Tasyfa (tłum. Olka)

Gorzkie fusy (6)

Poprzednia część Wersja do druku

Rozdział szósty (część pierwsza)


~~ Zima 2016 ~~

Przeszukuję torebkę chcąc znaleźć trochę drobnych w drodze do budki telefonicznej. Odkrywam jednak, że monety w mojej dłoni są bezużyteczne; nowy model telefonu. Tylko na karty. Gdzie moja karta telefoniczna? Nie mogę jej znaleźć!

"Tam jest dyspozytor z kartami, kochana. Możesz naładować swoją przy użyciu karty kredytowej." Kobieta, która udziela mi informacji, ma niebieskie oczy.

Mam je. Obie karty. Tylko – potrzebuję numerów by zadziałały. PINów. Jakie są moje PINy? Jej twarz łagodnieje, gdy się uśmiecha.
"Masz dwadzieścia dolarów?"

Tyle mogę zrobić. Podaję jej plik banknotów, a ona podchodzi do dystrybutora, by po chwili wrócić z nową kartą telefoniczną. "Proszę bardzo, kochana. Teraz możesz dzwonić."

Łapię jej rękę, gdy zaczyna odchodzić. "Dziękuję." Ściska moją dłoń z uśmiechem, poczym moja nowiutka karta wślizguje się do nowiutkiego automatu, a ja zaczynam dzwonić.

Muszę zacząć od nowa. Wybrałam nie ten numer. Całkowicie bez gracji. Nie żebym zwykle ruszała się jak prima balerina, ale dotychczas moje mięśnie posłuszne były poleceniom neuronów. Dzisiaj jednak nic nie jest normalne.

Telefon wykonuje połączenie, słyszę dwa sygnały i rozłączam się. Ociężale wybieram ten sam numer, ale tym razem słuchawka zostaje podniesiona natychmiast.

"Słucham?"

Ciepły głos po drugiej stronie wywołuje moje napięcie, nic nie mówię. Coś ściska moje gardło, gdy łzy wypływają z oczu. Musi to słyszeć, bo zaczyna zadawać pytania.

"Liz? Co się stało, gdzie jesteś?"

"Skąd wiedziałeś, że to ja?" Zmuszam się do mówienia.

"Jesteś jedyną osobą, będącą daleko ode mnie, która zna awaryjny numer. Co się dzieje, Parker?"

"Ja – Max, jestem w głównym szpitalu, w Tampa. Dan..." Nie mogę tego wykrztusić; chwilowe uwolnienie łez, pociągnęło za sobą cały potok.

"Już do ciebie jadę, Liz. Będę tam, jak szybko się da, dobrze? Zostań w szpitalu, jeśli możesz. Jeśli zechcesz wrócić do domu, poinformuj o tym pielęgniarkę w recepcji, okej? Dzwonię po taksówkę. Liz, czy – czy on żyje? W jego drżącym głosie wyczuwam strach i nie mam pojęcia, co to może oznaczać.

"Tak, jest na chirurgii. Pospiesz się, proszę." Potrzebuję cię, przyznaję w duchu.

"Dobrze. Trzymaj się jakoś."

Połączenie zostaje zerwane. Zajmuje mi chwilę odłożenie słuchawki i odebranie karty. Powoli kieruję się w stronę ławek zwijając się w kłębek by nie zajmować zbyt dużo miejsca; cienki plastik drży między palcami.


*~*~*~*~*~*~*~*

Obejmują mnie silne ramiona. Wtulam się w ich ciepło unosząc wzrok do góry. "Dan?" Ale to nie on, w ogóle nikt mnie nie przytula. To po prostu jego skórzana kurtka. Wdycham jej zapach, co dodaje mi otuchy i jednocześnie niepokoi.

Musiałam zasnąć. Nie wiem, jak długo to trwało. Personel szpitala obudziłby mnie, gdyby coś się stało, prawda? Prawda?

Podchodzi do mnie mężczyzna w kitlu, miliony motylków wypełniają mój brzuch. Prostuję się natychmiast.

"Pani Parker? Pyta. Bierze głęboki oddech, gdy potakuję.

Nie musi nic mówić; wiem. "Nie udało mu się, prawda?

"Przykro mi, nie. Stracił zbyt dużo krwi. Mieliśmy nadzieję, że się uda, gdy okazało się, że serce zostało nienaruszone, ale kula przebiła płuco. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy."

"Dziękuję," jakoś udaje mi się powiedzieć. "Która – która godzina?"

Odpowiada łagodnie, "Dochodzi czwarta." Nie wspomina o tym, że zegarek oplata mój nadgarstek. Zdrętwiała, kiwam głową, a on odchodzi. Idę w stronę recepcji by zostawić wiadomość dla Maxa, że wróciłam do domu. I tak bym to zrobiła, gdyby policja potrzebowała kolejnych zeznań.

