yeti

Efekt rumowy (13)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Ha! jestem z siebie dumna, bo udało mi się, tak jak co poniektórym obiecywałam, dodać nową część we wtorek. Jestem wielka! ;-) A tak na poważnie – przepraszam, że część niezbyt długa. ale, mimo wszystko, miłej lektury! Pozdrawiam – Yeti:-)

***

XIII

Stałam przed lustrem i starałam się uspokoić, oddychając powoli i głęboko. Czułam, że jeszcze chwila tych nerwów, a polecę do łazienki zwrócić śniadanie. Rany, nie przypominam sobie, kiedy ostatnio byłam tak zdenerwowana. Okay, to nieprawda. Nie dalej jak wczoraj czułam się podobnie. Ale to chyba całkiem naturalne, gdy człowiek podejmuje zdecydowane kroki, by zmienić swoje życie, prawda?

W ogóle ta cała sytuacja była jak wyjęta z dziwnego snu... I nie chodzi tu bynajmniej tylko o jakąś tajemnicę łączącą trójkę ludzi ze szkoły, których, powierzchownie, bo powierzchownie, ale znam pół życia. Choć samo to wystarczy na potwierdzenie teorii, że znalazłam się w jakimś pofertanym świecie równoległym. Myślałam nad tym wczoraj przez dużą część dnia i wcale nie byłam bliższa odpowiedzi. Przeróżne pomysły przychodziły mi do głowy – jeden bardziej fantastyczny od drugiego. Może są członkami jakiejś wyjątkowo drapieżnej sekty? Albo uciekają przed mafią, która grozi, że pozabija wszystkich ich bliskich? Tylko co mogła zrobić trójka nastolatków, by się narazić mafii...? Hmmm, może to jednak głupie pytanie – w końcu widziałam "Klienta", a tamten chłopak był młodszy... Jednak myśl, że są w programie ochrony świadków, albo czymś w tym stylu, wydała mi się trochę naciągana... No dobra, co dalej? Szpiedzy dla obcego mocarstwa? Mało prawdopodobne – w końcu nie wyglądało na to by mieli dostęp do jakichkolwiek tajemnic państwowych... Chociaż istniało coś takiego jak uśpieni agenci, prawda? Czytałam coś o tym, że tak funkcjonują terrorystyczne siatki arabskie... Więc może... nie, to idiotyczne! Ale ta ich rozmowa była taka tajemnicza... Z drugiej strony, moje pomysły nie pasują do jednego – z tego co zrozumiałam, istniało jakieś zagrożenie dla mojego zdrowia, gdybym związała się z Maxem. Tutaj już gama możliwości była węższa. Mojemu, zafascynowanemu biologią umysłowi najbardziej prawdopodobna (co nie znaczy, iż w ogóle prawdopodobna!) wydała się wersja z mutacjami genetycznymi. Może Max, Michael i Isabel są owocami jakiegoś, wyraźnie udanego, eksperymentu genetycznego i wymknęli się z laboratorium, by móc żyć normalnie? No dobra, zdaję sobie sprawę, że brzmi to jak żywcem wyjęte z "Dark Angel", ale co innego pozostaje? Klonowanie? A może są doskonale imitującymi zachowania ludzkie androidami, mającymi za zadanie wtopić się w społeczeństwo, ale nie do tego stopnia, by wiązać się z ludźmi? Zaawansowana sztuczna inteligencja, która rozwinęła pełną świadomość i kryje się z tym przed swoimi twórcami? Wczorajszego wieczora te myśli doprowadzały mnie powoli do szału – skoncentrowana na nich, zapomniałam o Marii i obietnicy kontaktu, o mojej zmianie w Crashdown... dosłownie o wszystkim. Krążyłam po swoim pokoju, opanowana przez coraz bardziej niewydarzone hipotezy i dopiero, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że jeszcze chwila, a zacznę myśleć, że mam do czynienia z kosmitami, całe napięcie skumulowało się w wybuchu śmiechu... Boże drogi! Pewnie to coś bardzo niewinnego, a ja, poszukująca na siłę sensacji w niewinnej rozmowie, wymyślam niestworzone historie. Lada moment zamkną mnie w wariatkowie, jak tak dalej pójdzie. A przecież miałam misję do wykonania, misję uwiedzenia Maxa Evansa. I zamierzałam się do niej przyłożyć, niezależnie od tego, jaki straszny sekret ukrywa wraz z siostrą i przyjacielem. To nie mogło być nic specjalnie okropnego – ktoś tak delikatny i spokojny jak Max nie może ukrywać niczego takiej skali, co by spowodowało, że się od niego odwrócę. Przynajmniej ja nie potrafiłam sobie niczego takiego wyobrazić...

