_liz

Każda moja łza (5)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

IV

Spał. Tak naprawdę spał. Jak każdy normalny, zmęczony człowiek. Nie było mu zimno ani przez chwilę, wszystkie lęki skryły się gdzieś w jego wnętrzu, przytrzymując ze sobą koszmaru, aby go nie nękały. Nawet przez chwilę jego sen nie zbłądził w mroczny zaułek, gdzie czyhał ból i płacz. To było tak przyjemne uczucie, że podświadomie nie chciał się od niego uwolnić. Gdy już przyszło otrzeźwienie, gdy czuł, że jest w stanie wstać i odejść, gdy powieki otworzyły się samoistnie, wciąż pragnął wrócić do snu. Ciągle nie mógł się oderwać od kanapy, od swojego azylu. Ale niestety nie mógł też ponownie zasnąć. Ulotna mgiełka nocna całkowicie rozproszyła się w ostrym świetle dnia. Zamrugał. Zaplecze Crashdown powoli nabierało wyrazistości. I wtedy zobaczył ją...

All I wanted was the chance to say
I would like to see you in the morning
Rolling over just to have you there
Would make it easy for a little bit longer
But here
Closer every year
So near
The fear is coming clear

Skulona w kłębek, z dłońmi oplatającymi jej kolana. Spała. Był pewien, że spała i jednocześnie nie mógł w to uwierzyć. Ze zwykłego, banalnego powodu – nie rozumiał jak można spać w takiej pozycji. Owszem, sam nie raz zasypiał na siedząco, ale ani jego sen nie był głęboki ani pozycja tak dziwaczna. To nietypowe dla niego zastanawianie przerwało mu mruknięcie. Jej mruknięcie.

„Świetnie” jęknął, ponownie na nią spoglądając. Siedziała na podłodze, ale jej głowa była oparta o jego kolana. Napiął wszystkie mięśnie i zastygł, obawiając się, że jeden jego ruch ją obudzi. I wtedy do niego dotarła ta oszałamiająca prawda – bał się obudzić Liz Parker. On, Michael Obojętny Na Wszystko Guerin przejmował się tym, że może zakłócić czyjś spokój. A nawet nie tyle czyjś, co po prostu spokój Parker, z którą wspólne miał jedynie obawianie się o życie Maxa. To wystarczyło, aby znów wrócił jego dawny rozsądek. Jednym ruchem poderwał swoje ciało do pozycji siedzącej, strącając jej głowę i tym samym gwałtownie ją budząc.

Jęknęła coś i otworzyła zaspane oczy. Michael już wstał i skierował sie do wyjścia. Tuż przed drzwiami zatrzymał się i obrócił. Jego chłodny wzrok z uwagą śledził każdy jej ruch, jakby czekał aż ona się podniesie i będzie miał pewność, że wszystko jest w porządku. Po prostu ani jego umysł ani uczucia nie pozwalały na pozostawienie jej samej w stanie rozpaczy i rozkojarzenia.

I stali tak chwilę, przyglądając się sobie niczym własnemu odbiciu w lustrze. Przez ułamek sekundy nie widzieli między sobą tej przepaści, którą bali się na codzień przekraczać. A może ją widzieli, tylko teraz wypełniona była światłem i wodą. W tej przestrzeni czasowej mogli przebyć tę wodę i być jeszcze bliżej siebie.

Jeśli umrę z chmur
Spłynie do twych rąk
Światła złoty krąg
I to będę ja

Jeden, może dwa kroki i mogliby dokonać tego, co im na codzień wydawało się być zupełnie niemożliwe. To, co blokowała szara i krwawa rzeczywistość, mogło rozkwitnąć niczym pąk kwiatu. Mogło, gdyby tylko któreś z nich wykonało ten krok. Gdyby...

Liz zamrugała powiekami, jakby chciała mieć pewność, ze Michael tam stoi, że nie zniknął. On bał się znikać. Bał się, że już nigdy nie będzie mógł tu wrócić i zasnąć spokojnie. A może obawiał się odchodzić ze względu na nią? Zmrużył oczy i zacisnął dłoń na klamce. Czekał. Sam nie wiedział na co. Na oświecenie, na decyzję własnego umysłu, na jej ruch, na koniec świata... Znów zamrugała. Rozchyliła usta, a on czekał na jej głos jak na zbawienie. „Wyspałeś się?” zapytała półszeptem. Bez słowa przytaknął. Nie wiedział co powiedzieć. Nigdy nie rozmawiał z nikim dłużej niż pięć minut, nie licząc Maxa oraz Isabel, a kiedy był z Marią to ona ciągle mówiła. On nigdy nie rozmawiał z Liz Parker. „A ty?” wymamrotał bezładnie, nie mając innego pomysłu. Przytaknęła. I znów było cicho.