Czwarta po południu. Mija już czwarta godzina odkąd mój mąż został postrzelony, gdy jedliśmy lunch w kafeterii; ofiara niedoszłego napadu. Zastrzelony przez nadpobudliwego napastnika, który wystrzelił, gdy kichnęłam, a Dan popchnął mnie pod stół nie zdążywszy samemu się schować. Minie przynajmniej kilka godzin zanim Max przyleci tu z Nowego Meksyku. Nie jestem nawet pewna, dlaczego zadzwoniłam do niego, a nie do swoich rodziców. Albo cioci Emmy, której dom oddalony jest od szpitala o może piętnaście minut jazdy samochodem. Chociażby rodziców Dana, przynajmniej mieszkających w tym samym stanie. Ale zdaje się, że kiedy twój umysł jest sparaliżowany, kontrolę przejmuje instynkt, a mój powiedział abym zadzwoniła do Maxa.

*~*~*~*~*~*~*~*

Ponownie się budzę, po krótkim śnie. Ale tym razem nie jestem sama. Max lekko potrząsa moim ramieniem klęcząc obok kanapy, na którą opadłam zaraz po powrocie do domu. Promień światła z korytarza oświetla jego ciemne włosy i oczy.

"Pielęgniarka mi powiedziała. Bez szczegółów, tylko... Liz, tak mi przykro," szepcze.

Odwracam się zamiast spojrzeć na niego, ale ruch wyrywa mnie z nieświadomości. Zsuwam się na podłogę prosto w jego ramiona. Teraz, gdy jestem w pełni przebudzona, łzy ponownie zaczynają płynąć.

Kołysze mnie, a subtelne ruchy powoli uspokajają. Mój brzuch przestaje zwijać się z bólu. Może tutaj, właśnie tak, znów mogę poczuć się bezpieczna.

"Coś dobrze pachnie." Wystarczająco dobrze by wywołać krępujące burczenie w brzuchu.

Rozśmieszam go. "Hm, wielkie dzięki."

"Mmm, nie ty. Ty pachniesz samolotem. Przyniosłeś jedzenie?"

"Pizza z drugiego końca ulicy. Taksówkarze zawsze wiedzą, gdzie można przyzwoicie zjeść, nawet o tak nieludzkiej porze."

"Racja." Jemy, siedząc przy kuchennej ladzie z uchwytem na serwetki między nami. "Najwyraźniej to twoja połowa, ta z poczwórną dawką ostrych papryczek."

"Taa. Powiedziałem młodemu chłopakowi z pizzeri, żeby się nie krępował. Zdaje się, że chciał zrobić z tego wersję dla macho, albo coś w tym stylu." Tyle, że raczej mu się to nie udało, skoro Max nawet się nie spocił, ani nie zakrztusił podczas jedzenia. Ohyda. To jedyne z jego dziwactw, które mnie razi, ale zdążyłam się już przyzwyczaić przez te wszystkie lata.

,"Dzięki, że coś przyniosłeś. Nie jadłam od-" Od lunchu. Zupełnie jakby ścięto drzewo, sztywno zaczynam upadać czując w brzuchu niezwykły ciężar.

"Trzymam cię." Łapie mnie, gdy słabnę, poczym bez trudu przenosi do pokoju, siadając na skraju mojego łóżka. Trzymam się go kurczowo potrzebując tego wsparcia, delikatne kołysanie powraca. Jednym ruchem ręki uwalnia moje spięte włosy i przysięgam, że udaje się to mu śmiesznie łatwo. "Chcesz o tym porozmawiać?"

"Nie bez odpowiedniej zaprawy likierem." Próbuję brzmieć obojętnie.

"Ale przecież nie możesz – nie powinnaś..." Ciągnie dalej nie zważając na niezręczność, jaką zwykle odczuwa, kiedy mówi mi, co mam robić.

"Nie, wszystko w porządku. Dlatego spotkaliśmy się dziś na lunchu; rano miałam wizytę u lekarza. Nie jestem w ciąży." Jeszcze mocniej przyciska mnie do siebie. "Au."

"Przepraszam". Znów zaczyna gładzić mnie po głowie. Moja matka też tak robiła. Przysięga, że ilość kołysanek, które musiała zaśpiewać by ułożyć mnie do snu, malała zasadniczo, kiedy podczas śpiewania, zaczynała bawić się moimi włosami. "Więc razem poszliście na lunch?"

"Tak. Do kafeterii, na którą próbowałam cię namówić, gdy byłeś tu ostatnim razem, ale była zamknięta z powodu renowacji."