I tak zatoczyłam koło i wróciłam do drugiej niesamowicie dziwnej wolty w mojej, do niedawna niezwykle bezbarwnej, egzystencji. Liz Parker – klasowy kujon i, generalnie rzecz biorąc, niczym niewyróżniająca się myszka – bierze swoje życie w swoje ręce i planuje uwieść szkolnego przystojniaka. UWIEŚĆ! Jezu drogi – postawiłam sobie naprawdę ambitne zadanie! Liz Parker – wamp. Liz Parker – kusicielka... Też coś! Sam pomysł brzmiał prześmiesznie. A ja, szczerze mówiąc, zupełnie nie miałam pojęcia, co robię. Do tej pory jedynym gruntem, na którym zachowywałam się pewnie i sama wychodziłam z inicjatywą, była szkoła. Nauczyciele mnie znali i lubili – często zgłaszałam się do pomocy, nie stroniłam od dodatkowych zadań. W końcu miałam przed sobą ściśle wytyczony cel – zostać prymuską i dostać się do Harvardu na wymarzone studia... i zmierzałam do niego prostą drogą. W dziedzinie życia prywatnego nigdy nie zachowywałam się agresywnie – no cóż, przynajmniej do sobotniej nocy, której, notabene, ciągle nie pamiętałam. Miałam tylko jednego chłopaka... Boże! W dalszym ciągu miałam chłopaka! Kyle... A niech to gęś kopnie, zupełnie o nim zapomniałam! Tak byłam zajęta planowaniem podboju Maxa Evansa, że kompletnie wyleciało mi z głowy to, że jestem zajęta. Cholera, to troszkę komplikowało sprawę. Będę musiała pogadać z Kyle'em. Zresztą i tak to, co było między nami, ciężko określić mianem poważnego związku. Dobrze się razem bawiliśmy przez lato, ale oboje dobrze wiedzieliśmy, że to nie ma przyszłości. Pewnie właśnie myśli nad tym jakby mnie możliwie bezboleśnie rzucić. Okay, a więc dodatkowy punkt programu – rozmowa z Kyle'em. Może w porze lunchu...?

Ostry dźwięk klaksonu wyrwał mnie z zamyślenia. Ostatni raz obrzuciłam wzrokiem swoją sylwetkę w lustrze. Spódnica, ciemny burgund, dosyć krótka jak na moje standardy, bluzka, delikatnie podkreślająca moje niezbyt imponujące kształty i kusząca dość sporym dekoltem, włosy rozpuszczone, rozczesane do perfekcji spływające miękką falą po moich plecach, odrobina makijażu, by uwydatnić oczy i uczynić spojrzenie bardziej uwodzicielskim, a usta bardziej nęcącymi... czy wyglądałam wystarczająco pociągająco? Oblizałam nerwowo wargi. (Szlag – będę musiała znowu użyć błyszczyka!) Oby. Przedstawienie czas zacząć. Chwyciłam plecak i pomknęłam do wyjścia. Wiedziałam, że lepiej nie kazać Marii czekać.

Jedno było pewne – determinacji mi nie brakowało. A jak ja coś sobie postanowiłam... jak to mówią? Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle? A więc uważaj, Max Evans. Nadchodzę.

***

No, wiecie co macie robić, prawda? Proszę bardzo grzecznie o recenzje – doceńcie biedną autorkę, bo komentarze rozjaśniają mi moje szare życie;-) Oczywiście dodają mi również ochoty do pracy nad dalszymi częściami... więc, jeśli macie ochotę poznać ciąg dalszy...
a póki co, pozdrawiam – Yeti:-)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część