Musiał uciec. Jak najszybciej wyrwać się z tego zaklętego kręgu. Odzyskać trzeźwość umysłu.

„Dobra. Na razie” rzucił szybko i jeszcze szybciej otworzył drzwi. Może i chciała coś powiedzieć, zatrzymać go, zapytać o coś, ale nie zdążyła. Był już daleko. Za to jego myśli były niewyobrażalnie blisko niej. Przyspieszył, jakby chciał uciec jeszcze dalej od magnetycznej wizji Parker. Uciec od ciepła, od chwilowego bezpieczeństwa, od uczucia... Nie! Gwałtownie potrząsnął głową. Żadnego uczucia. Tylko zwykła słabostka ludzkiego ciała. Nic innego go tam nie ciągnęło.

Tylko już sam nie był tego tak pewien...

* * *

Na kilka dni własne problemy pogrzebał w paczce płatków kukurydzianych. Wszyscy w panice kręcili się wokół sprawy Tess, modląc się o pomyślne rozwiązanie tej sytuacji. A on jako jedyny przyłączał się do tego tylko z przyzwyczajenia. Z przyzwyczajenia tez był tuż obok Marii. Nie mówił nic o tym, co było, nie chciał też snuć tego co będzie. Tylko jedno z tych przyzwyczajeń go drażniło, to, które ciągnęło go do Crashdown. Ale siłą się powstrzymywał od tego, by tam pójść. Pozostał przy uważnej obserwacji Parker i tego jak jej oczy nieustannie mienią się łzami, choć nie płakała jeszcze nigdy, jak jej usta lekko drżą przy każdym wypowiadanym słowie, jak jej ciało omdlewa na widok Tess lub Maxa.

Rozejrzał się uważnie, szukając brunetki. Zamiast tego uzyskał widok Maxa i Tess. A potem słowa Marii. Liz wyszła z Maxem. Prychnął, uświadamiając wszystkim, że coś tu nie gra. Dopiero po chwili dotarła do niego świadomość, że Parker może mieć kłopoty. Spojrzał na Maxa. Był pewien, że ten odchodzi od zmysłów. I może byłby w stanie to skomentować, gdyby nim samym nie powodowały dziwne niepokoje. Max praktycznie tracił panowanie nad sobą, ledwo zachowywał kamienną twarz. Evans chciał odzyskać Liz za wszelką cenę. Michael tego nie rozumiał. Nie tej rozpaczy, ale skrajności w jakie popadał Max. On sam na jego miejscu zachowywałby się inaczej... Tak mu się przynajmniej wydawało.

To on był w końcu żołnierzem, miał stalowe nerwy. Dla niego liczyła się tylko misja – chronić innych. Chronić. Lekkie przerażenie wbiło się w niego niczym drzazga. On miał ich wszystkich chronić, a teraz Liz gdzieś zaginęła. Rozejrzał się. Max też zniknął. Światła karuzeli i śmiech wprowadzały go w stan obłędu. Zmysły słabły, a on sam popadał w psychozę.

Czyżby zawiódł?

Nagle wszystkie rany, sińce i koszmary odżyły. Tonął w zamieszaniu własnego jestestwa. Miał chronić za wszelką cenę, a teraz każdy z jego podopiecznych znajdował się w niesamowitym niebezpieczeństwie. I nie umiał wziąć się w garść, bo przerażenie na myśl o swojej słabości go obezwładniała. Brakowało kilku sekund, a padłby na ziemię, uświadamiając sobie, że mogą nie żyć. Liz może nie żyć. Jego najlepszy przyjaciel może nie zyć. A może i on sam zaraz umrze...

I wtedy pojawiła się ona. Gorące łzy wypełniały jej oczy, a usta mamrotały „Max... Złapali go...”

Michael nie panował nad odruchami. Jego odwieczna maska strzaskała się przed chwilą, a blokada uczuć i obaw przesiąkała. Szybkim ruchem przysunął ją do siebie i przytulił. Tak, Michael Zimny Głaz tulił do siebie Liz Parker. Była w tym momencie jego jedynym dobrym duchem, jedynym sukcesem, jedyną ulgą. Trzymał ją w ramionach tak mocno, jakby w obawie, że rozpłynie się lub ponownie zniknie odbierając mu resztkę sił.

Już nie mógł jej wypuścić...

* * *

Patrzył jak Max wybiega za nią z jaskini. Przez chwilę się wahał, ale jego ciało samo ruszyło w tym samym kierunku. Wiedział, że ten jeden raz musi jej pomóc i powstrzymać Maxa nim ten ją dogoni. Wiedział, czego potrzebowała i jak bolało. Poczuł słodką ulgę zaciskając dłoń na ramieniu przyjaciela, zupełnie jakby pierwszy raz w życiu robił coś słusznego.

