onika

Być Aniołem, który nigdy nie umiera (1)

Wersja do druku Następna część

Tytuł: Odnaleźć siebie, odnaleźć dom.


Kilka pedantycznie ułożonych ubrań, dwie kosmetyczki i płyty stanowiły wyposażenie małej walizki stojącej blisko drzwi.

— Liz, zejdź. Kolacja!
Dziewczyna, do której to się odnosiło zdawała się nie słyszeć ciepłego, kobiecego głosu. Z lubością zapełniała duży kufer. Nikt chyba nie mógł poszczycić się tak bogatym zbiorem książek. Po dłuższym czasie zamknęła kufer i położyła go obok walizki.
Rozejrzała się po pokoju. JEJ pokoju, który nie długo będzie niczyj. Jej wzrok stanął na szafce nocnej- mała lampka, kilka drobiazgów i...
Liz z powrotem otworzyła kufer i schowała do niego zdjęcie dwójki ludzi z małym dzieckiem.

— Liz! Kolacja!- Głos kobiety nadal był czuły, ale bardziej stanowczy.

— Już idę mamo!
Po raz kolejny zamknęła kufer i położyła go na podłodze.


Peron- ludzie pędzący na oślep i przeraźliwy hałas. W oddali słychać płacz dziecka, gdzieniegdzie leżą papierki. Tymczasem dwójka nastolatków spokojnie siedzi na ławce i z zainteresowaniem przygląda się temu wszystkiemu.

— Pomyśl Liz, że jutro właśnie tu mogłabyś się ze mną zegnać.- Powiedział chłopak o zielonych oczach.

— Nie Christopher, nie mogłam.- Powiedziała znudzona już tym wszystkim.

— Czyli nie będziesz tęsknić?
Nie odpowiedziała, po chwili z wielkim zainteresowaniem zaczęła przyglądać się swoim butom.

— Proszę cię, jeśli... Chociaż skłam.
Dziewczyna udawał, że tego nie słyszy. Nie będzie tęsknić.- TO było dla niej oczywiste, nie za Nowym Jorkiem, nie za Christopherem i nie za tym życiem!. Te wszystkie lata tu spędzone niedawno straciły swoją wartością, odkąd... Liz zamknęła oczy, by po chwili je otworzyć.

— Można?- Pytanie padło z ust niewysokiej staruszki.

— Tak.- Odpowiedziała, Christophera już nie było.


Południe. Ulice Roswell świecą pustkami. Pod kawiarnią ze spodkiem kosmicznym na szyldzie staje taksówka. Kierowca wychodzi z samochodu i wyciąga bagaże, zaraz za nim wychodzi Liz.

— Gdzie zanieść?- Pyta mało uprzejmym tonem.

— Proszę postawić na chodniku. Dalej sobie poradzę sama.- Mężczyzna spojrzał na nią z niedowierzaniem, jednak bez słowa postawił bagaże na wskazane miejsce i odjechał.
Liz nie zastanawiając się długo weszła do środka. Tłum jaki był w kawiarni przekroczył w znacznym stopniu jej przewidywania. Po chwili z kuchni wyszedł starszy mężczyzna. Poznała go, uśmiech zagościł na jej twarzy. Podeszła do niego.

— Cześć tato.- Powiedziała z radością.

— Liz? To ty?- Spytał zdziwiony.- Strasznie się zmieniłaś.- Nic nie odpowiedziała. Kilka osób zaczęło im się przyglądać z zainteresowaniem.- Gdzie masz bagaże?

— Przed kawiarnią.

— Zaraz je przyniosę do twojego pokoju.- Rozejrzała się trochę zdenerwowany.- Maria!- Podeszła do nich jedna z kelnerek.- Zajęłabyś się Liz przez chwilę.
Liz spojrzała na ojca zdezorientowana. Jej minę określało tylko jedno zdanie: NIE MAM PIĘCIU LAT! Jednak nie zdążyła nic powiedzieć, gdyż jej ojciec poszedł po bagaże, a Maria przy ciągłym potoku słów zaprowadziła ją na zaplecze. Mówiła sporo. O tym, ze są w tym samym wieku, że chętnie ja oprowadzi po mieście i jakie to Roswell jest wspaniałe. Liz słuchała ja tylko po części tak naprawdę czekała, aż zobaczy swój pokój, aż się wypakuje i na chwile, w której będzie mogła spokojnie porozmawiać z ojcem. Po dłuższej chwili pan Parker zjawił się z bagażami.

