onika

Być Aniołem, który nigdy nie umiera (8)

Poprzednia część Wersja do druku

Od autora: Tytuł mówi sam za siebie.
__________

Tytuł: Moimi oczami(2)

Budzę się na podłodze. Czuję strach. Czy to był tylko sen? Przecież czułam jak ktoś mi się do niego wkrada. Wstaję trochę niepewnie i chwytam się szafki, żeby się nie przewrócić. Gdy świat wokół mnie przestaje wirować ruszam w kierunku łazienki. Twarz przemywam lodowatą wodą, patrzę do lustra. Jestem blada, a włosy sterczą mi na wszystkie strony. Mimo to siadam na zimnych kafelkach. Próbuję wyrównać oddech i powrócić do logicznego myślenia. Po wielu walkach udaje mi się i jedyna postać, która pojawia mi się w odpowiedzi na pytanie "Czemu mi się to wszystko przyśniło?" to blondynka w krótkich włosach... Lonni.

Siadam koło Lonni.

— I?

— Spokojnie braciszku, przekazałam jej tylko część wspomnień.

— Sama masz tylko część.

— Nie denerwuj się.

— Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego!

— Na pewno, nie?- Pyta, a ja nie odpowiadam. Wiem, że chodzi jej o Liz. Z nią chciałbym mieć wiele wspólnego. Naprzeciwko nas siada Ava.

— Na pewno.- Odpowiada za mnie. Niech jej będzie. Na twarzy Lonni pojawia się uśmiech kpiny.

— A gdzie Rath?

— Poszedł po coś do jedzenia.

— No tak dzisiaj też mamy gości. Po co ich tu przyprowadziłeś?- Oczy Lonni i Avy mierzą mnie przenikliwie.

— Kal.

— Chciał cię ośmieszyć.

— I udało mu się to.

— Ale to był ostatni raz.- Rath kładzie kilka toreb na stoliku. Ava wyciąga z jednej z nich jabłko.

— Jak to?- Pytam, mając nadzieję, że się nie myli.

— Ludzie dzisiaj nie kupowali niczego specjalnego, Langley wręcz przeciwnie.- Ava wypluwa kawałek jabłka.

— Stare.- Patrzę na Avę, jednak mój wzrok natychmiast przenosi się na Ratha.

— Kal nie żyje?

— Popełnił samobójstwo.- Dodaje kpiąc. A więc Rath pozbył się Kala.

Budzę się i czuję znajomy zapach i ciepło. Delikatnie się poruszam by go nie obudzić. Śpi. Wstaję i idę do swojego pokoju. Maria również śpi. Wyciągam z nie rozpakowanego plecaka czyste ubranie i idę do łazienki.
Postanowiłam, że to zrobię. Pójdę do niego by dowiedzieć się czyim duplikatem jest Ava i kim ja tak naprawdę jestem. Wychodząc z łazienki wpadam na Marię.

— Gdzie ty byłaś tyle czasu?

— Ja...

— I czemu twoje łóżko jest nie tknięte?

— Wytłumaczę ci później. Teraz bardzo się śpieszę.

— No dobrze, ale dzisiaj wieczorem wyciągnę z ciebie wszystko.

— Jasne.
Właściwie czemu nie? Marii można zarzucić wiele, ale z pewnością nie brak szczerości i nie dochowanie tajemnic. Spokojnie wychodzę.
Gdy docieram do tej wielkiej willi, tłumy gapiów, karetka i kilka radiowozów zmuszają mnie do zatrzymania się. Okrążam jego dom i wchodzę do środka tajnym przejściem. Po chwili znajduję się w jego pokoju. Wyglądam dyskretnie przez okno. Widzę jak zabierają go do karetki. Nie wiem tylko po co. Kal nie żyje. Siadam na podłodze i próbuję zrozumieć czemu? Nie potrafię. Głosy z korytarza uprzytomniają mi, że niebezpiecznie jest tracić czas na myślenie w domu, w którym popełniono morderstwo. Szybko rozglądam się po pokoju szukając najmniejszego śladu. Jedyne co rzuca mi się w oczy to czarna koperta leżąca na jego stoliku nocnym. Zabieram ją i tak jak przyszłam wychodzę.
Dopiero kilka ulic od jego domu ją otwieram. Znajduje się tam mały kluczyk i owinięte w folię zdjęcie. Widnieje na nim uśmiechnięta blondynka. Poznaję ją. To Ava, a właściwie to ta której jest duplikatem. Chowam zdjęcie i kluczyk. Postanawiając na jakiś czas o nich zapomnieć.