Zatrzymała się na chwilę, choć wiedział, że jej ból ciągnie ją w dół. Spojrzała. Michaelowi, aż zakręciło się w głowie. Była tak podobna do niego w tym jednym momencie. Jej tez bliska osoba wyrwała jakiś fragment życia powiązanego ściśle z dusza i uczuciami. Wydarto jej nutę radości i nadziei, a wsączono trujący i słony ból. On doskonale znał to uczucie, choć zaznał go w zupełnie innej sytuacji. Wiedział, że jej umysł i zszargane struny uczuć potrzebują miejsca by móc krzyczeć i krwawić. Patrzył jak drobne ciało zsuwa się po skale. Pył i piasek otulały gładką skórę, kamienie rozcinały wycieńczony naskórek, łzy paliły policzki. Witała ją pustynia, otwierając przed nią swoje zimne ramiona. Michael miał nadzieję, że uda jej się tam odnaleźć chociaż chwilowe ukojenie lub pozwoli na swobodny płacz.

Jemu to nigdy nie było dane. Nawet teraz, gdy był na pustyni nie mógł się całkiem otworzyć. A chyba teraz tego najbardziej potrzebował. Wszystko obróciło się przeciwko niemu. Najpierw zawiódł i nie ochronił ich przed niebezpieczeństwem, potem wbił swój odpychający i ostry nóż wprost w serce Marii, a potem było jeszcze gorzej, bo uświadomił sobie, że...

Zabił.

* * *

To był już niepodważalny fakt. Dla niego nie było odwrotu. Zabił. Przelał krew. Zrobił to, czego zawsze tak się bał. Jedyna rzecz, która go w nim samym przerażała i od której starał się uciec. Całe jego ciało zesztywniało niczym w letargu. A może bał się ruszyć, żeby przypadkiem znów kogoś nie zabić.

Odkąd tylko nauczył się panować nad swoimi mocami, obawiał się, że może kiedyś zrobić coś tak potwornego. Dodatkowo strach napędzał w nim Hank, który całkiem nieświadomie obudził w Michaelu instynkt żołnierza i łowcy. Przyczynił się tez do rozwinięcia krwawych wizji. A teraz wreszcie to się skumulowało i wypłynęło na świat. Cały gniew, złość, frustracja i podświadoma chęć mordu zlały się w jedno i przejęły kontrolę nad nim. Najbardziej go chyba przerażał fakt, że przyszło mu to z taką łatwością. Po prostu uniósł dłoń i... i zabił, odebrał życie, na ułamek sekundy stał się katem i Bogiem.

Chronił ich, ocalił Valentiego, nie miał innego wyjścia – to mu powiedział Max. Michael prychnął. Zaskakująco łatwo jego przyjaciel przyjął wiadomość o śmierci człowieka. Ale to nie Max zabił, nie on musiał żyć ze świadomością tego, kim naprawdę jest i do czego został stworzony.

„Morderca” mruknął Michael, hamując wyładowanie gniewu garnące się do żył.

Pierce był wrogiem, to była samoobrona, konieczność. Choćby nie wiadomo ile jeszcze argumentów znalazł, to i tak nie zmieniało jego poczucia winy i obrzydzenia do samego siebie. Bał się, że teraz zacznie się zmieniać w prawdziwego oprawcę. Paranoicznie nawet nie spoglądał do lustra, jakby w obawie, że ujrzy tam nie siebie a twarz Hanka albo Nasedo. Tak, ten ostatni wydawał się być wręcz dumny z Michaela, sam zabijał już tylu, że to stało się jego nawykiem. Tylko, że był pozbawiony wszelkich uczuć. A Michael połowicznie był człowiekiem i posiadał ludzką paletę emocji. I to one nie pozwalały mu zasnąć ani przebaczyć samemu sobie.

Ciche stuknięcie w drzwi rozdrażniło go jeszcze bardziej. Podejrzewał, ze to był Max ze swoją mądrością i teraz świadomością bycia przywódcą. Tak mocno jak chciał to pukanie zignorować, tak mocno coś go zmuszało do otworzenia drzwi.

I zrobił to.

Była w kiepskim stanie. Brudne ciuchy i skóra, rozcięte przedramię, spierzchnięte usta, czerwone oczy. Patrzyła na niego z lekkim strachem i jednocześnie ogromną nadzieją. Tak jeszcze nikt na niego nie patrzył. Bo nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś w nim pokładał nadzieję lub u niego szukał ratunku.

„Nie miałam gdzie iść” wymamrotała przez popękane usta.

Nie wiedział sam czy kłamała czy kryło się za tym inne stwierdzenie. Przecież miała dom, bezpieczny kąt, miała Marię czy nawet Alexa. Dlaczego więc stała na jego progu?

c.d.n.

Poprzednia część Wersja do druku Następna część