age

Dzień świstaczki

Wersja do druku

Dzień świstaczki

Laboratorium. Trochę dziwne, ale jednak laboratorium. Uzbrojeni ludzie i jakaś kobieta. Blondynka. No tak- tego akurat należało się spodziewać. Mam chyba jakiś uraz po tym co się stało z Tess. Ale wracając do rzeczy. Laboratorium, w którym jest Max, pełne uzbrojonych ludzi. Jest tu też Jim Valenty i ta kobieta. Starszy mężczyzna... Chyba za dużo wypiłam. Max go uzdrawia. To okropne. On... Wszędzie jest ogień. Max zamieniający się w proch. Dlaczego nie mogę nic zrobić. To nie może by prawda.
Liz obudziła się zlana potem z krzykiem na poddaszu swojej nowej szkoły. Maria od razu otworzyła oczy. Jej pytanie było całkiem logiczne:

— Co się stało?

— Wracamy do Roswell, bo Max umrze.

— Co takiego...?
Maria patrzyła przez chwilę z przerażeniem na przyjaciółkę. Jednak szybko uznała, że po tym ile już przeszli to wcale nie jest tak niewiarygodne, a na pytania przyjdzie czas później. Liz tymczasem jak błyskawica zleciała na dół do swojego pokoju, a wbiegając do niego obudziła swą współlokatorkę. Zabrała kilka najpotrzebniejszych rzeczy i wybiegła nie odpowiadając na sypiące się pytania. Na schodach dogoniła ją Maria i razem wybiegły na ulicę.

— Nie myślisz chyba o tygodniowej wycieczce autobusem.- zapytała niepewnie Maria.

— Zbyt długo by to trwało. Jedziemy na lotnisko.
Wsiadły do pierwszej taksówki jaką zauważyły.

— Mam przerwę.- powiedział kierowca.

— Bardzo nam się śpieszy.- Maria wolała nie dopuszczać Liz do głosu.

— Mam przerwę.- powtórzył kierowca.

— Jeśli zaraz pan nie ruszy rozwalę tę taksówkę.- Liz wpadła w szał. Taksówkarz włączył radio. Liz się wkurzyła. Szarpnęła radio i nie do końca ludzkimi metodami je rozwaliła. Na szczęście taksówkarz się nie zorientował. Już chciał coś powiedzieć gdy usłyszał:

— Jeśli zaraz nie zawiezie nas pan na lotnisko zrobię to samo z pana głową.
Taksówkarz ruszył. W mieście były straszne korki. Po godzinie dotarli na lotnisko. Tam okazało się, że samolot właśnie odleciał, a następny będzie za pięć godzin.

— Liz to i tak najszybszy sposób.

— Wiem, ale nie mogę się spóźnić.

— Dobra skoro mamy trochę czasu opowiedz mi wreszcie co się dzieje.

— Miałam sen, on umrze. Rozumiesz Maria! ON UMRZE! DZISIAJ W NOCY!

— Jesteś pewna?

— A jak myślisz?!
Samolot miał opóźnienie z powodu pogody. Nie było to jednak bezpośrednie połączenie. Ostatnie kilkanaście kilometrów pokonały autobusem. W Roswell złapały taksówkę. Gdy dojechały na miejsce zastały Kaly'a powstrzymującego Jessiego przed wejściem do budynku. Liz nie zwracają na nic uwagi biegła rozpaczliwie pragnąc jednego- zdążyć. Gdy trafiła do laboratorium zdążyła tylko zobaczyć ogień, zrozpaczonego byłego szeryfa i Maxa zamieniającego się w popiół.
Liz obudziła się zlana potem z krzykiem. Maria od razu otworzyła oczy i zapytała:

— Co się stało?

— Gdzie jesteśmy?

— W twojej szkole. Nie pamiętasz?

— Nie rozumiem.

— Czego?

— Nieważne. Musimy natychmiast jechać do Roswell!

— Co?
Nie doczekała się odpowiedzi. Liz wbiegła do pokoju robiąc wszystko co najmniej kilkakrotnie szybciej. Tym razem wzięła też... nóż.

— Byleby tylko zdążyć- myślała- może się uda, może...
Właściwie to był mały nożyk do otwierania listów. Maria dogoniła na schodach. Z przerażeniem spostrzegła to co jej przyjaciółka trzymała w ręku. Liz wpadła jak burza do taksówki. Przyłożyła nożyk do szyi kierowcy.

