za chwilę ktoś będzie śpiewaj falsetem. Odwróciłam się powoli, próbując choć trochę się opanować.

— Jak mnie nazwałeś? – gdyby wzrok mógł zabijać, Michael byłby już w lepszym świecie. Choć, sądząc po tym, jak się zachowywał, to może tam na górze by go nie zechcieli. Z drugiej strony, jak mawiała moja babcia, nikt nie zna rozmiarów miłosierdzia pańskiego... Był to sztandarowy argument, którym babcia próbowała się pocieszyć po rozwodzie moich rodziców – jej jedyna nadzieja, iż nie przepadła szansa na zbawienie dla mojej mamy... No, nieważne. Skup się, Maria! Jesteś potwornie wściekła, pamiętasz?

Michael uśmiechał się arogancko. Och, jaką miałam ochotę trzasnąć go przez gębę!

— Chcę jeszcze colę. A, i więcej tabasco. – zazgrzytałam zębami i chyba to usłyszał, bo poziom arogancji w uśmiechu jeszcze się zwiększył. Zignorowałam jego zamówienie.

— Jak mnie nazwałeś? – chciałam dodać coś obraźliwego, na przykład „pomiocie szatana” (znowu ta moja babcia...), albo „wypierdku mamuta” (to ja sama sprzed jakiś dziesięciu lat), ale zdołałam się powstrzymać.

— Jesteś blondynką, prawda? – było jego wytłumaczeniem.

— Tak jak ty jesteś idiotą, a nie mówię do ciebie per ‘kretynie’. Jesteś również chamem, lecz tak również cię nie nazywam. Ludzie od tego mają imiona, by ich używać... – wycedziłam półgłosem. Zaraz zacznę krzyczeć, słowo daję. – Jeśli nie znasz mojego, to mam plakietkę na uniformie. – dla podkreślenia swych słów popukałam ją palcem. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że widniało na niej wyraźnie „Maria”. – Chyba że nie umiesz czytać. – dodałam kąśliwie. Isabel przyglądała się naszej rozgrywce bez słowa. Szczerze mówiąc, sądząc z tego, co zdołałam dostrzec kątem oka, bawiło ją to wszystko niezmiernie. Miałam ochotę chwycić jej tego shake’a i przyozdobić jej markową bluzkę piękną plamą. Ale najważniejsze było w tej chwili ustawienie Michaela. A ten nie sprawiał wrażenia zbitego z tropu. Poderwał się zza stolika, tak że zrobiłam odruchowo krok w tył i zbliżył twarz do mojego biustu, jakby był krótkowidzem i mógł czytać bez okularów tylko z odległości mniej więcej pięciu centymetrów.

— Maria – powiedział cicho i miękko, a jego oddech ciepłym powiewem ogrzał mi dekolt. Zadrżałam mimowolnie. Musiał to zauważyć, bo gdy po chwili znowu opadał na siedzenie, na ustach gościł mu szelmowski uśmieszek. – E tam – powiedział już zupełnie innym tonem. – Wolę Blondi.

— A wolisz mieć wszystkie zęby, czy nie będzie ci przeszkadzało, jak ci parę wybiję? – powiedziałam na tyle spokojnie, na ile mogłam. O dziwo, udało mi się to całkiem nieźle. Musiałam też mu choć trochę zaimponować, bo brwi podjechały mu do góry, a w oczach zabłysła iskierka humoru.

— Muszę przyznać, że złość ci służy. I do twarzy ci z tym rumieńcem. – odparował cicho, zbijając mnie zupełnie z pantałyku. Rany, jak ja nie cierpiałam tego faceta.

— Chrzań się – burknęłam i zrobiłam w tył zwrot.

— Nie zapomnij o coli i tabasco! – przypomniał mi głośno. Nic z tego nie zamierzałam mu dostarczać, co wyraźnie przekazałam, pokazując mu, nawet bez odwrócenia się, środkowy palec. Nagrodzona zostałam chichotem Isabel i była to wystarczająca nagroda. Od razu zrobiło mi się lepiej.


