_liz

Niewiedzialne obrazy (17)

Poprzednia część Wersja do druku

XVII

Napięcie w nas narasta. Zaciskam pięści, czując jak blizny po siatce w Bloodyend zaczynają mnie palić. Mam wrażenie, że jeszcze chwila, a rany same się otworzą i po mojej dłoni spłynie gęsta krew.

Danny ze stoickim spokojem czeka. Ale wydaje mi się, że modli się o to, aby żadne z nas o nic nie pytało. Tez chętnie przeszedłbym do innego tematu. Zawsze chciałem poznać odpowiedź na to pytanie. Tylko, że tak jak podejrzewałem, gdy przychodzi na to czas, najchętniej bym uciekł. Boję się, że odpowiedź może mnie przerazić.

Liz zwilża językiem usta i nabiera lekko powietrza. Nadchodzi ten moment, w którym można się spodziewać nawet końca świata.

„Dlaczego Kyle?” pada krótkie, ciche pytanie

* * *

„Kyle a ciebie gdzie niesie?” Danny zadaje pytanie, na które jednak nie uzyskuje odpowiedzi. Zadałbym to samo pytanie, ale jednak wolę się nie wtrącać. Od kilku dni Valenti zachowuje się dziwnie. Ale nie tylko on.

Maxa też coś nosi. Kilka razy słyszałem jak odgraża się komuś, ale nigdy nie przyznał komu i za co. Dwa osobne problemy w jednym gangu nie wróżą nic dobrego. Jeden problem jest już groźbą dla całej grupy, a dwa mogą oznaczać katastrofę. Zwłaszcza, gdy się nie wie na czym każdy z tych problemów polega.

„Gdzie Maxwell?” Isabel jak zwykle z troską w głosie. Ona powinna zostać aniołem stróżem w kolejnym wcieleniu. Ciekawe czy we śnie też sprawdza brata? Trochę go rozpieszcza. Czasami, jak wpadam do nich wcześniej, to sam się załapuję na kanapki przygotowane właśnie przez nią. A jeśli spróbuje się ich nie zjeść, to Isabel przekształca się z anioła w piekielnicę, która może dokonać większych zniszczeń niż huragan.

A gdzie jest Max, to nie mam pojęcia. Poszedł gdzieś kilka godzin temu. Od rana milczał, potem kilkakrotnie ostrzył nóż. Pewnie ma ciężkie dni. Nick zasugerował, że pewnie ma z kimś porachunki, ale przecież by nam powiedział, gdyby czekała go bójka.

* * *

„To był porąbany zbieg okoliczności” z ust Danny'ego pada tylko to krótkie zdanie. Ale nam to nie wystarcza. Mi to nie wystarcza. Skoro już mam otrzymać odpowiedź, to chcę ja w pełni. „Co masz na myśli?” pytam

Liz też chce wiedzieć, widzę to po jej minie. Tylko, że ona nie chce się do tego przyznać. Boi się, że jej własne słowa mogą rozszarpać jej wnętrze gorzej niż prawda.

Danny przełknął ślinę „Tego wieczora Max miał wyrównać porachunki z Nardo.” Przytakuję mu, bo to prawda. Miał od dłuższego czasu to zrobić. I wtedy wiedziałem, że pewnie o to chodzi. Max potwierdził to w pierwszym liście z więzienia. Ale wciąż nie rozumiem co robił tam Kyle. „A Kyle... on miał z Nardo własne zatargi. Nie wiedział, że tego samego wieczoru ma się odbyć bójka między nimi.”

No dobrze, niech będzie. Wciąż nie dociera do mnie dlaczego Kyle jest martwy, dlaczego nie żyje. Przecież Max był tam wcześniej, przecież mógł ich powstrzymać...

„Boże!” nie kontroluję własnych słów.

Teraz już wiem, już pamiętam. Drugi list. Najdłuższy.

Był tak długi, że nie czytałem go całego, tylko wzrokiem przebiegłem po akapitach. Ale mimo wszystko pamiętam coś z tego. A tak chciałem zapomnieć... Teraz wszystko powraca gwałtownie z gorzkim posmakiem, rozdzierając na pół moje wnętrze.

* * *

(...) Nie chciałem, żeby tak wyszło. Znasz mnie Michael, wiesz, że nigdy bym do tego nie doprowadził. Ale to w końcu cały ja... może gdybym pomyślał, gdybym nie chciał tak bardzo zemsty... Wy pewnie nie wiecie jak to było naprawdę, a chyba musicie wiedzieć. Nie chyba, na pewno! (...)