"Ta, która przypomina ci Crashdown, tyle, że kelnerki ubrane są na różowo i nie mają antenek." Jest rozbawiony. Wciąż narzekałam, zakładając morski fartuszek jako nastolatka, a teraz wspominam o tym z nostalgią. Życie jest dziwne.

"Właśnie ten. Zjedliśmy i zamówiliśmy kawę, a potem siedzieliśmy tam kłócąc się. Kelnerka podeszła by spytać, czy chcemy coś jeszcze, a Dan powiedział jej, żeby spadała. Krzyknęłam na niego, próbując ją przywołać." To zadziwiające, jak inaczej postrzegasz personel w przemyśle usługowym, kiedy samemu pracowałeś w tej branży. "No może nie dokładnie krzyknęłam. To był raczej głośny szept, który mówi, że nie będąc w publicznym miejscu, na pewno by się krzyczało."

"Wiem."

"I wtedy weszli." Łańcuch tych zdarzeń znów powtarza się w mojej głowie. Dwóch mężczyzn z bronią. Jeden opróżniał kasę, podczas gdy drugi trzymał zakładnika. Drżące dłonie jednej z kelnerek upuściły dzbanek z kawą, który rozbił się na podłodze. Chwilę później dołączyły do niego solniczka i pieprzniczka, zamówione do stolika obok. Ostra woń pieprzu dotarła do mnie, mieszając się z intensywnym zapachem krwi, kiedy broń wystrzeliła, a kelnerka upadła. Nie możliwym jest powstrzymanie nagłego kichnięcia, ale próbowałam nawet, gdy Dan sięgnął ponad stolikiem, by mnie odepchnąć.

Broń ponownie wystrzeliła.

"Liz. Liz, już po wszystkim. Cokolwiek się wydarzyło, jesteś bezpieczna. Już po wszystkim."

"Boże, to był napad z bronią w ręku. Kelnerka, która stała obok mnie upuściła tacę i została postrzelona. A Dan, Dan już się pochylał w moją stronę, chociaż mówili by tego nie robić, popchnął mnie, a ja kichnęłam. Kichnęłam i on znów wystrzelił, a ja byłam za daleko, za daleko i zamiast w tył mojej głowy, kula trafiła w Dana." Ledwie udaje mi się wykrztusić te słowa, tak głośno płaczę. "O Boże, Max jego nie ma. Nie ma Dana! A ja nawet nie – nawet niczego nie widziałam, bo byli za mną."

Nie zarzuca mnie frazesami. Po prostu mruczy litanię niezrozumiałych sylab. Z tego, co wiem, Max nigdy nie stracił kogoś bliskiego, więc nie mam pojęcia skąd wie, że mówienie mi "Wszystko będzie w porządku", jest ostatnią rzeczą, jaką chcę usłyszeć. Zwyczajnie się cieszę, że tego nie robi. Ale jego ramiona zaciskają się wokół mnie coraz mocniej, za mocno. Niemal czuję jego mięśnie wbijające się w moje plecy. "Zgniatasz mnie."

"Przepraszam." Jego uścisk rozluźnia się na tyle, że mogę swobodnie oddychać. "Powinienem był tam być, a nie na drugim końcu Stanów."

"Co by to zmieniło? Mógłbyś być na drugim końcu miasta, Max, a to nic by nie pomogło. Wiedziałeś, że już po czterech minutach bez tlenu, ludzki mózg staje się niczym niewartą tkanką? Tego nie możesz zmienić. Co byś zrobił, gdyby to mnie postrzelono tamtego dnia w Crashdown?"

Ciepło rozpościera się po moim ciele, kiedy zastygam w bezruchu, wpatrując się w kłócących się mężczyzn. Mój uniform zdaje się połyskiwać, kiedy spoglądam na jego dolną część, ale obraz zaciera się przez łzy. Potem słyszę ostrą ripostę. Nabieram powietrza, będąc pewną, że lśniąca lufa wycelowana we mnie, jest posłanką śmierci, kiedy ta przesuwa się nieznacznie; słyszę świst kuli, która przemyka obok mnie trafiając prosto w ścianę.

Max wydaje z siebie dziwny, cichy śmiech. "Znalazłbym sposób, żeby cię uratować."

"Tak, pewnie ten sam, co mój mąż. Nie chciałabym żebyś zginął, Max.

Łzy ponownie napływają do moich oczu, a on ostrożnie mnie obejmuje, mrucząc coś niewyraźnie.

Musi mi się wydawać, gdy słyszę: "Niemal cię straciłem."

