yeti

Efekt rumowy (15)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Hej wszystkim! Z małym poślizgiem (sorry!), ale wreszcie jest i to całkiem długie… jak na mnie oczywiście ;-) Miłej lektury:)
A, jeszcze jedno – nigdy tego raczej nie przeczyta, ale tą część dedykuję mojej ulubionej nauczycielce – historycy z podstawówki. Wspaniała kobieta – takich pedagogów życzę wszystkim.
Pozdrawiam – Yeti:)

***

XV

Na dźwięk dzwonka nerwowo ścisnął mi się żołądek – nadeszła chwila, której wyczekiwałam z niecierpliwością od wczoraj... której bałam się potwornie, zwłaszcza po ostatniej godzinie... Dlaczego po ostatniej godzinie? Cóż... mój wielki plan podboju Maxa to na razie jedna wielka porażka, czy też, jak powiedziałaby Maria, początki mam, delikatnie rzecz ujmując, skromne... Max był wyraźnie zmieszany moją obecnością, za wszelką cenę unikał mojego wzroku i odskakiwał, gdy tylko pojawiał się choćby cień podejrzenia, że możemy się dotknąć. Trudno udawać, że taka reakcja była moim marzeniem. Gdyby nie ta podsłuchana rozmowa, już bym stchórzyła. Ciągle jednak przypominałam sobie jego słowa – ‘kocham ją, nie spodziewaj się po mnie cudów kontroli’ – i dzięki temu usztywniałam się w moim wczorajszym postanowieniu – złamię tę jego kontrolę, bo gra była, moim skromnym zdaniem, warta świeczki.

Max jednak wcale nie zamierzał mi mojego zadania ułatwić – gdy tylko zabrzmiał dzwonek, zerwał się na równe nogi, jakby się pod nim palił stołek, jednym ruchem wrzucił książkę, zeszyt i długopis do plecaka, po czym, ledwie mamrocząc „na razie” i nie patrząc na mnie ani razu, ruszył w stronę drzwi. Poderwałam się niezbyt zgrabnie ze swojego taboretu i, zostawiając wszystkie szpargały na stole, pomknęłam za nim. Tak ginie godność kobiety...

— Max! Czekaj! – pozbawiona tchu, złapałam go za ramię. (Rany, jaki twardy biceps!)

— Liz... – westchnął, chwilowo pokonany, odwracając się do mnie przodem, ale zwycięstwo było krótkie – nawiązany na sekundę kontakt wzrokowy został błyskawicznie zerwany – czubki jego butów okazały się ciekawsze od mojej twarzy. – Spieszę się. Mam zaraz wf, muszę się jeszcze przebrać, a do sali gimnastycznej spory kawałek... – delikatnie odsunął się ode mnie, znowu gotowy do odwrotu.

— Max! – zaprotestowałam półgłosem, ale tak, by na pewno dotarły do niego moje słowa. – Musimy porozmawiać o sobocie – ciągnęłam szybko, zanim zdążył uciec. Z tego wszystkiego nawet nie zdążyłam się zawstydzić, a byłam pewna, że do tego dojdzie, jak tylko wspomnę o tamtej nocy. Są widocznie jakieś plusy takiej wymuszonej na chybcika konfrontacji – nie ma czasu na analizę każdego słowa.

— Nie, Liz – potrząsnął głową, w dalszym ciągu nie podnosząc wzroku. – Nie ma o czym rozmawiać. Najlepiej po prostu zapomnijmy o sobocie. – po czym, nie czekając na moją reakcję, wyswobodził się z uścisku, odwrócił się i wyszedł. Nawet się nie obejrzał.

— Ale w tym właśnie problem, że ja nie pamiętam... – powiedziałam do jego pleców, choć wiedziałam, że i tak mnie już nie usłyszał.

Runda pierwsza – kompletna klęska.

„Jeśli myślisz, że to koniec, to poważnie się mylisz, Max” – obiecałam w duchu i jemu i sobie, jednak, gdy wracałam do stołu laboratoryjnego, by pozbierać swoje rzeczy, minę miałam nietęgą. Co innego przeczuwać, a nawet wiedzieć, że się napotka na opór materii, co innego to przeżyć...