Przez parę minut krążyłam po sali, spełniając zachcianki klientów i kątem oka obserwując parę przy stoliku dziewiątym. Wydawało się, że prowadzą gorącą naradę na temat dalszych działań. Gdy przyjmowałam pieniądze od stolika pryszczatych małolatów, którzy w końcu wychodzili (zostawili nawet całkiem niezły napiwek!), Michael zdał się poddać, gdyż opadł, wzruszając ramionami, na siedzenie. Isabel wyprostowała się triumfująco i wstała od stolika, ruszając w kierunku kasy, przy której stałam. Jednak w połowie drogi zatrzymała się, spojrzała w bok i niepewnie się uśmiechnęła. Co, do jasnej...? Popatrzyłam w tym samym kierunku i zobaczyłam Liz, która właśnie wyszła z zaplecza. Patrzyła Isabel prosto w oczy, lecz z jej twarzy nic nie dało się wyczytać. Po chwili zerwała kontakt wzrokowy, wróciła za kontuar i ponownie zaczęła polerować stojące tam szklanki. Jakby nic się nie stało! I nawet na mnie nie spojrzała!

Kurczę, już nic nie rozumiałam.

Isabel, po sekundzie wahania, podeszła do lady i usiadła na jednym z obrotowych stołków, dokładnie naprzeciwko Liz. Zerknęłam w stronę boksu, w którym siedzieli poprzednio Isabel i Michael i widziałam, że Michael siedział sztywno oparty o stół, śledząc zwężonymi oczami całą sytuację. Niemalże widziałam, jak bardzo chce podejść i wziąć udział w rozmowie, ale mimo wszystko nie ruszył się z miejsca. Na chwilę, jakby przyciągany moim wzrokiem, spojrzał na mnie, ale zaraz wrócił do obserwacji Liz i Isabel. Na twarzy miał ten swój groźny grymas, z którego był znany w szkole i dzięki któremu miał reputację buntownika. Ani śladu po drażniącym się ze mną chłopaku. Szkoda. Głośno bym się do tego nie przyznała, ale wymiana zdań sprzed paru minut sprawiła mi frajdę, perwersyjną i przewrotną, ale jednak frajdę.

Jak to DeLuca z krwi i kości, nie mogłam oczywiście powstrzymać ciekawości. Mój wymyślony na poczekaniu plan zakładał stopniowe, niemalże niezauważalne, zbliżanie się do kontuaru. Prędzej czy później musiałam coś usłyszeć. Liz z pewnością przyda się wsparcie moralne, usprawiedliwiałam się w duchu. Jednak zanim zdołałam swój genialny plan wprowadzić w życie, młoda parka, wyraźnie na randce (współczucia, dziewczyno!) zdecydowała, że chce wreszcie zapłacić rachunek. Gdy zauważyłam, że chłopak oczekuje, iż na niego przypada tylko połowa rachunku i spojrzenie, jakim obrzuciła go jego wybranka, wiedziałam, że ten związek nie ma żadnej przyszłości. Dokładnie to miałam na myśli – w tym mieście nie ma już porządnych facetów...

Kiedy wreszcie wyszli, żegnani moim lekko wymuszonym uśmiechem, sytuacja na zaniedbanym przeze mnie chwilowo froncie uległa dość drastycznej zmianie. Przede wszystkim Michael doszedł do wniosku, że też chce wziąć udział w tej widocznie fascynującej rozmowie, gdyż właśnie podchodził do Isabel, chcąc z pewnością wtrącić zdanie czy dwa. Isabel wyglądała na z lekka sfrustrowaną, jej argumentacja widocznie do Liz nie przemawiała. Liz z kolei była niewzruszona jak skała. Przybrała minę, którą nazywam ‘nieznośny klient do potęgi n-tej’ – delikatny, zupełnie pozbawiony emocji uśmiech, niezwykle, NIEZWYKLE grzeczne zachowanie i ograniczenie ruchów do minimum. Zazdroszczę jej tego podejścia, bo jest skuteczne – nie wiem, może tylko w wykonaniu Liz wygląda strasznie, ale ludzie po prostu zazwyczaj rezygnują z wymówek, narzekania i tym podobnych zachowań i zwyczajnie wychodzą. Być może nie zostawiają napiwku, ale też nie robią sceny. Moim zdaniem dzieje się tak dlatego, że nie chcą wyjść na choleryków, atakujących bez powodu kruchutką i bardzo miłą dziewczynę. Często tego Liz zazdroszczę. Generalnie mam tendencję do dość ostrego traktowania wrednych klientów. Najlepszym przykładem jest moja reakcja na zaczepkę Michaela. Powiedzmy, że normą dla mnie w tego typu sytuacji jest skrzywienie się, wymamrotanie przekleństwa pod nosem, czy też przewrócenie oczami. Mało eleganckie, niestety. I zdarzyło się raz, czy dwa, że wywołałam scenę. Ale jest lepiej, od kiedy pijam melisę... Zioła to potęga.