*~*~*~*~*~*~*~*

Kiedy kolejnym razem otwieram oczy, jestem sama, zagrzebana pod kocem. Moje wciąż mokre policzki podpowiadają mi, że płakałam póki nie zasnęłam, a Max mnie otulił. Dzięki Bogu, że rozpiął mój pasek, bo obudziłabym się z ogromnym odciskiem na brzuchu od za dużej sprzączki. Wszystko inne pozostało, więc wygrzebuję spod siebie piżamę, poczym zakładam ją zastanawiając się... Chociaż raczej uciekam.

Znajduję go w gościnnym pokoju, skulonego i cicho chrapiącego. Nie wiedziałam, że chrapie. Na podłodze, obok kanapy leży otwarta mała walizka i futerał na podręczny komputer. Oddycham z ulgą; przywiózł swój laptop. Nie zostawi mnie samej.

"Max?"

"Huh? Liz? Dlaczego wstałaś? Powinnaś spać." Jego głos jest niewyraźny z powodu zmęczenia.

Znów łzy. "Nie mogę. Nie tam."

Max siada, przecierając oczy i widzę, że zrozumiał, co mam na myśli. "W porządku. Um. Możesz spać tutaj. Poszukam koca i zdrzemnę się na kanapie. Nie ma sprawy," mówi nie zważając na moje protesty.

Nie wiem, jak mu wytłumaczyć, o co w rzeczywistości mi chodziło. Wiem, że proszę o dużo, wiele więcej niż kiedykolwiek, ale teraz jestem usprawiedliwiona. Wyrzucam to z siebie. "Mógłbyś zostać? Ja nie-nie chcę być sama."

Przez chwilę dostrzegam w jego oczach strach, gdy przełyka głośno. To nie ma sensu. Dlaczego miałby się mnie bać? "Jasne. Jasne, okej. Wskakuj, Parker." Odkrywa jedną stronę kołdry, a ja wdzięczna, bez słowa wsuwam się pod nią. Automatycznie układam się na środku łóżka, a Max wzdryga się zaskoczony, kiedy wpadam na niego. "Przepraszam. Nie jestem przyzwyczajony do spania z kimś innym."

"Nie chciałam cię wystraszyć. Mogę-"

"Nie, nie szkodzi." Rozluźniam się przywierając do niego plecami. Jego kręgosłup stopniowo odpręża się i czuję, jak Max wydziela dużo ciepła, nawet przez t-shirt, który ma na sobie. Dzięki temu czuję się lepiej i nawet jego narastający i chrypiący oddech nie przeszkadza mi w zaśnięciu.

*~*~*~*~*~*~*~*

Kilka kolejnych dni mija niezauważalnie. Spędzam dużo czasu z teściową poczynając odpowiednie przygotowania. Jennifer stała mi się bliższa. Nauczyłyśmy się rozpoznawać nadchodzące łzy, łagodząc je smutnymi żartami i podając sobie na zmianę chusteczki. Wiele drobiazgów łączy nas w żalu. Zdaje się, że tak właśnie powinno być. Babcia Claudia jest jedyną osobą, którą wcześniej straciłam, ale to było coś innego. Wtedy znałam wszystkich, którzy okryli się żałobą.

Dzień pogrzebu jest słoneczny i ciepły. Podczas gdy promienie słońca są absurdalnie niezwiązane z moim stanem emocjonalnym, niemniej jednak mam wymówkę, by założyć okulary przeciwsłoneczne.

Pod koniec dnia mam po prostu ochotę usiąść tam, gdzie stoję. Albo zignorować następną osobę, która powie mi, jak bardzo jej przykro. Oczywiście, że jest im przykro. Co innego mogliby powiedzieć? Mimo to przywdziewam uśmiech, kiedy Alex kieruje się w moją stronę po przekąski i napoje.

"Myślę, że wypiłaś już wystarczającą ilość kawy, Lizzie. Twoje nerki wycieńczą się, bez wody." Podaje mi szklankę, po brzegi wypełnioną lodem. Wypijam łyk rozkoszując się przyjemnym chłodem, które ogarnia mój przełyk.

"Mmm, dziękuję. Również, że przyszedłeś. Wiem, że trudno ci się było oderwać się od obowiązków."

Prowadzi mnie do pustego stolika, unosząc brwi póki nie siadam. Unikałam siadania będąc niepewną, czy będę w stanie później wstać.

"Mam nadzieję, że piłaś bezkofeinową," upomina mnie.

"Moje usta wyginają się w lekkim uśmiechu. "Nie koniecznie."

"Och, Liz." Alex obejmuje mnie, a ja opieram głowę na jego ramieniu. To trochę niewygodne, gdy siedzimy na dwóch krzesłach, ale nie przestaje być przyjemne. "Co czujesz?"