Czekam na nich już chyba od dziesięciu minut. Czy tylko ja wiem co to punktualność? Nie ma nawet Alexa.

— Cześć.- Dosiada się do mnie Michael. 'A my? – My również.' Patrzę na niego i wiem, że to mój drugi brat, ale mój sen...

— Cześć.

— Coś nie tak? Nie wyglądasz najlepiej.

— Jestem trochę zmęczona.

— Nie ma z wami Liz?- Tym razem siada koło nas Max. 'Spojrzała w jego oczy, w oczy mojego brata- w nich widziałam wszystko.' Czy ten sen nie da mi spokoju?

— Nie, nie patrz tak na mnie ze mną też jej nie ma.- Mimowolnie się uśmiecham. Po chwili Maria i Alex też są z nami.
Chwytam jego dłoń. Czuję go. Chciałabym się do niego przytulić, ale na razie mamy inne sprawy do załatwienia.

— Wybaczcie, że tak długo.- Koło Marii siada Liz.- Wyprawa do magazynu?
No tak Liz nic nie wie. Michael też nie.

— Nie.- Odpowiada Max.- Wczoraj dowiedzieliśmy się, że ta maź pochodzi z miejsca, z którego wyszli oni.

— Z inkubatorów?- Pyta Michael.

— Właśnie.

— To co to coś robiło u Michaela w pokoju?

To wszystko mi się nie podoba. Zaczynam podejrzewać, że to pułapka, że ktoś specjalnie chciał żebyśmy tu przyjechali. Nikt mi nie odpowiada.

— Max?

— Nie wiem. Tego nie możemy rozpracować, dlatego...- Nie kończy, patrzę na niego wyczekująco.

— Dlatego dzisiaj też schodzimy w kanały.- Kończy za niego Maria.
Mimo wczorajszego wieczoru Max nadal myśli, że ja i Zan... Ale nie to zaprząta mi teraz głowę. Muszę być ostrożna i uważać na każdy krok duplikatów. Kal umarł, maź pochodzi stąd... a więc nie mogę ufać Zanowi.

Isabel nadal nie puszcza mojej dłoni. Czuję, że stało się coś złego. Wpatruje się cały czas w Liz. W końcu gdy wstajemy podchodzi do niej. Maria idzie z Michaelem.

— Pamiętaj, że inaczej będę krzyczeć.
A ja? Znowu ramie w ramie z Maxem. Znowu myślimy o tym samym. Ja znowu patrzę na Isabel, on znowu na Liz. Zastanawiam się, czy kiedyś te nasze 'spacery' mnie wykończą.

Isabel jest zdenerwowana. Nie wiem czym i zbyt szybko się nie dowiem, na razie próbuję znaleźć temat który by ją rozluźnił.

— A jak tam Alex?- O dziwo staje się jeszcze bardziej nerwowa.

— Dobrze, wczoraj byliśmy nawet na imprezie, a gdzie poszłaś z Michaelem?

— Na mecz.

— I on się na to zgodził?

— Lubi mecze.

— Ale zazwyczaj ogląda je samotnie.

— Zgubiłby się.- Choć wiem, że to nie jest powód dla którego wczoraj zostawiliśmy ich wszystkich w kanałach, to chcę jak najszybciej zakończyć temat i dowiedzieć się co gryzie Isabel. Na próżno. Chyba jednak poczekam, aż sama zacznie mówić. Po kilku minutach podchodzi do mnie Max, a Isabel 'dyskretnie' wycofuje się do Alexa.

— Chcę cię mieć przy sobie.- Uśmiecham się. Jego zazdrość nie jest taka zła.

Tym razem żaden Zan nie będzie obejmował Liz.
Obrzydliwy odór sugeruje, że jesteśmy blisko.

— Czekaliśmy.- Mówi Ava i po chwili jest przy niej cała trójka. Zan uśmiecha się do Liz.

— Mówcie.- Zaczynam bez owijania w bawełnę.

— Zrobiłeś się niecierpliwy.- Docina mi Zan. Nie reaguję. To przy mnie jest Liz.

Na miejscu Liz czułabym się jak trofeum. Kto zwycięży? Obstawiam Maxa- ma do niego słabość.

— Całkiem możliwe, że to byli Skórowie.- Zaczyna Lonni.

— Skórowie?- Pyta Max. Tu Zan ma przewaga, wie więcej i z chęcią używa swojej wiedzy, żeby zrobić z Maxa idiotę.

