_liz

Kwaśne pomarańcze (1)

Wersja do druku Następna część

Wiecie, że nie przepadam za parą dreamerkową, ale ciągle pisać polarków też nie mogę, bo stracę pomysły i wenę. Dlaczego nie lubię dreamerkowych opowiadań? Pomijając słodkość i łatwość... Praktycznie we wszystkich opowiadankach o tej parze pojawia się ten sam schemat (są wyjątki, które chętnie czytam – niestety baaardzo rzadkie). Najczęściej Max i Liz zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia albo Max jest do bólu zakochany w Liz, która już w drugim (jak nie w pierwszym) rozdziale odwzajemnia to uczucie... Już mi się to znudziło! A gdyby tak raz to Liz była zakochana w Maxie, bez wzajemności...?



Opowiadanie dedykuję wszystkim fanom Dreamers, którzy znoszą moje polarkowanie i są nawet w stanie zmusić się do przeczytania jakiegoś opowiadania nie o Maxie i Liz.




PROLOG

Siedziałam wieczorem na dachu świata
Mego własnego, gdzie myśl się splata
Patrzyłam na horyzont gwiazdami słany
By porzucić na chwilę sen mój skostniały
(...)
Lecz wiatr cytrynowy przywiał wspomnienie,
W którym nastąpiło pomarańczy spełnienie
(...)


Czy spoglądaliście kiedyś w swoją przeszłość z innej perspektywy niż się to zwykle robi? Ja nie. Dopiero teraz jestem w stanie to zrobić. Nie zastanawiać się czy to, co minęło, było złe czy dobre ani nie usiłować gdybać. Po prostu przyglądać się temu z boku, jakbym była tylko niepotrzebnym, niezauważalnym świadkiem.

To dużo lepsza terapia niż chodzenie do specjalistów i płacenie im za analizę moich relacji z rodzicami. Tak jakby zawsze wszystkiemu byli winni rodzice, bo niby nas źle wychowali. Może i udałoby się obwinić ich za mój kryzys, gdyby nie jeden szczegół.

Oni nie nazywają się Max Evans.

Nie mają ciemnych włosów opadających na czoło. Nie mają promiennej twarzy nie naznaczonej skazą cierpienia, mimo bolesnej rzeczywistości. Nie mają uśmiechu, który koi wszystkie niepokoje. Nie mają mrocznych oczu skrywających tajemnice, których lepiej nie poznawać.

Gdyby ktoś teraz mnie zapytał czy żałuję, że go poznałam – odpowiedziałabym nie.

Gdyby ktoś teraz mnie zapytał czy żałuję, że w pewnym momencie zaczęłam coś do niego czuć – odpowiedziałabym... tak.

Tak. Tak. Tak. Ale nie dlatego, że to złe. Po prostu to wprowadziło wszystkie komplikacje, zmieniło nasze życia i sprowadziło katastrofę. A gdyby to uczucie nigdy się nie zrodziło, wszystko ułożyłoby się tak, jak powinno.

Nie byłoby tych spojrzeć padających na mnie ani tych oskarżycielskich myśli. Nie byłoby w nas tego ciężaru, tego poczucia winy.

A wszystko zapoczątkował pierwszy dzień wakacji. Wtedy się zaczęło...

~*~

Nie było jeszcze dwunastej, a z nieba już spływał strugami gorący lazur, tworząc zawiesiny pyłu, które błyskawicznie podnosiły słupki rtęci. Miasto wyglądało jak wyludnione, nikt nie chciał dobrowolnie pchać się na asfalt w taki ukrop. Niektóry niestety musieli się poświęcać i wypełniać swoje obowiązki.