"Sprzeczność." Odpowiadam szczerze. "I winę, bo sytuacja nieco się zmieniła, odkąd kłóciliśmy się z tego powodu, zanim został zabity."

"Uh-huh."

"Ale teraz nie ma znaczenia, co czuję, skoro nic już nie można zmienić." Brzmię obojętnie nawet w moich uszach.

"Nie powiedziałbym, że to nie ma znaczenia, jednakże masz rację mówiąc, że nie będziesz miała dzieci z Danem. To część twojej żałoby, Liz-to wszystko, czego nie będzie," mówi delikatnie. Mruczę potakując, więc Alex przytula mnie. "A mówiąc o sprzecznościach, jak tam Max?"

Śmieję się wraz z nim. "Nie uwierzyłbyś. Zmienił się w tyrana opiekując się mną. W porach posiłków, zawsze coś przygotuje i nie odstępuje mnie na krok, zanim nie zjem. Podejrzewam jednak, że zamawia jedzenie, bo nie zauważam wielu naczyń w zlewie, za to w koszu zwiększyła się ilość kartonowych pudełek. A kiedy obudziłam się pierwszego ranka i chciałam zakopać się w pościeli zapominając o całym świecie, Max ściągnął mnie z łóżka i kazał wejść pod prysznic." Nie uświadamiałam sobie tego, kiedy niemal wylądowałam na podłodze, ale teraz zyskałam inną perspektywę. Max mnie nie niańczy. Zmusza mnie bym pogodziła się z życiem, na tyle, na ile jestem obecnie w stanie i pomaga w sprawach, z którymi po prostu sobie nie radzą.

Jednym zdaniem, zachowuje się jak partner, co prawdę mówiąc mnie przeraża.

"Śpicie w jednym łóżku?" Alex pyta półgłosem.

"Nie tak, jak myślisz," tłumaczę. "Nie mogłam zostać w sypialni tamtej nocy i bałam się zostać sama. Nadal się boję." Wzdycham ciężko. "Alex, to już trzeci raz, kiedy kula minęła moje ciało zaledwie o włos. Takie rzeczy mogą wzbudzić lekką paranoję."

Chichota. "Zdaje się, że tak. Co powiedział Max na temat dzielenia łóżka?"

"Na początku się opierał. Bóg jeden wie, dlaczego, ale wyglądał, na co najmniej tak przestraszonego perspektywą spania ze mną, jak ja pozostania samej. Ale teraz wydaje się mu to nie przeszkadzać. To nie tak, że śpimy wtuleni do siebie, albo w podobny... intymny sposób. Raczej plecami do siebie, najwyżej z moją stopą na jego nodze. My również tak spaliśmy, Alex."

Jest na tyle mądry by nie wspominać, że my nigdy nie dzieliliśmy niezdecydowanych uczuć w stosunku do siebie. W zamian, Alex całuje mnie w czoło, mówiąc, "Uważaj, dobrze Liz? Max też jest kruchy."

"Będę uważać, Alex. Obiecuję."

*~*~*~*~*~*~*~*

Jeden dzień zlewa się z kolejnym, kiedy nie pracujesz. Tylko promienie słoneczne i ciemność mają jakieś znaczenie, a i ta różnica znikła z wraz z nadejściem elektryczności. Ktoś inny przejmie moje zajęcia do końca semestru; moi asystenci będą kontynuować badania. Jestem o to spokojniejsza, od kiedy Max przypomniał mi, jak rozentuzjazmowaną osobą się stawałam, kiedy będąc jeszcze jednym z asystentów, opiekun pozostawiał nas samych sobie. Nie czuję się też tak bardzo źle zostawiając moich studentów na lodzie. Wiem, że i tak lepiej idą mi badania. Lubie uczyć, ale nic nie zastąpi dreszczyku emocji towarzyszącego mojej pracy.

Trudno jest przeglądać rzeczy Dana. Jennifer i Steve pomagali mi przez kilka dni po pogrzebie, ale nie mogą na dłużej zostawić pracy, jak inni. Maria w ogóle nie mogła przyjechać – nie może latać będąc w siódmym miesiącu ciąży. Zresztą ani ona, ani Billy nie chcieliby ryzykować jazdy z Nowego Jorku. No i powiedziałam, że zabiję ją, jeśli to zrobi, co w końcu do niej dotarło. Ale z Marią nigdy nic nie wiadomo.

Max w końcu przyznał się, że karmił mnie jedzeniem na wynos, a ja poczułam, że mogę sama przygotować kolację. Jest w swojej sypialni, ale idąc wzdłuż korytarza dostrzegam, że drzwi są uchylone. Chcę zapukać i spytać, czy jest już głodny; może chociaż on zechce zjeść, bo ja nie jestem w nastroju. Po prostu chcę poczuć, że znów robię coś użytecznego.

