Lizzy88

Zdradzone Serca (4)

Poprzednia część Wersja do druku

Wróciłam z nową częścią. Czy ktoś jeszcze pamięta o tym opo? Jeśli nie, to jest to tylko i wyłącznie moja wina. Mam jednak nadzieję, że tym, którzy czekali, chociaż troszkę spodoba się ta część. Przepraszam Was bardzo, tylko tyle mogę powiedzieć. Spróbuję nową część umieścić szybciej, ale n i c z e g o nie obiecuję. Zamierzyłam sobie także, że nowe części będą nieco dłuższe. Zobaczymy, ile z moich zamysłów uda mi się wprowadzić w życie ;) Oczywiście proszę o szczere komentarze. Możecie mi nawet nabluzgać, ale niech te bluzgi mają mocne podstawy, ok?
Zapraszam do lektury!

Część 4
***
Słowa Tess wciąż ją prześladowały.
Starała się nimi nie przejmować; blondynka nie darzyła jej pozytywnym uczuciem. Na pewno chciała ją zniechęcić, przerazić, odsunąć od Maxa. Wydumane ego Tess nie akceptowało biednej Liz Parker w towarzystwie jej brata.
Jednak... Niesamowicie ciężkie, ołowiane uczucie zagnieździło się w jej brzuchu, kiedy przypomniała sobie słowa blondynki.
Ale lepiej wycofaj się, zanim Max potraktuję cię tak, jak to zrobił Frank.
Jesteś nikim, a Max może mieć każdą. Szybko mu się znudzisz.
Przerażało ją to. I nawet nie wiedziała, czy gorszy byłby sam fakt ponownego zawodu czy też może fakt, iż to Max ją zawiódł. Bo prawda była taka, że...
Zaczynała go lubić.
Tak, odczuwała względem niego sympatię. Na pewno nie było to jeszcze jakieś głębokie, szalone, porywające uczucie, ale zwykła, ludzka sympatia. Liz była jednak pewna, że z czasem to uczucie mogłoby się zmienić. Max Evans miał w sobie coś, co ją urzekało, choć może sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie potrafiła dokładnie określić, co to takiego – jego piękne, bursztynowe oczy, miły dla ucha głęboki głos czy też może ta pełna uroku nieśmiałość. A może po prostu coś, czego nie było widać na pierwszy rzut oka.
Kurcze, pomyślała. Jest gorzej niż myślałam. Rozwodziła się nad jego cudownymi cechami, zapominając o ostrożności. Problem tkwił w tym, że Max zaczynał – powoli, ale jednak – burzyć jej mury. Nie naciskał jej, wręcz przeciwnie. Zgodził się na koleżeńsko – przyjacielski układ, przynajmniej na początek. Jakoś nie mogła dostrzec fałszu w jego słowach. Był wytrwały, systematyczny i chyba aż do bólu cierpliwy.
Myśl o tym, że Max najpierw zburzy wszystkie jej bariery, a potem ją porzuci, wydawała się być nie do zniesienia. Nie chciała zostać sama z tym ciężarem, bólem, poczuciem zawodu. Tym bardziej że już raz to się stało. Wtedy mogła tego nie przewidzieć, była naiwnym dziewczątkiem. Teraz tkwiło w niej to doświadczenie, które powinno być niczym alarm. Powinno, ale nie musiało być. Teraz mogłaby obwiniać wyłącznie siebie.
Zachichotała miękko. Jeszcze nic się rozwinęło, a ona już myślała o ewentualnym rozstaniu i jego skutkach. To było... głupie? Nie w stylu Liz Parker? Może...
Zagłębiona w rozmyślaniach, dopiero po kilku chwilach zorientowała się, że dzwoni telefon. Niechętnie chwyciła słuchawkę w dłoń i powiedziała monotonnym głosem:

— Halo?

Liz, to ja, Max.
No pięknie, pomyślała. Czemu musiał zadzwonić akurat teraz? Chyba swoimi smętnymi myślami wywołałam wilka z lasu. Uśmiechnęła się pod nosem.

— Cześć... O co chodzi?

Pomyślałem, że może moglibyśmy pogadać o... no wiesz...
Jasne, Max, wiem, o co się rozchodzi. Cholera, nawet ładnie ci z tą nieśmiałością. Tylko czy nie jesteś wilkiem w owczej skórze?