Obrzuciłam spojrzeniem salę. Dwóch, czy trzech klientów, którzy w tej chwili okupowali Crashdown, zdawali się nie potrzebować niczego, w związku z czym zaczęłam wprowadzać w życie zmodyfikowaną wersję planu, dzięki któremu miałam podsłuchać interesującą mnie rozmowę. Plan tym razem zyskał kryptonim ‘jak gdyby nigdy nic’ i zakładał, że całkiem spokojnie i normalnie wchodzę za kontuar, by nalać komuś coli. Jednakże ten plan również nie do końca został zrealizowany.

Głównie dlatego, że gdy Michael się wtrącił do rozmowy, jej głośność dość znacznie poszła w górę. Dobrze, że klienci siedzieli akurat w innej części restauracji – tym samym jedynym niepożądanym słuchaczem stałam się ja. Oczywiście nadstawiłam chciwie uszu – wszystko dla dobra Liz, wmawiałam sobie równocześnie gorliwie.

— ... obiecałaś! Mówiłaś, że się odczepisz, a co słyszę od Isabel??? Jeszcze chwila i trzeba by było rozpuszczalnika, żeby was od siebie odkle...

Liz przerwała mu w pół słowa i choć ona mówiła zdecydowanie ciszej, zdołałam już podejść na tyle blisko (byłam prawie za Isabel), że usłyszałam każde słowo.

— Powiedziałam tylko, że nie będę rozbijać szczęśliwego związku. Moim zdaniem nie łączy was ani szczęśliwy ani związek, więc...

— Oszukałaś mnie – warknął Michael i nachylił się nad blatem, próbując ją przestraszyć. – Zrozum, idiot...

— Michael! – pohamowała go Isabel, widocznie widząc niebezpieczny błysk w oku Liz. Czego jak czego, ale moja najlepsza przyjaciółka nie znosiła wyzwisk. – Liz...

— Już mówiłam – cokolwiek się między nami dzieje, nic wam do tego. – zauważyła Liz bardzo spokojnie. Odłożyła ostatnią szklankę pod blat i wyraźnie zamierzała odejść.

— Proszę, zrozum, że tak będzie dla wszystkich najlepiej. – powiedziała Isabel desperacko, powodując, że Liz zatrzymała się wpół ruchu i spojrzała jej prosto w oczy.

— Jedyne co rozumiem, to to, że nie chcecie mi powiedzieć, o co wam chodzi. Nie wiem, dlaczego macie coś przeciwko mnie. Nie wiem, co macie przeciwko temu, bym chodziła z Maxem. Nie wiem, dlaczego ubzduraliście sobie, że stanowię dla niego jakieś zagrożenie, ale w tej chwili mam to gdzieś. – rany, muszę powiedzieć, że imponowała mi niesamowicie. Nie dość, że stawiała im czoła – dodatkowo robiła to z gracją i udowadniając im, że myślą nielogicznie oczekując, że postąpi tak jak chcą, TYLKO DLATEGO, że tak chcą. Oj, nie takie numery z Liz! Byłam z niej dumna. – Są tylko trzy sposoby, by mój związek z Maxem nie doszedł do skutku. Pierwszy – sama zrezygnuję, a na razie się na to nie zapowiada. Drugi – Max mnie przekona, że nie chce mieć ze mną do czynienia – na razie mu się to nie udało. Trzeci – w końcu powiecie coś, co będzie miało ręce i nogi i dojdę do wniosku, że rzeczywiście nie ma sensu, bym się za Maxem uganiała. Jeśli się jeszcze nie zorientowaliście – kiepsko wam idzie. A teraz przepraszam, ale właśnie ktoś usiadł w moim sektorze i muszę go obsłużyć. – oo, to był sygnał, bym się zmywała – nie chciałam być przyłapana na podsłuchiwaniu. W trzech szybkich krokach znalazłam się z powrotem przy kasie, co okazało się zdumiewająco dobrym pomysłem – starszy pan, który od trzech godzin siedział nad regularnie przeze mnie napełnianym kubkiem kawy, zdecydował się właśnie zapłacić za to morze kofeiny. Podziękował mi cicho za miłą obsługę (aż się zaczerwieniłam – w tej pracy rzadko zdarzały się komplementy) i zostawił mi spory napiwek, więc zupełnie szczerze zaprosiłam go do ponownych odwiedzin i uśmiechnęłam się do niego serdecznie. Odpowiedział uśmiechem i lekkim poklepaniem w moją dłoń. Pewnie przypominałam mu wnuczkę... Patrząc za nim – rzadko się zdarza tak uroczy klient, więc lepiej zapamiętać, jak takowy wygląda, nie zauważyłam, iż następna osoba stanęła przed kasą.