— No dobrze...- Powiedział łapiąc oddech.- Teraz pokaże ci twój pokój. Maria pomoże ci po skończeniu swojej zmiany w rozpakowaniu tych bagaży, a ja zaraz wyjeżdżam. Jutro popołudniu wrócę.

Z deszczu pod rynnę.- pomyślała Liz- Pewnie ma kogoś, tak jak matka...
Poczuła rozczarowanie. Weszła do swojego pokoju. Mały przytulny, z łazienką i z balkonem, wszystko jak ze snu. Jednak dla niej to był ciągle ten sam koszmar. Weszła na balkon, było z niego widać ulicę, po chwili zobaczyła odjeżdżającego ojca...
Zamknęła oczy.-Przypomnij coś sobie.- Powtarzała w myślach.- Musiało być lepiej.
Jednak jedyne co pamiętała to ciepło wygasającego ognia w kominku.
Otworzyła oczy słysząc pukanie do drzwi.

— Proszę.- Powiedziała. DO jej pokoju weszła Maria.- Szybko skończyłaś zmianę...

— Zamieniłam się z Karen.- Mówiąc to położyła na łóżku kilka kaset video.- Musimy szybko cię rozpakować, bo czeka na nas DiCaprio, Pitt i paru innych przystojniaków.- Po tych słowach uśmiechnęła się szeroko, Liz spojrzała na nią ze zdziwieniem i również się uśmiechnęła.

— To będzie dziwny rok.- Przeszło jej przez myśl.- Możemy zacząć od kufra.- Dodała na głos.


Pokój jakich wiele: jednolite ściany, biurko z komputerem, łóżko i kilka szafek. Panował w nim półmrok. Chłopak leżący na miękkiej poduszce nawet nie myślał o wstaniu i zapaleniu światła. Trwał w tej pozycji już dosyć długo praktycznie nic nie robiąc. Jego trwanie w "nicości" przerwało wejście, a właściwie wtargniecie do jego pokoju wysokiej dziewczyny z blond włosami. Wchodząc prawie automatycznie zapaliła światło, a następnie usiadła na krześle przy biurku.

— Znowu nic nie robisz.- Na twarzy dziewczyny pojawił się dziwny uśmiech.

— Czemu nie pukasz?

— Wakacje się kończą.

— Zero prywatności.- Mówili do siebie jednak zdawali się nie słuchać nawzajem.

— No dobrze wybaczam ci.

— Czuję się załamany.
Nastała cisza. Dziewczyna zaczęła bawić się łańcuszkiem.

— Isabel?- Spytał po chwili chłopak.

— Tak?- Dziewczyna się ożywiła.

— Jak tam spotkanie z Kevinem?

— A wiec....
Zaczęła mówić. Jeden wielki monolog... Chłopak jednak słuchał jej z uwagą, ani na chwilę się nie wyłączając. Gdy dokończyła podeszła do drzwi i zgasiła światło.

— Aa... Pamiętaj Max, ze jutro obiecałeś mnie zawieźć do Santa Fe.- Chłopak pokiwał głową i opadł z powrotem na łóżko. Isabel wyszła.


Słońce padało prosto na oczy Liz przez nie zasłonięte okna. Z wielkim wysiłkiem dziewczyna podniosła obie powieki. Wczoraj razem z Marią przesiedziały do trzeciej nad ranem przy "Armagedonie". Nie podnosząc głowy zaczęła szukać ręką budzika, gdy już go znalazła postawiła go przed swoimi oczami. Dwunasta. Po chwili wstała z łóżka i udała się w stronę łazienki. Po półgodzinie wyszła z niej jak nowo narodzona. Podeszła do półki i wzięła jedna z książek, następnie udała się na balkon. Próbowała się skupić na lekturze jednak wszystko ją rozpraszało. W końcu z rezygnacją ją odłożyła i zaczęła wpatrywać się w ulicę. Jej ojciec nie wracał, jedynym samochodem jaki przejechał tą drogą wciągu tej godziny był jeep. Znudzona zeszła na dół, gdzie Maria dzielnie obsługiwała klientów. Widząc Liz uśmiechnęła się do niej, dziewczyna odwzajemniła uśmiech.