Liz przemieściła kostkę lodu wzdłuż szyi, na kark i na skraj dekoltu. Zmrożona woda szybko topniała i jeszcze szybciej parowała z ciała. Druga kostka poszła w użycie. W kafeterii nie było nikogo oprócz niej i Marii. I żadna z nich nie przewidywała klientów w taki dzień. Liz leniwie przesunęła wzrok w stronę blondynki siedzącej na ladzie. W dłoniach trzymała pucharek lodów, a nogami machała w powietrzu. Brunetka jęknęła, dziwiąc się, że Maria ma jeszcze siły na wymachiwanie nogami. Sięgnęła po kolejną kostkę, kiedy powietrze przeciął dźwięk otwieranych drzwi. Przeciągłe skrzypnięcie, zupełnie jakby drzwi też były wycieńczone upałem. Dłoń dziewczyny zastygła na lodowym sześcianie, tak jak zatrzymały się w powietrzu nogi blondynki. Klienci. Maria odwróciła głowę, posyłając Liz wymowne spojrzenie, poczym zeskoczyła z blatu i wyszła na zaplecze, zostawiając przyjaciółkę z jedynymi ludźmi, którzy odważyli się wyjść na zewnątrz. Wzrok brunetki przeskoczył na zegar wiszący na ścianie. Dwunasta. No tak, tego się powinna była spodziewać. To był już rytuał. W każdy weekend czy jakikolwiek dzień wolny od szkoły, zjawiali się tutaj dokładnie o dwunastej.

Nierozłączna czwórka. Liz jęknęła. Nie miała teraz najmniejszej ochoty na obsługiwanie kogokolwiek a już na pewno nie chciała obsługiwać ich. Znała ich z widzenia, ale nic o niech nie wiedziała. Nikt nic o nich nie wiedział i to w tym wszystkim było najdziwniejsze. Stali przy samym wejściu, rozglądając się dokoła, jakby szukali miejsca. Liz prawie prychnęła – przecież wszystko było wolne. Isabel Evans jako pierwsza skierowała się w stronę jednego ze stolików. Liz podążyła za nią wzrokiem. Ile by dała, aby móc wyglądać tak jak ona i żeby umieć tak samo olewać wszystkich i wszystko... Miejsce obok blondynki zajął Michael Guerin. Liz wzdrygnęła się nieco. Ze wszystkich niemiłych, odpychających i niebezpiecznych ludzi jakich znała, on był najgorszy. Wolała na niego nie patrzeć, bo mógłby obrócić się i spojrzeć na nią tymi lodowatymi oczami. Przesunęła więc swój wzrok w stronę pozostałej dwójki. I już żałowała, że to zrobiła.

Postać drobnej blondyneczki o przesłodzonym uśmiechu wywołała mdłości. A może to nie sama Tess Harding tak wyprowadzała Liz z równowagi? Może to jej dłoń ją tak drażniła? Dłoń spleciona z ręką Maxa Evansa. Żołądek Liz ścisnął się gwałtownie. Definitywnie to było powodem jej konwulsji. Max Evans, wysoki brunet, o ciemnych oczach, ciepłym uśmiechu, dobry uczeń, tajemniczy i... całkowicie NIE zainteresowany nią! To Liz bolało najbardziej. ‘On pewnie nawet nie wie, że istnieję’. Beznadziejna sytuacja. Dla Liz było to praktycznie największą katastrofą jej nastoletniego życia. Trzy lata mordęgi, wzdychania, krążenia. I przez te trzy lata nie zbliżyła się do niego nawet na milimetr. Za to z goryczą i obrzydzeniem obserwowała jego związek z Tess. Zachowywali się, jakby żyć bez siebie nie mogli, każdą wolną chwilę spędzali razem. Liz czasami miała wrażenie, że do rozplecenia ich dłoni potrzeba by nitrogliceryny. I mówiąc szczerze, to miała ochotę użyć czegokolwiek do wysadzenia tego blond lizaka. To nie miało żadnego związku z samą osobą Tess. Chodziło tylko o miejsce przy Maxie. Chociaż na chwilkę poczuć to ciepło, kiedy się uśmiecha, zadrżeć pod dotykiem jego dłoni, zasnąć przy jego boku...

Czy można coś zamówić? – chłodny, niecierpliwy głos wyrwał Liz z zamyślenia
Spojrzała nieprzytomnie na Isabel, którą najwyraźniej skręcało z głodu skoro sama się upomniała o obsługę. Liz schyliła się po kartkę i długopis, kiedy drzwi wydały z siebie kolejny rdzawy jęk.
Świetnie. Kolejny maruder. – mruknęła
Już miała się podnieść, gdy sparaliżował ja czyjś głos. Zimny, groźny, nieco rozdygotany.
Niech nikt się nie rusza!
Liz przewróciła oczami. ‘Tylko kretyn zabawiałby się w napad w taki upał’. Napad... Liz zachłysnęła się powietrzem. Zacisnęła powieki w nadziei, że to tylko majaki spowodowane upałem.
Ty za ladą. Wstawaj! – stanowczy głos poderwał ja do góry.