— Nie przyniosłaś tej coli. Ani, dla ścisłości, tabasco – Michael burknął marudnie.

— Jeśli się spodziewałeś, że to zrobię po tym, jak mnie potraktowałeś, to jesteś głupszy niż wyglądasz. – spojrzałam mu w oczy wyzywająco. Kurczę, miał całkiem niezłe oczy – brązowe jak gorzka czekolada. Mniam... Cholera, skup się, DeLuca. – Wychodzicie już? – dodałam z niezbyt dobrze maskowanym zadowoleniem. Kiwnął głową bez słowa. Po sekundzie u jego boku pojawiła się Isabel, wkładając kurtkę, którą zostawiła poprzednio w boksie. Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale wyglądała strasznie. Z jej twarzy wyzierało zmęczenie i źle skrywana frustracja. Księżniczka chyba nie miała dobrego dnia. Przygryzłam się w język, żeby przypadkiem nie skomentować jej wyglądu i szybko podbiłam ich zamówienie na kasie. Rachunek podałam Michaelowi, ale Isabel bez chwili wahania wyciągnęła skrawek papieru z jego ręki i szybko uregulowała należność. Michael zmarszczył brwi w irytacji.

— Mogłem zapłacić. – powiedział ponuro do swojej towarzyszki.

— Daj spokój. To drobiazg, przecież wiesz. – wzruszyła ramionami i bez słowa pożegnania ruszyła w stronę drzwi.

— Isabel? – zawołał za nią. Odwróciła się. – Następnym razem moja kolej.

— Jasne. – powiedziała z uśmiechem. Ponownie ruszyła do wyjścia... wpadając frontalnie na Alexa. – Uważaj gdzie idziesz – dotarło do mnie, gdy Alex ustępował jej z drogi. Mój drogi przyjaciel zaczerwienił się, zawstydzony, lecz jego oczy patrzyły za nią z zachwytem i w mojej głowie zrodziło się podejrzenie... Czyżby właśnie ta zimna blondynka miała skraść serce mojemu kumplowi? Szkoda by go było, bo było jasne jak słońce, że nie miał u niej najmniejszych szans.

— Na razie, Blondi – rzucił Michael na odchodnym. Miał nawet czelność uśmiechnąć się, gdy sapnęłam z oburzenia, po czym, nie czekając, aż obrzucę go wyzwiskami, podążył za Isabel. – Lepiej pozbieraj swoją szczękę z podłogi – dokuczył jeszcze Alexowi, mijając go, po czym zniknął za drzwiami.

Alex, wciąż zarumieniony, ale już pozbierany wewnętrznie, podszedł do mnie.

— Co jest grane? – zapytał ciekawie. – Nie wyglądali na zadowolonych z posiłku – wskazał kciukiem za siebie, bym nie miała wątpliwości, o kim mówi.

Wzruszyłam ramionami. Wiedziałam niewiele więcej od niego.

— Sok pomarańczowy z lodem? – spytałam go dla formalności. Zawsze to pił.

— Z przyjemnością. – uśmiechnął się do mnie sympatycznie. Sama obecność Alexa poprawiała mi humor, więc odwzajemniłam uśmiech.

— Dobra. Już się robi – zapewniłam go, kątem oka obserwując, jak Liz sprząta stoliki w swoim sektorze. Za parę minut kończyła się nasza zmiana. A później... Liz pozwoli sobie pomóc, do diaska, z Maxem, Isabel, Michaelem i całym światem, jeśli trzeba. Dopilnuję tego, inaczej nie będę godna nazwiska DeLuca.

A ci co mnie znali wiedzieli dobrze, że gdzie diabeł nie może, tam DeLucę pośle.

***

no – to chyba była najdłuższa część, którą kiedykolwiek napisałam. uf! jeśli ktoś z moich drogich czytelników ma ochotę skomentować moją pisaninę, to oczywiście obiekcji nie zgłaszam. pozdrawiam – Yeti


Poprzednia część Wersja do druku Następna część