— Cześć.- Powiedziała, gdy Maria podeszła do niej.

— Chodź.- Złapała ją za nadgarstek i zaprowadziła do szatni.- Jesteś moja ostatnią deska ratunku. Karen nie przyjdzie, nawet nie warto ja o to prosić, Stacie zachorowała, a Lilii pojechała gdzieś z matką.- Mówiąc to wepchnęła w ręce Liz zielony fartuszek, a na nim położyła czułki.- Nowy, nieużywany i pachnący, pomożesz mi... Prawda?

— Ale ja nie umiem...

— Każdy to umie, a ty wyglądasz na urodzoną kelnerkę.

— Dzięki.- Powiedziała Liz starając się traktować słowa Marii jak komplement.

— Tylko się pośpiesz, bo sama sobie nie radzę.


Godziny mijały dość wolno. Godziny spędzone z Isabel w przeróżnych sklepach. Max praktycznie nic nie mówił, Isabel wprost przeciwnie. Dopiero pod wieczór wrócili do Roswell.

— Może zatrzymamy się w Crashdown? Jestem strasznie głodna.

— Możemy.


Liz wycierała szklanki i ustawiała je na półkach, starając się robić to w miarę szybko, przy okazji niczego nie tłukąc.

— Dobra Liz. Koniec porządków. Wracamy do klientów.

— Mam nadzieje, ze mój ojciec sporo płaci.
Z uśmiechem na twarzy wyszły z kuchni. Liz stanęła gdy jej wzrok padł na dwójkę nastolatków wchodzących do środka.

— To Max i Isabel Evans.- Powiedziała Maria.- Rodzeństwo. On jest chyba w naszym wieku, ona o rok od nas starsza.

— Obsłużę ich.

— Nie ma sprawy.- Mówiąc to uśmiechnęła się szeroko.- Z tego c mi wiadomo jest wolny.- Nie pozwoliła Liz na odpowiedź, gdyż szybko udała się do jakiegoś stolika.

— Coś podać?- Max podniósł oczy z nad karty dań i przeniósł ją na uśmiechniętą dziewczynę z kartką i długopisem, wbrew swojej woli uśmiechnął się do niej.
Isabel z niejakim zainteresowaniem przyglądała się tej dwójce i zastanawiała się co się stało z jej bratem.

— Dla mnie duża porcja frytek z tabasco, colę i batona.- przerwała ciszę.

— Słucham?- Dziewczyna spojrzała na nią zaskoczona.- A tak, jasne...

— A ty Max?- Spytała Isabel, Max wydawał się równie zdziwiony jak przed chwilą kelnerka.

— Wiśniową colę.

— To wszystko?

— Tak.- odpowiedziała Isabel, dziewczyna podeszła do innego stolika.- podoba ci się.

— Dlaczego to nie było pytanie?

— Bo stwierdzam fakt.

— Mylisz się.

— Nie widziałam jej tutaj wcześniej, może jest nowa?

— Może...

— Poznać was ze sobą?

— Przecież jej nie znasz.

— I co z tego? To jak?

— Nie, nie widzę powodu, aby...
Zamilkł, kelnerka wróciła do nich z zamówieniem i tym samym uśmiechem na twarzy co ostatnio.

— Aby co?- Spytała Isabel z uśmiechem na twarzy.

— Nie ważne.

— Proszę, to chyba wszystko?

— Tak, dzięki.


Trochę później Liz skończyła pomoc dla Marii. Obie udały się na zaplecze. Stał tam pewien chłopak. Maria od razu do niego podeszła.

— Cześć Alex.

— Cześć. Kojarzysz może dwa bilety do kina?

— Yyy... Zapomniałam, teraz nie mogę. Obiecałam mamie, ze po pracy jej pomogę.

— Ale to ważny film!!

— Dla ciebie nawet "Gremliny" to ważny film!

— Trzeba obejrzeć wiele, żeby wyrobić sobie gust.
Maria dopiero teraz spostrzegła Liz, która była trochę zakłopotana tym, ze uczestniczy w tej rozmowie, nie uczestnicząc w niej.

— To weź ze sobą Liz.- Liz słysząc to otworzyła szerzej oczy.

— Kogo?- Alex spojrzała na nią zdziwiony.