Ja tu nie siedzę za niewinność. Jestem winien. W ogóle uważam, ze moja kara jest za mała. Bo wszystkiemu ja jestem winien (...)

(...) Miałem się bić z Nardo. Nie zabierałem nikogo z was, bo to miała być bójka tylko między nim a mną. Nie chciałem, żeby wyszła z tego grupowa jatka. Ale on nie przyszedł sam. Zdążyłem tylko wyjąć nóż, gdy nadbiegł Kyle (...)

(...) Byłem po prostu zbyt mocno nastawiony na tę bójkę. Zbyt uparty. Kyle chciał, żebyśmy wracali, zanim zrobi się gorąco. Zagroził nawet, że powie o wszystkim wam i tyle będzie z mojego szefowania. Powiedziałem mu, żeby wracał do domu, że sobie poradzę (...)

(...) Szarpnął mnie drugi raz i straciłem nad sobą panowanie. Spojrzałem na Nardo. On już czekał z nożem, ja tez byłem gotowy. Tylko Kyle stał na drodze do wyrównania rachunków. Kazałem mu odejść, ale... Znasz go, wiesz jaki był czasami. No i straciłem nad sobą kontrolę... Odepchnąłem go. Nie wiedziałem, że tak mocno go popchnąłem (...)

(...) Pamiętam jak jego ciało osuwało się w dół. Nardo odsunął się z przerażeniem w oczach. Jego dłonie były puste... Kyle leżał na asfalcie... nie wiedziałem co robić. Nie czekając na nic, jednym ciosem wbiłem swój nóż między żebra Nardo. I tak było za późno, bo Kyle... (...)

* * *

Patrzą na mnie w zdumieniu. Czekają na wyjaśnienia. Wiem, że Danny nie znał tej części historii. Nie mogę tylko pojąc dlaczego ja jej nie znałem, nie pamiętałem?

Wiem...

Byłem tak bardzo zatracony w swoim upartym planie ucieczki od przeszłości, że wszystko wymazywałem z pamięci po kilku sekundach. Listy od Maxa również. Niektóre czytałem całe, niektóre urywkami, a czasami w ogóle. I po każdym słowie, już tego wyrazu nie pamiętałem. Nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że mój własny przyjaciel mógł zabić drugiego... Bałem się o tym nawet pomyśleć.

Nawet teraz nie mogę tego przyswoić. Ta scena namalowana słowami Maxa powraca przed moimi oczami, a ja szukam dla niego wyjaśnienia.

Bo jak mam powiedzieć Danny'emu i Liz, że mój niegdyś najlepszy przyjaciel jest winien śmierci ich najlepszego przyjaciela?

Tego nie można powiedzieć ot tak, tego nie da się powiedzieć. On sam musi im to powiedzieć. Ale wiem, ze bez potrzeby im tego nie powie. Max boi się, że całkiem ich straci, a oni są jego jedyną rodziną, jedynymi bliskimi, mimo że nie widział ich od czterech lat. On ciągle na nich liczy. A gdzieś w głębi duszy oni liczą na niego. Ta prawda by wszystko zburzyła.

„Co się stało Michael?” cichy i miękki głos przywołuje mnie do porządku. Spoglądam na nią, a potem na Danny'ego. Krew we mnie zastyga, blizny palą coraz bardziej, w oczach kłują nadchodzące łzy. „Nic” odpowiadam zimno i szorstko, tak aby dotarło do nich, że nie chcę już o tym rozmawiać.

Danny lekko przytakuje, on mnie zna na tyle dobrze, żeby wiedzieć co oznacza u mnie takie zachowanie. „Wiesz Michael...” zaczyna, ale jakoś nie mam ochoty słuchać tego, co ma mi do powiedzenia „Czasami spotykamy się z chłopakami. Zawsze nam ciebie brakuje w tym gronie.”

Nie.

Nie pójdę na żadne spotkanie. To dopiero by mnie rozdarło i wypaliło. Wiem za to doskonale, kto pojawi się na ich najbliższym zebraniu. „Max przyjdzie, to wam wystarczy” mówię zimno

Ich miny są nie do opisania, zwłaszcza mina Danny'ego. Liz wiedziała, że Max wrócił. Sam jej o tym powiedziałem. Ale chyba nie spodziewała się, że będę wiedział o tym, że mój przyjaciel wybierze się na spotkanie z przeszłością. Bo to takie nie w naszym stylu, prawda?

