_liz

Kwaśne pomarańcze (3)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

II

Liz złapała kurczowo za plecak, jakby miał jej zagwarantować równowagę i stabilność. Wbiła wzrok w blat stołu. Chcąc zebrać myśli, żeby nie mamrotać ani też nie stać niemo jak słup soli. Co odpowie, jeśli zada jej to oczywiste pytanie? Co jeżeli zapyta dlaczego im pomogła? Nie mogła mu przecież powiedzieć prawdy. Zrobiłaby z siebie całkowitą idiotkę, ujawniłaby to co czuje. Ale Liz Parker nie odsłaniała siebie, nikomu, nigdy i nie miała zamiaru tego robić. Nawet dla Maxa Evansa.
Liz – ponownie jej imię zabrzmiało w klasie
Niepewnie obróciła głowę i spojrzała na niego. Nagła fala gorąca wypełniła żyły, mrowienie obległo ciało, nogi zmiękły. Mogłaby patrzeć na niego bez słowa przez dłuższy czas. Mogłaby wyobrazić sobie, ze się do niej uśmiecha. Mogłaby pomyśleć o tym, że stoi bardzo, bardzo blisko niej i czuje jego ciepło. Mogłaby przymknąć oczy i poczuć smak jego ust. Mogłaby... gdyby wiedziała, że to nie jest zakazane. Sama stworzyła sobie tę barierę, nie chcąc z czasem wydać się ze swoimi marzeniami i pragnieniami. A co on teraz zrobi? Zmusi ją żeby trzymała buzię na kłódkę? Wypierze jej mózg? Liz zrozumiała, ze chyba powinna się jednak odrobinę bać. Po tym, co zobaczyła w kawiarni, z całą pewnością mogła stwierdzić, że Max Evans nie jest zwykłym nastolatkiem. Co się z tym wiązało, mógł być w jakiś sposób niebezpieczny. Ale ona tego nie czuła. A może nie chciała czuć? Dla niej wciąż był tym samym, niezmiennym chłopakiem o ciepłych oczach, przy którym każdy mógł czuć się bezpiecznie.
Tak? – odnalazła w sobie wreszcie siłę, aby przemówić
Umm... nazywam się Max...
Wiem jak się nazywasz. – przerwała mu i zapięła plecak
Nie chciała być gwałtowna czy zbyt szorstka, ale nie chciała też przeciągać tego wszystkiego tylko ze względu na formalności. Max na chwilę zamilkł, nie wiedząc czy powinien kontynuować tę rozmowę. Dziewczyna najwyraźniej nie miała na to ochoty. Ale musiał, bo potem może być za późno. Obrócił głowę, upewniając się, że drzwi klasy są zamknięte i podszedł bliżej. Ani drgnęła.
Chciałem porozmawiać o tej strzelaninie.
Ciemne oczy dziewczyny wreszcie odważnie spojrzały na niego. Poczuł dziwne ciarki w dole żołądka, przesuwające się powoli do wszystkich nerwów w jego ciele. Była zła. Ale nie wiedział czy na niego, czy na kogoś innego, czy na całą tę głupią i skomplikowaną sytuację. Jęknęła cicho i usiadła na swoim miejscu, czekając na to, co ma jej do powiedzenia. Nabrał głęboko powietrza.
Chciałem ci bardzo podziękować za to, że nam pomogłaś. – jego miękki głos powoli rozpływał się w jej uszach – To było dla nas naprawdę ważne.
Wiedziała o tym. Doskonale wiedziała, jak ważne to było dla niego. Dla nich wszystkich. Właśnie dlatego zdecydowała się im pomóc. Ale nadal nie odezwała się ani słowem. Czuła, że Max ma jeszcze więcej do powiedzenia. Tylko powoli traciła pewność, że chce to słyszeć.
Kiedy ranił Tess, straciłem głowę. – Max zmienił nieco ton głosu – Tak się bałem, że mogę ją stracić, że przestałem myśleć o innych konsekwencjach.
Auł. Zabolało i to bardzo. Liz przymknęła powieki i otuliła się własnymi ramionami, zaciskając usta. Przypomniała sobie jego przerażony wzrok, gdy Tess osuwała się na podłogę, drobne łzy, gdy krew rozlewała się po posadzce, oszalały szept jego ust, kiedy unosił jej ciało. On naprawdę kochał Tess. A ona naprawdę coraz bardziej nienawidziła świadomości, która nieustannie jej o tym uczuciu przypominała. A on dalej mówił tym swoim ciepłym głosem, dalej ją dobijał, dalej wylewał strumień swojego uczucia i strachu.