— Oczywiście... Chciałeś się umówić na spotkanie?

Właściwie to tak... Może miałabyś trochę czasu w piątek?

— W piątek? Chyba tak. Masz jakiś konkretny pomysł?

Nie powiem – odparł nieco przekornie. – To niespodzianka.
Nieprzyjemne wspomnienie przemknęło Liz przez głowę. To samo powiedział Frank dwa lata temu... To niespodzianka... Rzeczywiście, niespodzianka była. Tylko że nie taka jakiej się spodziewała...

— Nie lubię niespodzianek – rzekła powoli.

Ta na pewno ci się spodoba. O której mam po ciebie przyjechać? Pasuje o siódmej?

— Tak, może być.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym Liz odłożyła słuchawkę i położyła się na swoje łóżko. Telefon od Maxa wcale jej nie pomógł. Ta randka – spotkanie była próbą. Albo Evans okaże się draniem, albo udzieli mu dalszego kredytu zaufania. I skrycie żywiła nadzieję, że go nie zmarnuje, że nie będą to dobre złego początki. Już wolała rozczarować się na samym początku niż wtedy, kiedy naprawdę zacznie się w to wciągać.
Jak bumerang powróciły słowa Tess. Liz postanowiła się nie poddać jej presji. Godność, a może nawet przekora, nie pozwalała na ugięcie się pod jej groźbami. Miała własny rozum i mogła sama się przekonać, jak to naprawdę jest z Maxem. Wiedziała, że to tylko zaostrzy konflikt, ale postanowiła podjąć ryzyko.
Może bała się przyznać, że Tess mogła mieć rację co do swojego brata.
A może po prostu Max Evans był czarodziejem, który rzucił na nią przedziwny urok, powodujący zaprzestanie logicznego myślenia.
***
Michael uchylił lekko drzwi i oparł się o framugę, spogladając lekko pokpiwującym wzrokiem na Maxa. Zawsze śmieszyło go to, że jego kuzyn do wszystkiego podchodził śmiertelnie poważnie, nawet do najbardziej błahych spraw – jakby nie było go stać na chwilę luzu. Guerin lubił mawiać złośliwie, że Evans, teoretycznie osiemnastoletni, ma starego, zgrzybiałego ducha sześćdziesięciolatka. Oczywiście takimi uwagi doprowadzał Maxa do szału, a to tylko go nakręcało do dalszych złośliwości. Widok Evansa, wpatrującego się poważnie w ekran monitora, szukającego pewnie jakichś niezmiernie-ważnych-informacji-bez-których-ani-rusz, był po prostu kolejnym bodźcem.

— Jak idzie ściąganie pornolków, Maxiu? – zapytał powoli.
Max odwrócił się gwałtownie, a jego wzrok gwałtownie stężał.

— Świetnie, po prostu świetnie, Michael – wycedził.
Guerin zaśmiał się i jak gdyby nic zwalił się ciężko na łóżko. Uśmiechnął się ironicznie, wpatrując się w swego lekko poirytowanego kuzyna. Ułożył się nieco wygodniej i założył ręce pod kark, pogwizdując cicho.

— Nie przywitasz się?

— Przecież już się rozgościłeś – rzucił Max, nieco niechętnie.

— Jak tam te twoje super ważne sprawy? – zapytał, przechylając się lekko. – Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam – powiedział niewinnie, wyszczerzając zęby.

— Ależ skąd. – Max wychylił się do przodu, splatając ze sobą dłonie.

— Super. Nie wybaczyłbym sobie tego.
Gdyby Max miał coś ciężkiego pod ręką, z chęcią cisnąłby tym w Michaela.

— To po co do mnie przyszedłeś? – mruknął Evans, starając się sprowadzić rozmowę na normalne tory.

— Żeby popatrzeć sobie na twoją prześliczną mordkę – odpalił Guerin.
Max miał już dość. Podniósł się z krzesła i podszedł do łóżka.

— Michael... – zawarczał.

— Z twoim nazbyt poważnym podejściem do życia, wykitujesz przed czterdziestką. Po prostu nie miałem co robić. Nudziłem się. Tęskniłem za swoim ukochanym kuzynem.

— Twoim jedynym kuzynem – wytknął mu Evans.

— Nieważne. Jak tam twoje sprawy z Liz? – zapytał znienacka, wpatrując się w sufit.