Ani ona ani ja nigdy byśmy czegoś takiego nie zrobili. Zbyt byśmy się bali, że wewnętrzne szwy pękną, a posoka stężonych i gorzkich wspomnień zaleje nasze trzewia.

Gdyby Liz wpadła na mało genialny pomysł, żeby spotkać się z kimś z jej dawnego otoczenia, z któregokolwiek gangu, to byłbym pierwszą osobą, która starałaby sie ją od tego pomysłu odwieść. Tak. Bo wiem, że ona nie jest na tyle silna, żeby znieść aż taki wstrząs i to tak nagle. Nie pozwoliłbym jej na zrujnowanie tego spokoju i bezpieczeństwa, które budowała w sobie od lat. Nie mógłbym pozwolić na to, aby ktokolwiek ją zniszczył.

Jestem jak jej stróż.

Ale nie jestem stróżem Maxa i nie będę mu mówił co ma robić, a czego nie powinien. A wiem doskonale, że już dawno dowiedział sie od Isabel o tych spotkaniach. I przewiduję, że zamierza się na najbliższym pojawić.

Danny nie wie jak się zachować. Jak zareagować na tę wiadomość. Czy powinien mi uwierzyć? Czy powinien się pojawić na tym spotkaniu? Czy może lepiej byłoby poinformować o tym wszystkich chłopaków? Oni przecież nawet nie wiedzą, że Maxwell już nie jest w więzieniu. „Wyszedł kilka dni temu” mówię spokojnie, uważnie studiując reakcję Danny'ego.

Jego oczy ciemnieją, a skóra blednie. Nie jest gotowy na tę informację, nie jest gotów na spotkanie z nim. A kto jest? Nikt. Ja sam nie byłem, a na mnie spadł ten ciężar. To ja jako pierwszy musiałem się z nim spotkać. Isabel nie liczę, bo to w końcu siostra, która odwiedzała go corocznie w więzieniu. Przypominam sobie tamto spotkanie...

Gdybym wtedy pamiętał jego list, gdybym skojarzył fakty, może zachowywałbym się inaczej. Może bym go nie wpuścił? Może bym go opieprzył? Nie chciał z nim rozmawiać? Kazał mu się przyznać przed chłopakami? Oni zasłużyli na to, żeby wiedzieć.

„Lepiej pójdę” Danny mówi martwym głosem i podnosi się. Zerka na zaniepokojoną Liz i z bladym uśmiechem rzuca nieco cieplej „Niedługo tu wpadnę, więc nie zróbcie bałaganu” i wychodzi.

* * *

Siedzę sztywno na krześle. Nie wiem co robić, co myśleć, co mówić...

Czuję jak czyjeś ciepłe ramiona splatają się wokół mojej szyi. Nie musze unosić głowy, żeby zorientować się kim ta osoba jest. To Liz. To jej zapach. A ja się nie odsuwam, pozwalam na to, aby chociaż raz w życiu ktoś przy mnie stanął i objął mnie i pozwolił moim troskom zatonąć w tym uścisku.

Wiem, że ona chciałaby mi pomóc, ale wiem, że nie ma takiej możliwości. To we mnie wszystko się całkowicie zmieszało i nie wiem co powinienem robić. Jej miękki policzek ociera się o mój.

Taka krucha i słaba istotka, a jednak z taką siłą wewnętrzną. Jej dziwna energia podnosi mnie na duchu i dodaje pewności. Ona zasługuje na wyjaśnienie. Chociaż ona, tylko ona... Nie umiałbym dalej się nią opiekować, gdyby nie poznała prawdy. Zacząłbym się krztusić w tym domu, w jej obecności, moje obrazy byłyby matowe i mroczne.

Dotykam dłońmi jej ramion. Takie ciepłe... Musze jej to powiedzieć, zanim wyparuje ze mnie wspomnienie, zanim zapomnę, że jestem w stanie wydobyć z siebie tych kilka słów. „To Maxa wina, że Kyle nie żyje” szepczę, ale na tyle głośno, żeby usłyszała. Czuję pod opuszkami, jak jej mięśnie się napinają. Mam wrażenie, że ciemna skóra zaczyna jaśnieć i chłodnieć. Kilka długich sekund wyczekiwania i wreszcie słyszę jej zdławiony ale pewny głos „Nie chcę wiedzieć” mówi mi z nutą błagania.