Byłem tak pochłonięty rozpaczą i strachem, że przestałem myśleć o innych zagrożeniach. Ale wtedy ty przyszłaś z pomocą.
Uniosła wzrok i spojrzała na niego. Lekko się uśmiechał, chociaż w jego orzechowych oczach znów roztańczyły się nuty strachu i wspomnień zeszłego dnia. A w niej znów odezwały się te głosy – znów słyszała rozpaczliwe łkanie, krzyki przerażenia, błagalny szept o pomoc. Potrząsnęła gwałtownie głową. Nie przyszła mu z pomocą. Ona tylko na chwilę wyłączyła funkcję myślenia i dała się ponieść emocjom. Gdyby zachowała zimną krew, gdyby nie pozwoliła uczuciom na kierowanie sobą, to zaczęłaby się zastanawiać jakim cudem udało mu się wyleczyć ranę, dlaczego Michael tak gwałtownie reagował, dlaczego Tess w ogóle żyła. A jednak nie zrobiła tego, tylko wskazała im najszybsze wyjście i na dodatek sama zatarła ślady.
Wiele nie pomogłam... – mruknęła
Max spojrzał na nią ze zdumieniem. W końcu się odezwała. Uśmiechnął się ponownie i podszedł jeszcze bliżej, jakby już coraz mniej się jej obawiał. Miał dziwne przeczucie, że może jej zaufać, chociaż wcale jej nie znał.
Owszem, pomogłaś. – zaprzeczył jej – Gdyby nie ty, policja zaczęłaby wypytywać, lekarz zbadałby Tess... – urwał, czując, że wkracza na niebezpieczny teren – Gdyby nie ty, pewnie Tess by dziś nie żyła.
To fakt, policja zaczęłaby wypytywać. Ale Liz nie rozumiała dlaczego lekarz miałby przysporzyć im kłopotów. I wtedy niczym olśnienie powróciła chwila, w której dłoń Maxa przesunęła się po ciele Tess, a w chwilę potem blondynka otworzyła oczy. Z nimi coś było nie tak. Coś co całkowicie ich odróżniło od innych ludzi i kazało im jednocześnie się ukrywać z tym. I Liz jednak się to nie podobało. Nie podobał jej się fakt, że sama wplątała się w tę tajemnicę, a nie miała nawet pojęcia czego ona dotyczy. Miała ochotę zapytać, ale Max zaskoczył ją kolejnymi podziękowaniami. Takimi, których by się nie spodziewała, a może nawet, których by nigdy nie chciała.
Dziękuję, że dzięki tobie Tess żyje. Nie wiem jakbym sobie bez niej poradził.
Liz odebrało na chwilę mowę. Nie przypuszczała, że w jakikolwiek sposób kiedykolwiek może pomóc Tess Harding. Nawet jej to przez myśl nie przeszło. A teraz... sama przyczyniła się do zwiększenia miłości Maxa, to dzięki niej, on teraz nie opuści swojej blondyneczki nawet na krok. Zacisnęła mocniej wargi, prawie je przegryzając. On nie wiedział jak sobie poradzić bez Tess, a Liz nie wiedziała jak sobie poradzić bez niego. Prawie błędne koło. Wolała jednak zapomnieć o tym, że ich uratowała, a skupić się na powodzie, dla którego musiała to zrobić, dla którego oni musieli uciec. Wstała i przerzucając plecak na ramię, powiedziała naturalnym tonem:
Nie ma sprawy Max. – tyle odnośnie podziękować – Ale właściwie... Dlaczego tak wam zależało na ucieczce?
Chłopak momentalnie spoważniał. Opuścił wzrok i nie odpowiadał. To zaczynało nieco denerwować Liz. W końcu zawdzięczali jej życie, on zawdzięczał jej najwięcej, a nawet nie zechciał się wytłumaczyć. Wiedziała, ze postępuje samolubnie żądając wyjaśnień, ale uważała, ze zasługuje na nie, zasługuje na szczerość. Nie mogła mieć jego miłości, chciała, żeby chociaż jej nie okłamywał. Żeby wreszcie ktoś w jej życiu był z nią szczery.
Widziałam, co zrobiłeś. – powiedziała chłodno patrząc mu w oczy – Jak ją uzdrowiłeś. Rany ludzkie nie znikają tak po prostu.