Kiedy się zbliżam, słyszę jego głos i przez chwilę mam wrażenie, że rozmawia ze sobą. Już nie raz to robił; jest niemal tak kiepski, jak Maria. Ale to nie jest jego typowe, ciche mruczenie. Zdecydowanie, w rozmowę włączony jest ktoś jeszcze.

"To nie jest to samo. To coś zupełnie Innego, przez duże "I". ...Taa, równie dobrze mógłbym powiedzieć, że są na dwóch różnych planetach." Jego głos jest przepełniony uszczypliwym sarkazmem.

Nie powinnam tego słuchać, ale zawsze byłam zbyt ciekawska. Może to źródło mojej karmy, dzięki której zawsze ocieram się o śmierć.

"Nie widzisz jej, ani nie słyszysz, gdy o tym mówi. W przeciwnym wypadku wiedziałbyś, o czym mówię."

Jej? Mnie? Mówiącej, o czym?

"Nie... Tak, wiem, co mówiłem, ale... Zrozum, po prostu nie znasz sytuacji tak, jak ja. On poświęcił swoje życie. Nie można rywalizować z martwym bohaterem."

Miał na myśli mnie, a "on" to Dan. Z kim Max rozmawia na temat Dana? Rywalizować, o co? Gdybym miała możliwość nagrania tej rozmowy przysięgam, że zrobiłabym to.

"Słuchaj. Spróbuj na to spojrzeć z mojej strony, okej?... Tak. Pozdrów ode mnie Sahrę i chłopców."

Słyszę, jak Max odkłada słuchawkę z dużo większą siłą, niż jest to konieczne. Potem przeklina i w coś uderza. To sprawia, że się wzdrygam trafiając łokciem w ścianę.

"Liz?" Wystawia zza drzwi swoją głowę, kiedy ponownie ruszam w jego kierunku, rozcierając bolące ramię.

"Rozbiłeś coś, Max? Słyszałam trzask." Dzięki Bogu nie zdaje sobie sprawy, że kłamię jak z nut.

"Nic się nie stało. Chcesz czegoś?"

Tłumaczę mu swoją misję, a on się uśmiecha. Zdecydowaliśmy się na spaghetti. Ale nawet, gdy rozmawiamy i śmiejemy się w kuchni, podczas jedzenia, mój umysł powraca do strzępów rozmowy, którą przypadkiem usłyszałam. Dlaczego Alex tak usilnie chciał przekonać Maxa, do czegoś, czego on tak bardzo nie chce zrobić i co to ma wspólnego ze mną?

*~*~*~*~*~*~*~*

"Max?"

"Hm?" Śmieję się na jego obojętność. Nie zwraca na mnie uwagi, kiedy wstukuje coś do swojego laptopa. Jesteśmy w jadalni: on siedzi przy stole, ja na kanapie z książką w rękach, ale dzisiaj czytanie mi nie idzie. O wiele łatwiej koncentruję się na kubku z kawą, który trzymam w dłoniach.

"Jak długo tutaj jesteś?"

"Stukanie natychmiast ustaje. "Uhm, około miesiąca. Dlaczego pytasz?"

W głowie dodaję dni. Dan umarł 20-tego lutego. To oznacza... "Max, przegapiliśmy twoje urodziny!"

Śmieje się. "Ty mogłaś przegapić. Ja szczęśliwie je zignorowałem."

"Dlaczego? Masz dopiero po trzydziestce, to nie może być aż tak traumatyczne przeżycie," droczę się.

"Nie jest traumatyczne, po prostu nie ma wielkiego znaczenia. Ta data została wybrana przypadkowo, przez kogoś w Domu Dziecka. Nie jest mocniej ze mną związana, niż powtarzający się, co jakiś czas obowiązek odnowienia prawa jazdy." Uśmiecha się ciepło by zrównoważyć cierpkość tych słów.

"Och." Nie wiele mogę na to powiedzieć. Max powraca do swojej pracy.

Przez kolejne kilka minut czytam wciąż tę samą stronę. Biorę pilota by zmienić płytę na coś wolniejszego, poczym uśmiecham się tęsknie, gdy rozpoznaję utwór. "Max..."

"Co? Z westchnieniem spogląda na moje wpół rozbawione, wpół urażone spojrzenie, po czym irytuje się. "Liz, nie chciałbym zabrzmieć jak dupek, ale czy moglibyśmy przeprowadzić rozmowę, podczas której mógłbym przestać pisać, bo jeśli nie, to siedź cicho. Jestem w środku raczej delikatnej sceny i muszę się skoncentrować."