Metodycznie, bez pośpiechu, zbierałam wszystkie szpargały ze stołu. Następny miałam angielski, zaledwie trzy klasy dalej, więc nie musiałam nigdzie gnać. Nagle wśród swoich rzeczy zauważyłam coś, co zdecydowanie do mnie nie należało.

Ołówek Maxa.

Ten, który tak uroczo przygryza, gdy zastanawia się nad rozwiązaniem jakiegoś problemu.

Chwyciłam go chciwie, tak jakby dało się jeszcze wyczuć na drewnianej powierzchni ciepło jego ręki. Idiotyczne, wiem, ale nie mogłam się powstrzymać. Przez chwilę obracałam go w palcach, po czym niechętnie wypuściłam z dłoni, wsuwając do małej kieszonki z boku plecaka. Przynajmniej mam teraz najzupełniej niewinny powód, by z Maxem porozmawiać... a może zatrzymam ten ołówek na pamiątkę – w charakterze amuletu? Bóg jeden wie, że przydałby mi się talizman do przebicia się przez mury obronne tego faceta.

— Liz?

Poderwałam głowę, zaskoczona, że nie słyszałam, jak ktoś się do mnie zbliża. Pani Hardy. Czyżby było widać, że dzisiaj niezbyt uważałam na lekcji? Poczułam chwilowy przypływ paniki i zmusiłam się, by go zdusić. Nie ma co okazywać zdenerwowania – z tego na pewno nie wyszłoby nic dobrego.

— Tak, pani profesor?

— Sprawiałaś dziś wrażenie trochę roztargnionej... – nauczycielka zmarszczyła na chwilę w zamyśleniu brwi, po czym się poprawiła – nie, to złe słowo... raczej byłaś skoncentrowana na czymś zupełnie innym niż zajęcia. Mam rację? – pytanie było czysto retoryczne i obie to wiedziałyśmy. Nie odpowiedziałam, czując jak rumieniec wpełza mi na twarz – pochyliłam tylko głowę, ciesząc się, że rozpuściłam dziś włosy – przynajmniej częściowo ukryły moje zawstydzenie. Prawda jest taka, że kocham biologię, a pani Hardy to zdecydowanie moja ulubiona nauczycielka... teraz czułam się, jakbym ją zawiodła.

— Jakieś problemy z Maxem, Liz? – spytała nauczycielka, gdy stało się jasne, że nie skomentuję jej poprzedniej uwagi.

Jeśli to możliwe, poczułam, że moje policzki zapłonęły jeszcze mocniej. Czyżby sytuacja była aż tak oczywista dla osób trzecich? Rany, skoro nawet pani Hardy zauważyła...

— Przyglądałam się wam trochę dzisiaj. Nie szła wam praca, ani trochę. Pokłóciliście się? Bo jeśli taki stan miałby trwać... może lepiej, bym przydzieliła wam innych partnerów?

NIE! O Boże, nie!

— Nie... – aż się zachłysnęłam w proteście. Zmusiłam się do odrobiny opanowania. – Nie trzeba, pani profesor. To tylko drobne nieporozumienie – zapewniłam ją, w końcu patrząc jej w twarz. Życzliwość wyzierała jej z oczu, ale po ustach błąkał jej się domyślny uśmiech. Zaraz, zaraz... domyślny? Skąd...?

— Wiesz... – zaczęła nauczycielka konwersacyjnym tonem, odwracając wzrok od mojej zarumienionej twarzy. – Kochałam się kiedyś w swoim partnerze z chemii. Był przystojny i przemiły, a ja... – roześmiała się lekko. – a ja zakochana po uszy. Mój brat znał go całkiem nieźle i oferował, że, jeśli chcę, to może nas umówić, ale stchórzyłam... No i w końcu zaczął chodzić z dziewczyną z mojej klasy... Szansa przepadła. Żałowałam tego swojego tchórzostwa całymi latami. Do tej pory czasem zastanawiam się, co by było gdyby... – westchnęła i potrząsnęła głową, wracając do rzeczywistości. Znów spojrzała na mnie – życzliwie i z aprobatą. – Bardzo się cieszę, że jesteś ode mnie odważniejsza, Liz. Podziwiam cię za to i życzę powodzenia z całego serca. Ten numer z ucieczką, który wyciął ci dzisiaj... nie przejmuj się tym za bardzo. Postawiłabym miesięczną pensję na to, że też mu się podobasz.