— Nasi wrogowie. Lubią zostawiać po sobie różne pamiątki.

— Ale dlaczego maź z inkubatorów?- Pytanie pada z ust Liz.

— Nie wiem.

— Może, żeby nas tu sprowadzić.- Odpowiada sama sobie.- Tylko kto by tego chciał?- No dobra trochę mnie tym zaskoczyła, zresztą nie tylko mnie. Wszyscy patrzymy na nią z zainteresowaniem.- Ale to tylko sugestia. Kontynuuj.

Parker prowadzi otwartą wojnę z Zanem. Jestem z niej dumny, a Max może być spokojniejszy.

— Nie wiem. I ta opcja wydaje mi się niedorzeczna.- Może tobie, ale nie mi. Jednak nie przerywam mu.- Skórowie nam nie pomagają. Są po stronie wroga.

— A kto powiedział, że spotkanie z wami nam pomaga?

— Razem jesteśmy silniejsi.

— Nie sądzę.

— Ale...

— Zmienili cię.- Zan patrzy na nas niespokojnie.

— Możemy porozmawiać na osobności?- Pyta po chwili.

— Jasne.
Liz i Zan się oddalają.

Wszyscy się rozproszyli. Podchodzę do Lonni.

— Coś nie tak?- Pyta.

— Pamiętasz kim byłyśmy tam?- przez chwilę milczy.

— Nie do końca.

— Ale coś pamiętasz?

— A ty nie?

— Ja... Czy zabiłam Zana?- Coś się w niej zmienia. Najwidoczniej i ona ma podobny problem.- Lonni?

— Żałuję, że nie mam na imię Isabel. Dzięki temu mogłabym się czuć lepiej, a tak dręczy mnie poczucie winy, za każdym razem gdy słyszę to imię przypominam sobie TO wszystko.- Patrzę na nią z przerażeniem. A więc to prawda, zabiłam brata. Odwracam się w stronę Maxa...

Odchodzimy od grupy, widzę jak Isabel podchodzi do Lonni, po wymianie kilku zdań patrzy przerażona na Maxa, na twarzy jej duplikatu pojawia się dziwny uśmiech.

— Liz o co ci chodzi?- Kieruję swój wzrok na Zana.- Jesteśmy rodziną, pamiętasz?

— Mieliśmy wtedy pięć lat!

— Sądzisz, że zrobiłbym ci krzywdę?

— Nie.- Uśmiecha się w geście pojednania.- Ale im tak.

— Przysięgam, że ta maź to nie moja sprawka.

— To czyja? Ratha? Lonni? Avy?

— Nie, nigdy żadne z nas nie opuszczało NY.- Wierzę mu, jednak wiem, że Isabel, Michael i Max są w niebezpieczeństwie, tak długo, jak długo tu jesteśmy.

— Co Lonni zrobiła Isabel?

— Zrozum, że...

— Nie potrafisz mnie okłamywać.- Przez chwilę patrzymy na siebie. W jego oczach widać rezygnację i porażkę.- Byłeś dla mnie jak brat... Gdyby nie oni...

— Oni niczego nie zmieniają.

— I myślisz, pewnie że uwierzę, też w to że żadnego z nich nie miało nic wspólnego ze śmiercią Kala.- Nie odpowiada mi. Czuję na moim policzku łzę.- Wiedziałam.

— Jesteśmy rodziną.- Mówi delikatnie dotykając mojej twarzy.

— Byliśmy.- Tu trudne, ale nic więcej nie dodając podchodzę do Maxa. Wszyscy teraz patrzą na mnie i na Zana.- Wracamy do domu.

Wychodzimy bez słowa. Przysięgam, że w New York Liz jest mi bliższa niż Isabel czy Max. Podchodzę do niej.

— Brawo.- Max patrzy na nią przez chwilę i w końcu chwytając jej dłoń idzie do przodu. Po chwili przy mnie jest De Luca. Isabel i Alex idą na końcu. Tak oto opuszczamy kanały.

Siedzimy w naszym pokoju. Czekam na pierwsze pytanie Marii, choć sama też z chęcią zadałabym jej ich kilka.

— Wczorajsza noc.- Zaczyna mówić.- Gdzie ją spędziłaś?

— Część na spacerze z Michaelem, spokojnie wracaliśmy tylko z meczu, a resztę u Maxa.

— Ty i on...?