Wciąż nie odpowiadał, tylko patrzył na nią. Może nawet łudził się, że da sobie spokój, że mu odpuści, że uśmiechnie się i wyjdzie z klasy, jeszcze raz mówiąc, że nic takiego szczególnego nie zrobiła. Ale jednak Liz Parker nie była osobą o tak prostej psychice, jak podejrzewał. Była skomplikowana i trzeba było użyć innego podstępu, aby zmienić kierunek jej myśli. To bardzo przypominało mu jego samego. Ich wszystkich, całą czwórkę.
Kim wy jesteście? – zapytała w końcu półszeptem
Jęknął cicho, zamykając oczy. Czuł, ze może jej zaufać, ale nie mógł jej tego powiedzieć. Nikomu nie mógł powiedzieć.
Przykro mi, nie mogę ci powiedzieć – odpowiedział cicho – Dla własnego dobra, lepiej więcej się nad tym nie zastanawiaj. Lepiej zapomnij.
To powiedziawszy jeszcze raz na nią spojrzał, lekko się uśmiechnął, a właściwie uniósł tylko kąciki ust do góry i wyszedł. Powinna zapomnieć... Ale nie mogła, tym bardziej nie po takich słowach.
* * *
Był już późny wieczór, gdy Liz ostatkiem sił ścierała blaty stołów. Rodzice znów wyjechali na kolejny konwent na drugi kraniec Stanów, zostawiając na jej głowie cała kafeterię i dom. Liz odesłała Marię wcześniej do domu, żeby chociaż ona mogła się wyspać tuż przed dniem zakończenia roku szkolnego. Dziewczyna odetchnęła z ulgą na myśl o wakacjach. Właściwie już wczorajszy dzień był dniem wakacyjnym, ale formalnie dopiero jutro można było zabrać wszystkie rzeczy z szafki i ze swobodą iść do domu, nie martwiąc się o odrabianie lekcji. Niektórzy mieli dość ciekawe plany wakacyjne. Ona nie. Szykowało się kolejne lato w Roswell, z codzienną pracą w Crashdown, z użeraniem się z turystami... Liz jęknęła na samą myśl o tym, że będzie musiała tak spędzić lato. Ale jeszcze głośniejsze jęknięcie wydobyło się z niej, kiedy usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Właściwie kafeteria otwarta była jeszcze przez pół godziny, ale kto przy zdrowych zmysłach o tej porze przychodził? Uniosła wzrok i stanęła jak wryta. Oddech zatrzymał jej się w oskrzelach, jeszcze nim zdążył dobrze wypełnić płuca, palce ścisnęły mocniej szmatkę, nogi naprężyły się, gotowe do ucieczki.
Hej – cichy głos, z lekką dozą niepewności, powoli cucił Liz
Zamrugała gwałtownie, jakby chcąc się upewnić, ze dobrze widzi, że to nie omamy. Ale postać nie rozpływała się, stała tak jak wcześniej. Dziewczyna przełknęła ślinę. Oto bowiem kilka kroków od niej stała Tess Harding, zdrowa jak nigdy przedtem, z jasnym uśmiechem na twarzy.
Tak? – Liz zapytała niepewnie
Nie przeszkadzam? – Tess wydawała się być bardziej zdenerwowana od niej, o ile to było możliwe – Jeśli przeszkadzam, to przyjdę kiedy indziej.
Nie... – brunetka wymamrotała – Nie. Nie przeszkadzasz.
Blondynka podeszła trochę bliżej. Chłodne oczy o barwie błękitu mieszanego ze stalą z niezwykłym spokojem wpatrywały się w Liz. Usiadła na jednym z krzeseł, czekając aż brunetka zrobi to samo. Chcąc nie chcąc Liz zajęła miejsce po przeciwnej stronie stolika. Miała wrażenie, ze usłyszy to samo co rano, tylko z innych ust. A jeśli miało to być to samo, to wolała siedzieć i nie odzywać się.
Umm... – Tess najwyraźniej nie wiedziała jak zacząć – Ja wiele nie pamiętam. Ale jak tylko całkowicie odzyskałam przytomność, opowiedzieli mi wszystko... – urwała na chwilę – Chciałam ci podziękować, że im pomogłaś. Że nam pomogłaś.