— Za kwadrans chcę być na lotnisku.
Maria wsiadła za nią. Ledwo zdarzyła. Taksówkarz pędem ruszył przed siebie. Zdarzyły na wcześniejszy samolot. Leciał dość okrężną drogą, ale dawał kilkanaście minut, a to może wystarczyć. W dwie godziny później w wiadomościach podano komunikat, że samolot miał awarię i rozbił się. Nikt nie przeżył.
Liz obudziła się zlana potem z krzykiem. Maria od razu otworzyła oczy i zapytała:

— Co się stało?
Liz rozejrzała się i powiedziała:

— Zaczynam tracić cierpliwość.
Natychmiast pobiegła do swego pokoju biorąc potrzebne rzeczy( w tym nożyk). Taksówkarz tym razem również musiał szybko dojechać na lotnisko. Przed odlotem Liz włamała się do samolotu i sama nie bardzo wiedząc jak naprawiła "usterkę". Gdy weszła do laboratorium, a za nią Maria, broń była skierowana w Valenty'iego i Maxa. Clayton zmuszała właśnie tego ostatniego do uzdrowienia jej męża.

— Natychmiast go zostaw.- w głosie Liz była stanowczość.

— Liz?- Max zdawał się nie wierzyć własnym oczom.

— Pierwsza uzdrowiona... Jak miło. Przygotowałam dla ciebie małą niespodziankę.

— To znaczy?

— Witaj Liz.- powiedziała osoba, która właśnie się tu pojawiła.

— Tess?
Tess wyciągnęła przed siebie rękę. Max i Maria zdążyli tylko krzyknąć

— Nie!
Liz uderzyła w ścianę. Wszędzie było pełno krwi. Liz umarła.
Liz obudziła się zlana potem z krzykiem. Przebudzona tym Maria zapytała:

— Co się stało?

— Ten dzień to koszmar!

— Przecież dopiero się zaczął.

— Jedziemy! Teraz!

— Dokąd?

— Do Roswell.

— Dlaczego?

— Muszę zrobić przemeblowanie na twarzy dwóm blondynkom. Jednej jeszcze poprzestawiam kości.
Liz wyglądała na co najmniej wściekłą. Kierowca taksówki bał się jeszcze bardziej niż do tej pory. Przyjaciółki dotarły do laboratorium mniej więcej o tej samej porze co ostatnio.

— Zostaw go!

— Liz?

— Pierwsza uzdrowiona... Jak miło. Przygotowałam dla ciebie małą niespodziankę.

— Tę pijawkę.- Liz patrzyła w zdziwione oczy tamtej- Tak wiem, że ona tu jest.

— To dobrze. Zabawa będzie jeszcze lepsza.- powiedziała zjawiając się Tess.

— Nawet nie wiesz z jaką niecierpliwością na to czekałam.- nigdy jeszcze w głosie Liz nie było tyle nienawiści.

— Przeklęta morderczyni.- krzyknęła Maria.
Liz przesunęła się teraz jak najbliżej Maxa. Stała teraz tyłem do uzbrojonych ludzi, gdyż nie spuszczała oczu z Tess.

— Nie boisz się tam stać. Wystarczałby jeden strzał.- spytała Tess z ironicznym uśmieszkiem.

— Wybaczyłabyś im gdyby pozbawili cię tej przyjemności?

— Zostaw ją.

— Myślisz, że naprawdę mogłabym to zrobić?

— Tess proszę nic jej nie rób.- krzyknął szeryf.
Tess wybuchnęła śmiechem.

— Przykro mi... tatuńciu, ale mam już ustalony grafik na dzisiaj.
Bliskość Maxa zrobiła swoje. Liz znowu miała "zielone problemy" na twarzy i rękach. Clayton to zauważyła.

— Co się z nią dzieje?

— Co masz na myśli?- spytała Tess.

— Te zielone...

— Co u licha...?

— Drobna niespodzianka.- usłyszała odpowiedź Liz.
Liz czuła, że to co ją męczyło dochodzi do maxymalnej energii, jakby zaraz miało wybuchnąć. Skupiła się na tym uczuciu.

— Ava miała rację.- powiedziała.

— Myślisz, że to coś zmienia. I tak zginiesz.
Tess chciała właśnie wprowadzić swoje słowa w czyn, gdy od Liz, tak jak kiedyś od pentagonu wybiło się pole energetyczne. Było zielone. W laboratorium zostali tylko ona, Max, Maria i Valenty. Reszta zniknęła... oprócz Tess, która wylądowała w następnym pomieszczeniu po tym jak rozleciała się ścianą dzieląca je z laboratorium. Nagle wszystko zaczęło płonąć. Max, Maria i Valenty chcieli uciekać, lecz Liz stała w miejscu. Nie mogła przestać myśleć o wizji jakiej przed chwilą doświadczyła. W chwili gdy w drzwiach pojawili się Michael i Isabel Liz wybiegła z laboratorium. Dokładnie wiedziała gdzie się kieruje. Gdy przyjaciele ją dogonili brała właśnie na ręce małe, może kilkumiesięczne dziecko, trzymające cos co przypominało podłużny, ale niezbyt duży kryształ.