Moja twarz chyba oficjalnie postanowiła nie wracać do normalnego koloru – ciągle czułam na policzkach gorąco rumieńca.

— Ze swojej strony mogę ofiarować ci wsparcie, ale od tego masz przyjaciółki, więc zrobię coś innego... Na następnych zajęciach poprzydzielam referaty, nad którymi będziecie pracować w dwójkach. Ty i Max dostaniecie taki, który będzie wymagał sporo pracy zespołowej – i nie daj mu się od niej wywinąć. – pani Hardy uśmiechnęła się uroczo, zadowolona ze swojego, rzeczywiście niezłego, planu.

— Nie będzie mógł uciec. – powiedziałam na wpół do niej, na wpół do siebie. Genialne! Już ja znajdę sposób, by nie tylko referat zajmował nam wspólnie spędzony czas. Uśmiechnęłam się do nauczycielki serdecznie. Zdecydowanie UWIELBIAŁAM panią Hardy i, gdyby nie brzmiało to dziwnie, powiedziałabym o tym całej szkole. – Dziękuję bardzo. Na pewno będzie mi się z Maxem dobrze pracowało.

— Och, nie wątpię. – puściła do mnie oczko i znowu się uśmiechnęła. – Cieszę się, że mogę pomóc. Ale, ale... – zastrzegła się zaraz – oczekuję, że referat będzie przygotowany porządnie, więc przynajmniej przez część czasu będziecie musieli naprawdę nad nim popracować, rozumiemy się? – przybrała surowy wyraz twarzy, ale oczy dalej jej radośnie błyszczały. Nie zwiodła mnie – dalej uważałam, że jest wspaniała.

— Oczywiście, pani profesor. To się rozumie samo przez się.

— To dobrze. – odgłosy kroków dochodzące ze strony drzwi przyciągnęły naszą uwagę. Jakiś uczeń, chyba pierwszoklasista, wszedł do klasy, po czym, widząc nas, wymamrotał jakieś przeprosiny i wycofał się gorliwie. Pani Hardy zerknęła na zegarek.

— Lepiej już zmykaj, Liz. Zaraz będzie dzwonek – nie chcę, byś przeze mnie się spóźniła na lekcję.

— Już idę. Jeszcze raz bardzo dziękuję.

— Proszę bardzo. A, Liz? Jeśli potrzebowałabyś z kimś porozmawiać, to polecam się na przyszłość. Powodzenia. Trzymam za ciebie kciuki.

— Na pewno się przydadzą. – uśmiechnęłam, się do niej z wdzięcznością. – Do widzenia, pani profesor.

— Do zobaczenia, Liz. – kiwnęła głową na pożegnanie i rozstałyśmy się – ona skierowała się do biurka, a ja do drzwi. W dalszym ciągu się uśmiechałam, bo muszę przyznać, że rozmowa z panią Hardy dodała mi skrzydeł. Skoro nauczyciele ze mną, któż przeciwko mnie? Czułam jak prostują mi się plecy, a krok staje się bardziej sprężysty. Wygram tę wojnę, byłam tego pewna. Świat będzie leżał u moich stóp... A już na pewno Max Evans.

Jednak zanim to się stanie, muszę stoczyć jeszcze parę bitew. Przekonałam się o tym zaraz za drzwiami klasy biologicznej, gdy tylko napotkałam wzrok osoby, która najwyraźniej na mnie czekała, oparta o ścianę naprzeciwko. Uśmiech spłynął z mojej twarzy, a miła rozmowa sprzed chwili poszła w zapomnienie.

Szykowałam się do bitwy.

***
Jeśli ktoś spodziewał się ostatecznej konfrontacji między Maxem i Liz, to przykro mi, że zawiodłam, ale nie mogę wszystkiego tak Liz ułatwiać, prawda? :-P No cóż, czy parze głównych bohaterów uda się pogadać w następnej części?… zobaczymy ;-) Póki co, Liz czeka inna rozmowa – z kim i o czym, to się dopiero okaże. A tymczasem chętnie zapoznam się z komentarzami czytelników (choć parę słów, please… bo czasami mam wrażenie, że nikt tego nie czyta… :()
Do następnego razu. Pozdrawiam – Yeti:-)


Poprzednia część Wersja do druku Następna część