— Wścibski Michael. – Max zaśmiał się. – Czy ty na pewno miałeś być facetem?

— Hej, trochę szacunku – rzucił Guerin, spoglądając w końcu na niego. – Jestem twoim jedynym sojusznikiem w boju o serce Nieskalanej Księżniczki Elizabeth Parker.

— Jasne... – Max usiadł z powrotem na krzesło. – Zgodziła się – w jego głosie pojawiła nuta zadowolenia. – Ale na razie ustaliliśmy, że będziemy tylko przyjaciółmi.

— Co!? – Michael zatkało z wrażenia. – Pojękujesz w zachwycie jej imię, od kiedy tylko nauczyłeś się mówić, a kiedy wreszcie zrobiłeś coś ponad to, zgadzasz się na przyjaźń. Chyba cię pogięło!

— Nie pogięło mnie, Mike – odparł Evans, starając się zachować spokój. – Myślę, że... To jeszcze nie czas... Liz chyba nie jest gotowa. Nie chcę na niej niczego wymuszać. Poczekam.

— A jeśli ona nigdy nie będzie gotowa? Co wtedy? Myślałeś o tym?

— Tak, choć wolałbym, aby to potoczyło się w wiadomą stronę. Ale jeśli Liz... Jeśli nie będzie w stanie mnie pokochać... Zaakceptuję to. Mam ją zmuszać do miłości? Nie chcę. Jeśli już ma mnie kochać, to dobrowolnie, dlatego, że taka była jej decyzja. Jakkolwiek chciałbym, aby odwzajemniła moje uczucia, wolę, aby była moją przyjaciółką z wyboru niż dziewczyną z musu.

— Wow – mruknął Michael. – Prawdziwy z ciebie rycerzyk, Maxiu. Ale wiesz co? Życzę ci powodzenia. Tyle czasu na to czekałeś i... Zasłużyłeś sobie na to. Mówię poważnie. Naprawdę. – Położył dramatycznie dłoń nad sercem i westchnął. – Zapomniałbym. Mam dla ciebie kilka dobrych rad...
O nie.
***
Piątkowy wieczór
Liz stała przed lustrem, uważnie się sobie przyglądając. Zwykle nie przejmowała się strojami i starała się tylko wyglądać w miarę schludnie i przyzwoicie. Teraz jednak, piętnaście minut przed umówionym spotkaniem z Maxem, dosłownie panikowała. Wydawało się jej, że cokolwiek by na siebie nie włożyła, nie będzie pasowało. Że będzie zbyt proste, zbyt brzydkie, zbyt niemodne, za mało eleganckie. Nie miała wielkiego wyboru, a to tylko pogarszało sprawę. W głębi ducha czuła, że to śmieszne, ale nie potrafiła przestać. Przecież to miało być zwykłe spotkanie... Nawet jeszcze nie przyjaciół. A ona martwiła się jakimiś głupimi ciuszkami... Ostatnio czuła, że w ogóle nie jest sobą, że wszystko wywraca się do góry nogami... Wcale nie było jej z tym dobrze. Miała swój mały, może nie zawsze idealnie szczęśliwy, ale uporządkowany i w miarę spokojny świat. Nie chciała żadnych rewolucyjnych zmian...
Ha, małą rewolucją był już sam Max Evans i jego nieoczekiwane wyznanie. Co jak co, ale tego, że czuje on do niej coś poważniejszego, wcale się nie spodziewała.
A jednak stała teraz przed tym lustrem, czekając na niego i zamartwiając się swoim ubraniem. Sama nie wiedziała, czy frustracje związane ze strojem mają coś wspólnego z samym Maxem czy może z Maxem Evansem.
Przestań panikować. To było tak głupie i paranoiczne... Musiała się uspokoić. Definitywnie się uspokoić. Max przyjedzie za kilka minut.
Usiadła więc na krześle i czekała... we względnym spokoju, choć gdzieś w jej wnętrzu tliło się oczekiwanie i lekki niepokój. Tych kilka minut zdawało się być wiecznością. Czas wlókł się niemiłosiernie, podczas gdy ona czekała na przyjazd Maxa.
Ale ani po tych kilku minutach, ani nawet po kilkudziesięciu następnych, nie doczekała się go.

C.D.N.



Poprzednia część Wersja do druku