— Liz...- Max nie wiedział co powiedzieć.

— To Zan.- powiedziała Liz- Tak dała mu na imię.- dodała po chwili.
Michael otrząsnął się pierwszy.

— Wychodzimy! Natychmiast!
Po drodze spotkali Kaly'a i Jessy'iego. Tego drugiego trzeba było prawie siłą wsadzać do samochodu. Dopiero w mieszkaniu Michaela zaczęli rozmawiać.

— O co w tym wszystkim chodzi?- pytał Jessy.

— Zaraz ci wszystko wyjaśnię kochanie.- powiedziała Isabel.

— Co to jest?- spytał Michael, wskazując na trzymaną w ręku Zana "zabawkę".

— Jak na mój gust to tyle zostało z granolithu.- powiedziała Liz.

— Te trzy lata były chore.- skomentował Kaly- Ale to...

— Wierz mi widziałam bardziej chore wersje tego dnia.- wtrąciła Liz.

— Co takiego...?

— Nie chcesz wiedzieć.
Te dysputy trwały jeszcze jakieś trzy kwadranse. Do czasu gdy weszli agenci FBI i zabrali Liz, Maxa, Michaela i Isabel, zabiwszy przedtem pozostałych. No cóż... jak jakiś samochód jedzie za tobą z miejsca gdzie wszyscy wiedzieli, że jesteś kosmitą i zniknęli, gdzie został ktoś kto za tobą nie przepada i komu zabrało się ostatnią kartę przetargową(dziecko), aż do twojego domu to rozsądnie byłoby zwrócić na to uwagę.
Liz obudziła...(zresztą to już chyba znacie)

— Co się stało?- spytała Maria.

— DOSYĆ! Dłużej tego nie zniosę!

— Czego?

— Za jakieś siedem godzin będziesz miała samolot, ja lecę wcześniejszym. Wracamy do Roswell. Zabiję się jeśli jeszcze raz to powiem.
Powiedziawszy to wybiegła ze szkoły potrącając dyrektorkę i nawet nie zwracając na to żadnej uwagi. Biegnąca za nią Maria nie wiedziała jak usprawiedliwić przyjaciółkę więc ominęła dyrektorkę szerokim łukiem. Gdy wychodziła na ulicę Liz właśnie odjeżdżała taksówką, z której uprzednio... wyrzuciła kierowcę. Dotarłszy do budynku po kolejnej długiej podróży znów obudziła pole energetyczne. Tym razem w momencie gdy pojawiła się zdezorientowana Maria. Efekt był ten sam. Jednak teraz Liz nie stała w miejscu. Pobiegła po dziecko i oddała je Maxowi. Kiedy wszyscy wychodzili z budynku ona rozglądała się ciągle na wszystkie strony. Nic nie zauważyła, ale wiedziała.

— Federalni.- powiedziała.

— Co takiego?- spytała Isabel.

— Są tu. Wiedzą.- brzmiała odpowiedź.

— O co w tym wszystkim chodzi? Czy ktoś mi to wreszcie wyjaśni?- krzyczał Jessy.

— Musimy wyjechać.- powiedziała Liz.

— Ale...- zdezorientowanie było w oczach wszystkich.

— Zaufajcie mi.
Po tonie jaki słyszeli w jej głosie poczuli, że to rzeczywiście jedyne wyjście.
Liz obudziła się w samochodzie. Obok niej siedział Max. Na tylnym siedzeniu, w zdobytym na poczekaniu dziecięcym foteliku, siedział Zan. Właściwie to spał z "zabaweczką" w ręku. W lusterku zauważyła dwa inne samochody. Maria prowadziła samochód Jessy'iego, którego Isabel próbowała przekonać do swoich racji jednocześnie wyjawiając mu prawdę o sobie. W drugim samochodzie jechali Michael, Kaly i były szeryf. Podczas ostatniej nocy życie całej dziewiątki drastycznie się zmieniło. Za sobą zostawiali Roswell, które było ich domem. Liz patrzyła jak zaczyna się nowy dzień, swoją drogą NARESZCIE.
KONIEC.

Wersja do druku