"Jakiej delikatnej sceny?" Wyciągam szyję, by zerknąć w ekran komputera, jakby to miało cokolwiek pomóc, chociaż siedzę kilka metrów od niego. Max przewraca oczami.

"Piszę romanse, Parker. Jak myślisz, co to może być za scena?" Max spogląda na mnie, a ja dostrzegam płomienie w jego oczach. Piekące ciepło dociera do mnie i wstrzymuję oddech.

Przypominam sobie namiętność, chociaż nie z nim. Przypominam sobie skropione potem, zbliżające się do siebie, w ciemnościach dwa ciała. Przypominam sobie jęki i głos szepczący moje imię.

Wspomnienia, które tkwią głęboko w mojej skórze.

Czując się nieswojo z powodu nagłego żaru, który pojawił się między nami, spoglądam w bok spełniając jego poprzednią prośbę. "Jak to się w ogóle stało, że zostałeś autorem romansów? Nigdy mi tego nie wyjaśniłeś. Wzięłabym cię za twórcę science fiction – w zasadzie tak właśnie było!"

Max przez chwilę skupia się na myszce, niewątpliwie zapisując swoja pracę, poczym odwraca się do mnie z uśmiechem. "Uwierz lub nie, ale niemal całkowicie przez przypadek. Początkowo chciałem pisać właśnie science fiction. Nadal mam zachowanych wiele opowiadań, z okresu, gdy byłem nastolatkiem i czasami do nich powracam. Kilka moich lepszych książek, które zaczęły się w ten sposób, przerodziły się później w opowieści oparte na związkach między bohaterami. Dlatego dla odmiany postanowiłem zabrać się za te opowiadania, które zaczęły się właśnie od związków, a Isabel stwierdziła, że są wnikliwe. Myślała, że ściągnąłem je z internetu. Pokazałem jej kilka moich opowiadań science fiction, które nie przekraczały bariery intymnej, więc trochę mi zajęło przekonanie jej, że naprawdę je napisałem." Jego twarz łagodnieje. "Od tamtego momentu, Iz śledziła wszystkie moje materiały. W zasadzie to ona wpadła na pomysł mojego pseudonimu. Mówiła, że to pomoże jej się zdystansować od faktu istnienia pewnych rzeczy w umyśle jej brata."

Śmieję się wraz z nim. Dziwnie ogrzewa mnie myśl, że to Isabel wymyśliła jego ukrytą tożsamość. Przez te wszystkie lata, kiedy zbliżyliśmy się z Maxem, nie udało mi się spędzić wiele czasu z jego siostrą. Jedynie, kiedy byliśmy w grupie, a wtedy nie da się dobrze kogoś poznać. "Więc to za jej namową postanowiłeś zanieść swoje opowiadania wydawcy?"

"Agentowi," poprawia mnie, potakując. "Agent przesyła je wydawcy."

"Jak skontaktowałeś się z Daphne?"

"Przez internet. Isabel pomogła mi w poszukiwaniach, a agencja Daphne okazała się być zainteresowana paranormalnymi romansami. Napisałem do niej, rozmawialiśmy i tak się zaczęło." Max wzrusza ramionami. "Nie będę cię zanudzał szczegółami."

Upijam łyk kawy poczym odstawiam filiżankę; już wystygła. "Jak Isabel i Michael radzą sobie z Parker?"

"Huh, Michael mówi, że to, iż są małżeństwem nie oznacza, że muszą mieć dzieci, albo zwierzęta, ale Iz mówi, że bardzo polubił Parker. Muszę się z tym pogodzić. Wiesz, jestem drugim, ulubionym obiektem uczuć Parker, odkąd Isabel kupiła jej kaszmirową poduszkę, dokładnie tego samego koloru, co jej oczy. Trochę to dziwne, skoro koty nie widzą kolorów," prycha. "Jak dwie krople wody – Isabel i mój kot. Gdyby Parker potrafiła czytać zaprenumerowałbym jej Vogue."

Obserwuję go ukradkowo, podczas gdy mówi próbując dostrzec, czy zwrócił uwagę na to, jaki utwór właśnie dobiega z głośników. "Max, nie pamiętasz tej piosenki?"

Unosi lekko głowę i zaczyna słuchać z uśmiechem.

I wanna drive
Until we get lost
Lie in a field staring up at the sky
While you point out the Southern Cross

Somehow I know
Without asking why
That you love me more in a minute
Than anyone could in a lifetime

Dancing in the parking lot
While the band plays inside
Sweep me off my feet
Baby, marry me


(tłumaczenie)

Chcę jechać
Póki nie zabłądzimy
Leżeć wśród zbóż, spoglądając w niebo
Na którym rysujesz Krzyż Południa

W jakiś sposób wiem
Nie pytając jak
Że kochasz mnie w jednej chwili
Mocniej niż ktokolwiek kiedykolwiek

Tańcząc na zewnątrz
Podczas gdy grają w środku
Spraw by ugięły się podemną kolana
Kochanie, wyjdź za mnie.