— Alex to Liz, Liz to Alex. Już się znacie, więc możecie iść razem. Bo wiesz Liz, Alex boi się sam chodzić do kina, więc z pewnością zgodzisz się z nim pójść.
Alex i Maria spojrzeli na nią pytająco.

— Jasne, jeśli...- nie dokończyła, Maria jej przerwała.

— Na pewno twój tata się zgodzi.

— Świetnie, to za 15 minut przed Crashdown.- Alex uśmiechnął się przyjaźnie do Liz, a ona i Maria poszły do szatni.

— Czemu mi to zrobiłaś?

— Co?

— Umówiłaś mnie ze swoim chłopakiem...- Maria wybuchnęła śmiechem.- Co cię tak bawi?

— Alex nie jest moim chłopakiem, to przyjaciel. Po za tym on jest po uszy zakochany w Isabel, no wiesz siostrze Maxa. Obojgu wam podoba się ktoś z Evansów, więc będziecie mieli o czym rozmawiać.

— Ale mi nie...

— Może nawet umówicie się na poczwórną randkę.

— Oberwałabyś poduszką gdybym ją miała, ale nie zawaham się użyć fartuszka.


Max pisał coś na komputerze, gdy do jego pokoju weszła Isabel.

— Pukałam- Powiedziała widząc niezadowoloną minę brata.

— Następnym razem poczekaj na: PROSZĘ!

— Pamiętasz może tą kelnerkę z Crashdown co nas dzisiaj obsługiwała?

— Jak przez mgłę.

— Masz dziwne poczucie humoru. W każdym razie nie myliłam się. Jest tu nowa. Nazywa się Liz i jest córką właściciela Crashdown.

— Skąd...?

— Ma się pewne zdolności.

— Mieliśmy...

— ... ich nie używać bez potrzeby. Wiem, wiem.- Dokończyła za niego Isabel.- Ale jak ja twoim zdaniem robię codzienny makijaż?


Alex i Liz wyszli z kina rozbawieni.

— I jak?- Spytał Alex tłumiąc wybuchy śmiechu.

— Podobało mi się, świetny film.

— Naprawdę?

— Szczególnie scena, w której Rose uciekła do szafy chowając się przed zombie.- Oboje wybuchnęli śmiechem, kilku ludzi stojących przed kinem zaczęło im się przyglądać.

— Maria nie cierpi starych horrorów.

— Ja w sumie traktuje je jak komedie.

— Te ich sposoby walki ze złem...

— Albo te krzyczące kobiety, zawsze ten sam pisk...

— Co teraz robisz?

— Chyba pójdę do domu.

— A skusisz się na pizze?

— Jasne.

— Jesteś tu nowa czy mi się zdaje?

— Nie zdaje ci się.

— Skąd jesteś?

— Z Nowego Jorku.

— Wow, to co ty tu robisz kobieto?


Liz wróciła do domu znacznie później niż miała wrócić. Jednak wcale nie czekała na nią cała masa kazań, tak jak w Nowym Jorku. Jej ojciec już spał.
TO CZŁOWIEK, KTÓRY NIE WIE JAK ZAJĄĆ SIĘ DZIECKIEM.- Tak właśnie określiła go jej matka jakieś ciotce.
Dziewczyna zajrzała do lodówki i wyjęła z niej butelkę schłodzonej wody mineralnej i udała się z nią na górę. Przed snem wyszła jeszcze na balkon. Miasto już spało, prawie całe ona i jeszcze jakiś chłopak spacerujący chodnikiem z pewnością nie. Gdy wszedł w strugę światła padającą z lampy dostrzegła jego twarz. Uśmiechnęła się, chłopak podniósł głowę. Liz była pewna, że i on na nią patrzy tak jak ona na niego. Po chwili chłopak ruszył dalej. Liz wróciła do pokoju. Wyciągnęła z szafy walizkę, a z walizki małą szkatułkę. Otworzyła ją ostrożnie, jak najcenniejszy skarb. Jedną zawartość stanowił gładki i przejrzysty kamień z pięcioma kamieniami układającymi się w literę V. Przejechała po nich palcami, wspomnienie ciepła ognia z kominka wróciło, ale teraz czuła też coś innego, wręcz dziwnego... Ciepło nie pochodziło tylko z kominka.


Koniec rozdziału pierwszego.


Wersja do druku Następna część