— Nie!- Odpowiadam jak oparzana.- Nie doszło nawet do pocałunku.

— Tak w ogóle czy wczoraj?

— W ogóle.- Otwiera szerzej oczy.

— To dziwne.- Nic nie mówię, gdyż uważam podobnie.- A Zan?

— Jak już kiedyś wspominałam Maxowi, pamiętam wszystko od kiedy obudziłam się pewnego ranka. Pierwszą osobą, którą poznałam był właśnie Zan, później Kal. Wtedy jednak nie miałam pojęcia o tym, że jestem inna.

— Skomplikowane.

— Trochę.

— A dzisiaj? Czemu tak go zaatakowałaś?

— Po prostu nienawidzę New Yorku.- Rozglądam się po pokoju. Przyznaję, że wcześniejsze słowa Marii wyprowadziły mnie z równowagi.- Nie mamy wody?

— Niestety.

— Wiesz, to ja... Pójdę zobaczyć czy inni mają.

— Dobrze.- Mówi i idzie do łazienki, a ja szukać czegoś do picia.

Wrócimy do Roswell i wszystko wróci do normy, przynajmniej mam takie plany. Po raz kolejny ktoś do mnie puka. Ostatnio był tu Michael... Ale tą kwestie wolę pominąć. Nic nie mówiąc czekam, aż natręt odejdzie. Po chwili drzwi się otwierają i do środka wchodzi Liz ubrana w krótkie spodenki i bluzkę na ramiączkach. Przez chwilę nie mogę złapać oddechu. W końcu wstaję.

— Coś się stało?- Liz patrzy na mnie z uśmiechem na twarzy. Po chwili zdaje sobie sprawę, że jestem w samych bokserkach.

— U nas nie ma nic do picia, wiec pomyślałam...- Mój wzrok pada na butelkę wody mineralnej.

— Nie ma sprawy.
Liz podchodzi do stolika i napełnia wodą szklankę do połowy. Przybliżam się do niej.

— To dziwne, że u nas nie ma niczego do...

— ...picia?

— Właśnie.

— I przyszłaś tylko po to?- Pytam podchodząc tak blisko, że słyszę jej oddech.

— Tylko.
Odwraca się w stronę stolika. Obejmuję ją w pasie.

Czuję jego dłonie na moim brzuchu. Po chwili staję naprzeciwko niego. Patrzymy na siebie przez chwilę. Moja dłoń w której nie trzymam szklanki błądzi po jego torsie. Jego usta muskają mój policzek.

— Jakoś dziwnie smakuje ta woda...

— Może nie powinnaś jej pić?
Pochyla się nade mną. Nie ma Marii, jestem tylko ja i on i tysiące gwiazd. Zawieszam mu ręce na szyi, starając się nie rozlać wody, ale ciężko mi się na tym skupić. Powoli tracę oddech. Na mini sekundy odrywam się od niego by po chwili znów zagłębić się w pocałunkach.
Gdybym wiedziała na co czekam, Maria z pewnością wylądowała by wtedy na Plutonie.
Przez chwilę znowu na siebie patrzymy. Jego oczy płoną. Kolejne chwile bez jednego oddechu. Jego usta schodzą niżej, piszcząc namiętnie moją szyję. To co czuję to coś więcej niż rozkosz. Szklanka wylatuje mi z dłoni.

Do moich uszu ledwo dobiega huk rozbijającego się szkła. Nic i nikt prócz Liz się nie liczy.
Ktoś otwiera drzwi, burząc nasz intymny nastrój. Liz przytula się do mnie i oboje kierujemy wzrok w stronę... Marii.

— Woda... Musimy kiedyś popracować nad naszym tajnym językiem, na razie jednak pracujcie sami, ja... pójdę, chyba zostawiłam włączone żelazko.
Maria wychodzi. Oboje z Liz się śmiejemy.

— Teraz będę musiała tu zostać dłużej.- Mówi po chwili.

— Tak?

— Mam tylko dwa wyjścia, albo zostanę z tobą, albo nie zasnę tłumacząc wszystko Marii.

— O to poprosimy Michaela.

— Kto wie, może zgodzi się na zajęcia ponadprogramowe.

— Praktyka czyni mistrza.- Ponownie czuję jej ciepłe wargi.

— Ale...

— Tak?

— W końcu przyszłam tylko po wodę.

— Musisz iść?
Kiwa głową. Ostatni raz pozwalam sobie na 'lekcję astronomii'.

Koniec części ósmej.












Poprzednia część Wersja do druku