"Przepraszam, nie kojarzę jej. Powinienem?"

Nie mogę w to uwierzyć. Max pamięta, że ja, Maria i Alex upokorzyliśmy się odgrywając role w "The Love Shack" podczas dobroczynnej imprezy w podstawówce i najprawdopodobniej każdy utwór, który pojawił się w jego ulubionym programie telewizyjnym, ale nie pamięta tego?

"Nie, nie koniecznie. To... to ten, podczas którego tańczyliśmy." Powinien wiedzieć do czego się odnoszę, skoro tańczyliśmy razem tylko raz.

Nie wiem, czego się spodziewałam, kiedy uświadomiłam sobie, że jest włączona ta płyta, ale z pewnością nie było to nieskończone przerażenie, które przemknęło przez jego twarz.

"Boże Liz, to chyba odrobinę nie na miejscu!" Wykrztusza.

"Nie zaplanowałam tego, Max. To dobra, wolna piosenka, w sam raz na przyjęcie weselne." Odgryzam się.

Czuje się winny. "Przepraszam. Naprawdę nie wiedziałem, że to ta piosenka, Liz. Jest bardzo ładna."

Ale stało się. Usprawiedliwiam się wychodząc do łazienki. Ochładzam twarz wodą, poczym siadam na opuszczonej desce ubikacji, bliska płaczu.

Maria miała rację. Cały ten czas uporczywie trzymałam się teorii Alexa, ale to Maria miała rację. Max nie tłumaczył się jedynie moim szczęściem, ani tym, że dokonałam wyboru. Tamtego dnia nic nie powiedział, bo nie chce dzielić ze mną życia. A pięć lat temu, kiedy się zaręczyłam i rok później, gdy wyszłam za mąż, Max nie odezwał się, bo tak chciał. Bo pomimo tego, co dzieliliśmy przez ostatni miesiąc, on mnie nie chce.

Moje kolana uginają się pod ciężarem winy, ponieważ teraz, gdy nadal opłakuję męża, nie powinnam nawet o tym myśleć. Dan był wspaniałą częścią mojego życia i tęsknię za nim. Ale boli mnie to, że umarło i moje marzenie.

*~*~*~*~*~*~*~*

Kilka dni później Max stoi przed moim domem, trzymając spakowane walizki. Po tym, jak uświadomiłam sobie, że okłamywałam samą siebie w najgorszy z możliwych sposobów, zaczęło się robić niezręcznie. Spędził ze mną cały miesiąc i trudno będzie mi przywyknąć do tego, że wyjeżdża na dobre.

"Na pewno nie chcesz bym pojechał z tobą, chociaż do Nowego Jorku? Mógłbym wrócić jednym z późniejszych połączeń z lotniska JFK, albo LaGuardia."

Kręcę głową. "I tak będę spała w samolocie. Wiesz przecież, że nie potrafię inaczej."

Potakuje. "Okej. Dałem ci prezenty, dla dziecka Marii i Billy'ego, prawda?"

"Tak, mam je."

"Liz..." Max zaczyna, kiedy powstrzymuję go kładąc palec na jego ustach.

"Nie". Wydaje się, jakby tamte słowa powiedział setki lat temu, zresztą z tych samych powodów. Nadzieja rani zbyt mocno.

Nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi.

"Wiesz, że zawsze jesteś mile widziana, Parker. Moje drzwi stoją otworem. Mam nawet pokój gościnny, odkąd zacząłem wynajmować biuro na mieście, więc nie przesiaduję całych dni w domu." Posyła mi lekki uśmiech.

"Dobry pomysł. Dzięki, Evans." Nie nazywałam go tak, od momentu, gdy się tu pojawił. Potrzebuję dystansu, ponieważ on nie zamierza zostać. Nie ważne, jak cudowne to było, oboje wiemy, że Floryda nie jest miejscem dla Maxa.

Nawet ten dom, który przesiąknięty jest "Danem i Liz". Kupiliśmy go razem, urządziliśmy razem, mieszkaliśmy w nim razem.

Tu się kochaliśmy.

Ostatecznie, okazuje się, że nawet, jeśli jego kariera może rozwijać się wszędzie, on najwyraźniej nie. Jego korzenie są w Roswell, więc wraca do domu.

Moje życie jest tutaj i czeka na mnie.

C.D.N.


Poprzednia część Wersja do druku