Normalnie bym się upierał, że musi to wiedzieć. Ale przy niej znika moja zatwardziałość i moja głupota. Nie zszargam jej nerwów, nie otworzę tych drzwiczek w jej sercu, za którymi skryła mroczną przeszłość i ból. Przytulam ją mocniej, a sam do siebie szepczę „Oni powinni wiedzieć”. Tylko, że ja nigdy sam sobie nie odpowiadam. A ona o tym wie.

„Powiedz im” mówi ciepło i odsuwa się ode mnie. Patrzę na nią jakbym widział ja po raz pierwszy w życiu i miał wrażenie, że widzę anioła. Puste oczy, bez wyrazu, nikt z nich nic by nie odczytał. Ale ja się już nauczyłem. Teraz dla mnie te oczy są naprawdę pełne życia i tajemnic. Widzę w nich wszystkie odcienie uczuć i iskry przeszłości. Tylko ja to widzę... Teraz tai się w tych oczach smutek i nadzieja. Dziwna kombinacja. Chciałbym móc patrzeć jak wyraz jej oczu zmienia się. Chwytać każdy ułamek sekundy, w którym co innego wpływa w puste tęczówki. Chyba nie umiałbym już jej zostawić bez słowa, bez mrugnięcia, bez żalu...

Powiem im. Tylko, że dla mojej nędznej osoby to będzie za dużo. Zbyt wielki ciężar. Nie będę umiał potem tutaj normalnie żyć. Znów zacznę uciekać, wymazywać wszystko z pamięci. I wiem, że nie wrócę.

Patrzę na Liz. Jakbym chciał na zawsze zapamiętać jej widok.

„Nie” jej głos drży. Mrugam gwałtownie, nie wiedząc co ma na myśli. Już zapomniałem, że ta dziewczyna jest naprawdę wyjątkowa, że jej zmysły przekraczają ludzkie pojęcie. Zapomniałem, że ona umie czytać wszystkie moja nastroje i myśli. „Nie odchodź” mówi, a jej dłonie dotykają moich policzków. Cała się trzęsie, jakby miała za chwilę zemdleć.

Odchodzić?

Miałem zamiar odejść, ale przecież nawet nie wydobyłem z siebie o tym słowa. Gdybym odszedł wszystko tutaj stałoby się znów jasne i proste. Isabel przydzieliłaby jej kogoś odpowiedniego, odpowiedzialnego.

„Nie zostawiaj mnie” jej głos jeszcze chyba nigdy nie był tak rozdygotany. Jej ramiona błyskawicznie zaciskają się wokół mnie, a drobne ciało wtula we mnie. Ona naprawdę się boi, że odejdę. „Obiecaj mi, że nie odejdziesz” żąda przez wstrzymywane łzy. I nie umiem jej odmówić. Jedyna osoba na świecie, której nie umiem powiedzieć nie. Moje dłonie powoli splatają się wokół niej. W pełni świadomie mówię „Obiecuję”.

* * *

Siedzimy na zimnym murku i wgapiamy się w gwiazdy. W trójkę. Tak jak to robiliśmy jeszcze w latach wczesnego dzieciństwa. Zerkam na Isabel. Śpi... Powstrzymuję śmiech, żeby jej nie zbudzić. Rozłożyła się na trawie i z głową na kolanach własnego brata, zasnęła. Tylko ona tak potrafi. A my musimy czuwać za nią. Nic nowego.

Patrzę na Maxa. Wlepia swoje oczy w niebo i o czymś myśli. Ciekawe o czym? „Michael” tak to ja, czego znów chcesz? „Jesteśmy przyjaciółmi, prawda?” Co za głupie pytanie! Czasami te jego wędrówki w głębię duszy doprowadzają mnie do szału. Oczywiście, że jesteśmy przyjaciółmi, jak on może jeszcze o to pytać? „Tak” odpowiadam pewnie.

„Michael przyrzekam ci, że jako przyjaciel nigdy cię nie zdradzę” to zabrzmiało trochę głupio, jak cytat z Szekspira. Ale wiem, że mówił poważnie. On zawsze mówił poważnie. „Ani ja ciebie Maxwell” odpowiadam.

* * *

W takich sytuacjach nie wiadomo jaką drogę obrać. Max jest moim przyjacielem. Tak. Już nie czas przeszły. On JEST moim przyjacielem. Ale pozostałym też jestem winien lojalność i wyjaśnienia. I w takich chwilach najłatwiej jest uciec, niech sami sobie radzą. Tylko, że ja dotrzymuję słowa.