Nie śmiała nawet spojrzeć na bandytę. Jej wzrok od razu padł na stolik, przy którym siedziała czwórka równie zestresowanych i przerażonych co ona nastolatków. Miała wrażenie, że Tess coś szepcze na ucho Maxowi, a ten w odpowiedzi tylko ściska mocniej jej dłoń. Liz przełknęła gorzką ślinę. Jej teraz nie miał kto zapewnić poczucia bezpieczeństwa. Mężczyzna rzucił szarą torbę na blat i kazał włożyć tam wszystkie pieniądze. Posłusznie otworzyła kasę. Na moment jej wzrok ponownie uciekła w stronę stolika. Tym razem ktoś się jej przyglądał. Nie ktoś. On. Max. Patrzył wprost na nią, a ona nie mogła odwrócić spojrzenia. Dopiero drgnięcie ciała obok niego zwróciło jej uwagę. Tess powoli, bezszelestnie zsunęła się z siedzenia i skierowała w stronę drzwi. ‘Chce zawiadomić szeryfa’ Liz zaczęła głośno wrzucać pieniądze do torby, żeby przykuć tym uwagę napastnika. Serce łomotało jej jak oszalałe. ‘Nie uda jej się’ przez umysł przebrnęła rozpaczliwa myśl. I w tym samym momencie mężczyzna obrócił się.
Stój! – Liz usłyszała tylko ten krzyk i wystrzał z pistoletu

Wszyscy zamarli. Dopiero kiedy w drzwiach od zaplecza pojawiła się Maria, bandyta drgnął. Spojrzał na swoją broń a potem na ciało blondynki osuwające się na podłogę. Wybiegł. Jakby uciekał nie przed policją, a przed samym sobą. Do Liz ledwo dotarły słowa Marii, że dzwoni po szeryfa. Wpatrywała się w drobną postać leżącą na posadzce. Strużka jasnej krwi sączyła się po zimnych kafelkach. Max momentalnie zerwał się z miejsca. Jego spojrzenie graniczyło z obłąkaniem, drżące dłonie usiłowały ocucić blondynkę. Rozpaczliwie zaczął powtarzać półszeptem jej imię, przesuwając jej ciało i usiłując odnaleźć ranę postrzałową.
Maxwell – groźby głos Michaela na chwilę zwrócił uwagę Maxa, ale tylko na chwilę
Chłopak podsunął sweter Tess, odsłaniając fragment zakrwawionego ciała. I nagle jego wzrok uniósł się, lądując bezpośrednio na Liz. Miała wrażenie, że ten ułamek chwili trwa stanowczo za długo, jakby wszystko zwolniło w czasie. I momentalnie znów zaczęło przyspieszać. W całym tym upale i zamieszaniu Liz zdołała jedynie uchwycić dłoń Maxa na ciele Tess, a potem stalowe oczy blondynki otworzyły się, zupełnie jakby nic jej nie było.
Szeryf już jedzie – Maria wpadła do środka i zamarła widząc jak Tess unosi się nieco
Max objął blondynkę troskliwie, jakby obawiał się, że lada chwila może ją ponownie stracić. Jego usta niespokojnie znaczyły jasne czoło dziewczyny. Coś mocno zgniotło serce Liz, powodując całkowite zatrzymanie dopływu krwi do wszystkich części ciała.

Musimy uciekać Max – zrozpaczony głos Isabel przywrócił działanie zmysłów
Brunet spojrzał bezradnie na siostrę, poczym jego wzrok przesunął się gwałtownie na Liz. Jakby szukał w niej wsparcia, pomocy, ratunku. I chciała mu pomóc, ale sama nie była w stanie racjonalnie ocenić sytuacji. Nie rozumiała co właśnie zaszło, ani tym bardziej tego, co stało się z Tess. Teraz tylko miękła pod ciemnym spojrzeniem chłopaka. Prawie usłyszała w podświadomości błaganie o pomoc.
Tylne wyjście – wymamrotała, ściągając na siebie uwagę wszystkich – Możecie wyjść tylnym wyjściem.
Wahanie i już po chwili Isabel i Michael byli za drzwiami zaplecza. Max powoli uniósł Tess, tuląc ją mocno do siebie i wyszedł, nie patrząc już na Liz.
c.d.n.

Wersja do druku Następna część