Liz zmrużyła oczy. Nie chciała, żeby ta sytuacja tak się teraz obróciła. Powinna nienawidzić Tess, powinna być jej wrogiem. Liczyła na to, ze dziewczyna o złotych loczkach okaże się być zdzirą i dwulicową idiotką. Tymczasem wydawała się być całkiem sympatyczna, chociaż wciąż niesamowicie tajemnicza i oszczędna w słowach.
Jestem ci naprawdę wdzięczna. Wszyscy jesteśmy. – lekko się uśmiechnęła
Brunetka nie odpowiedziała. Tess spojrzała na nią dziwnie. Kiedy tu szła, była pewna, że dziewczyna się wystraszy albo że w przypływie euforii zacznie mówić, jak to się cieszy, ze nic im się nie stało. Była pewna, że jak co poniektóre nastolatki, zacznie się chwalić jak to sprytnie wykołowała Szeryfa, jak to zdobyła się na odwagę itd. Ale Liz nie mówiła nic. Patrzyła tylko na nią spokojnie, z lekką nutką gniewu. Tess wiedziała o co ta złość. Wplątali ją w ten cały miszmasz, bez jej zgody. Wiedziała też, ze nie może jej powiedzieć prawdy, chociaż nawet by chciała. Z trzech powodów. Po pierwsze naraziłaby ją na niebezpieczeństwo. Po drugie ich wszystkich mogłaby tym skazać na natychmiastowy wyrok śmierci. Po trzecie Michael by ją zakatrupił własnymi rękoma. Miała zamiar już wstać i wyjść, odnosiła wrażenie, ze jej widok wcale nie był miłym zakończeniem dnia dla Liz.
Cieszę się, ze żyjesz. – półszept usadził ja z powrotem na krześle – Naprawdę. – Liz lekko się uśmiechnęła
W odpowiedzi Tess odwzajemniła uśmiech, a jej oczy rozjaśniły się. Pokiwała lekko głową i wstała. Liz nie zatrzymywała jej, a ona nie chciała być zatrzymana. Tak było lepiej. Zarówno dla Liz, jak i dla jej grupy.
* * *
Przestań histeryzować. – chłodny głos Michaela zatrzymał Isabel w pół kroku
Obróciła się i spojrzała na niego. Wcale nie histeryzowała, tylko była troszkę zdenerwowana. Ale chyba każdy by był, gdyby w jego mieszkaniu ktoś zrobił totalny bałagan, jakby przeszedł tamtędy tajfun. Max siedział razem z Tess na kanapie. Oboje ze zdumieniem rozglądali się dokoła. To już nie przypominało ich domu. Teraz całość wymagała dokładnego remontu i mnóstwa energii, do przywrócenia dawnego ładu. Oczywistym było, że ktoś czegoś szukał. I oni domyślali się kto to był i czego szukał. Raczej czego szukali... dowodu. Dowodu na to, kim są naprawdę. Isabel z rezygnacją usiadła na fotelu, nawet nie odgarniając z niego wymiętych ciuchów. Michael nadal stał, ogarniając wszystko wzrokiem. Skrzyżował ramiona i zapytał:
Co teraz?
Oczywiste było, że to pytanie skierował bezpośrednio do Maxa. Ale nie uzyskując żadnej odpowiedzi, dorzucił do wszystkich:
Jakieś sugestie?
Isabel westchnęła i spojrzała na brata. Ten najwyraźniej analizował wszystkie możliwości dalszego postępowania. Trzeba mu było w tym pomóc, wysnuwając jakieś najpoważniejsze plany.
Powinniśmy wyjechać – kiedy chłodny wzrok brata wylądował na niej, dodała szybko – Albo zmienić miejsce zamieszkania.
Oni tu wrócą. – poparła ją Tess – Nie możemy tu zostać.
Racja. – Michael wtrącił – Na kilka dni musimy zahaczyć się gdzie indziej.
Ciekawe gdzie. – Max zakpił z Michaela
Zapanowała cisza. Nie mieli dokąd pójść. Nie mieli znajomych, nie mieli rodzin. Ich jedyni „znajomi” rozsiani byli po całych Stanach, a najbliższy mieszkał w Los Angeles. Nie mogli jechać tam tak od razu, bo zapewne ci, którzy tak ich tropili, od razu zorientowaliby się, że zniknęli. Wtedy mogliby tylko wpakować się w większe kłopoty. Każdy z nich zastanawiał się nad różnymi opcjami. Ale tylko Tess odważyła się wypowiedzieć na głos swój pomysł.
Może Liz?
c.d.n.

Poprzednia część Wersja do druku Następna część