A obiecałem, że nie odejdę. I chyba bym już nie umiał.

I co mam zrobić? Powiedzieć im prawdę, żeby odwrócili się od Maxa, zlinczowali go? Czy nic nie mówić, być wiernym Maxowi i żyć z poczuciem oszustwa? A jestem już tak blisko...

Słyszę głosy. Spodziewałem się śmichu, zabawy, zapachu piwa, muzyki. A skoro tego nie słyszę, to mniemam, że Max już dotarł na miejsce. Teraz kolej na mnie.

* * *

Staję tuż przy wejściu. Stąd mam idealny widok na nich wszystkich. Jeszcze mnie nie zauważyli. Stoją w półkolu, a tuż przed nimi Max. Mają dość zmieszane miny, ale widać, że gdzieś tam w głębi się cieszą. Danny unosi wzrok i milknie. Zobaczył mnie.

Obok niego stoi Nick. Tak to na pewno on, bo wciąż taki mały. Na jego ustach ten nieodłączny niebezpieczny uśmieszek, który podłapał u Danny'ego. Tak, Nick też spogląda w moją stronę, a jego ciemne oczy mrużą się. Chyba nie wierzy temu co widzi. A jednak to ja.

Teraz wszyscy na mnie patrzą. Sean też się nie zmienił, przybyło mu tylko kilka blizn. Tammy i Tim nawet ubierają się w te same ciuchy co kiedyś, co nie oznacza, że wyglądają bardziej młodo. Widać na ich twarzach sporo trosk. Jesse już nie ma kolczyka w uchu, a tatuaż na ramieniu zakrywa koszulą. „Michael?” z jego ust wydobywa się niedowierzanie.

Wygląda na to, że naprawdę prędzej spodziewali się Maxa albo zmartwychwstałego Kyla niż mnie.

Danny lekko się uśmiecha i podchodzi w moją stronę. „Wejdź” mówi. Powoli lód topnieje we wszystkich. Tammy rzuca mi się na szyję, a Tim poklepuje po plecach. „Lepiej późno niż wcale” złośliwe mruknięcie gdzieś z dołu, to głos Nicka. Mocne uderzenie po plecach to z pewnością Sean, nigdy nie miał wyczucia. Tammy uwalnia mnie z uścisku i staję przed Jessem. Chwila ciszy i podaje mi dłoń z uśmiechem. Z Dannym już nie mam potrzeby się witać.

* * *

„Zawsze razem!” Sean unosi butelkę z piwem do góry. Wszyscy się uśmiechamy i unosimy swoje butelki „Zawsze” krzyczymy. Stół u Evansów chyba jeszcze nigdy nie uginał się od takiej ilości jedzenia. Ale co poradzić na to, że są święta i że są tutaj wszyscy? Dosłownie wszyscy.

Siedzę tuż przy Maxie, z jego drugiej strony siedzi Isabel. Obok niej oczywiście Sean, a dalej Tim i Tammy. Po mojej prawej stronie siedzi Kyle, a tuż obok niego Danny. Nick rozprawia o czymś z Jessem. Nie jesteśmy nastawieni na co dzień zbyt rodzinnie, ale jednak teraz czujemy się jak prawdziwa rodzina.

Nikt nikomu nic nie zarzuca. Nawet ja jestem miły. W takich chwilach zapominamy o wszystkim. Nawet jeżeli w dni powszednie nie dogaduję się z Nickiem, a Danny nienawidzi Maxa. Wszystko tak naprawdę mija gdy wszyscy jesteśmy razem. Lojalni aż do bólu. I wiem, że nikt z nas nie umiałby zdradzić czy obrócić się przeciwko komukolwiek z gangu.

* * *

„Miło, że wpadłeś” Danny uśmiecha się tradycyjnie. Obracam się i teraz staję twarzą w twarz z Maxem. Wszystko we mnie zastyga. Przyjaciel. Najlepszy przyjaciel. A dokoła pozostali prawie przyjaciele. Czuję jak moja krew wyparowuje odbierając wszelkie siły witalne, moje mięśnie zmieniają się w kamienie, a serce przystaje na chwilę. Już nie mam klarownego umysłu. Cokolwiek zaplanowałem sobie, że powiem, już tego nie pamiętam.

A Max patrzy na mnie tym swoim wzrokiem pełnym smutku i błagania. Jakby doskonale wiedział, co miałem zamiar zrobić.

Nie czytałem jego listów, nie odwiedzałem go, nawet nie dałem znaku życia. Jestem mu coś winien. Ale czy na pewno aż tak dużą przysługę? Kiedyś, nie raz, przyrzekałem mu lojalność. Kiedyś, nie raz, byłem lojalny i kryłem go w różnych sytuacjach. Kiedyś, nie raz, byłem prawdziwym przyjacielem...

Przenoszę wzrok na pozostałych. Im tez jestem coś winien. I w tym momencie powracają słowa Liz. Ona nie chciała wiedzieć. Cały ten czas od śmierci Kyla pragnęła poznać prawdę, a kiedy byłem w stanie jej to powiedzieć, ona nie chciała. W tamtym momencie nie rozumiałem dlaczego. Teraz już wiem. Każdy z nas zamknął za sobą tamtą przeszłość. Pamiętamy skrawki, wciąż mamy poczucie zbrodni, jakby każdy z nas własnymi rękoma zamordował Kyla. Ale tak naprawdę już nie chcemy do tego wracać. Zawsze myślałem, że tylko ja się boje przeszłości, że tylko ja chce o niej zapomnieć i udawać, że nic się nie stało. Prawda jest taka, że jesteśmy z tej samej gliny.

„Maxwell” z moich ust wydobywa się jego imię. Patrzy na mnie, chyba zastanawia się co powinien zrobić. Uciec czy cierpliwie czekać na cios?

Przełykam ślinę. „Dobrze, że już jesteś” mówię i podaję mu rękę.

* * *

Może i źle postąpiłem. Może powinienem był go wydać, opowiedzieć im wszystko.

Nie.

Pierwszy raz w życiu jestem pewien, że niczemu nie jestem winny. Że dobrze zrobiłem. Lojalny wobec Maxa – on nie chciał, żeby wszyscy wiedzieli; on się bał, że wtedy juz nikogo nie będzie miał; wreszcie zachowałem się jak jego przyjaciel. Lojalny wobec innych – tak jak twierdzili, że chcą poznać prawdę, tak mocno pragnęli jej nie znać; wreszcie nie stchórzyłem i nie zostawiłem ich samych sobie; wróciłem. Lojalny wobec samego siebie – wreszcie znając przeszłość, nie uciekłem od niej, ale też nie zniszczyłem nią nikogo.

Siedzimy teraz jak dawniej u Evansów. Przy stole. Przy takim samym ustawieniu, tylko, że miejsce Kyla zajął ktoś inny...

Liz.

Dotrzymałem obietnicy i nie odszedłem. A ona dotrzymuje swojej obietnicy i jest przy mnie. Nikt oprócz Danny'ego jej nie pamięta, nie musi więc rozgrzebywać swojej przeszłości, a my wcale nie mamy potrzeby wiedzieć o tym, co było kiedyś.

I jest jak dawniej. Całkiem jak dawniej.

Isabel nie ma smutku w oczach. Już nie ma ciemnego kobaltu czy pochmurnego nieba, jest dawny błękit iskrzący życiem. Śmieje się, a perełki jej radości dźwięczą w moich uszach, jak kiedyś.

Sean chyba wrócił do swojego dawnego ulubionego zajęcia i z błyskiem w oku służy Isabel niczym wierny piesek. Znów pełen szaleństwa jak kiedyś, nie pamięta, że może mu coś grozić.

Tim i Tammy wyjadają wzajemnie ze swoich talerzy i docinają sobie tak, jakby wciąż mieli po siedemnaście lat i nienawidzili się jak prawdziwe rodzeństwo, jednocześnie nie potrafiąc się skrzywdzić.

Nick i Jesse znów się o coś sprzeczają, może znów o samochody a może o to, ze Jesse jak zwykle usiłuje Nicka rozzłościć. Jeszcze chwila a Nick jak dawniej stanie na krześle i wygłosi swój manifest „maluczkich”.

Danny usiłuje rozbawić Liz, która bez oporów poddaje się jego urokowi. On kątem oka chwyta wszystkich, jakby wciąż nas obserwował i chciał mieć pod kontrolą. A ona z uśmiechem ściska moją dłoń pod stołem.

Max uśmiecha się jak dawniej. Może teraz jest mniej pewny siebie, ale powróciła mu jakaś radość życia. Patrzy na mnie jak kiedyś, jak na prawdziwego przyjaciela, na którym można polegać.

Nie jesteśmy juz tymi samymi ludźmi, zbzikowanymi nastolatkami szukającymi wrażeń. Dojrzeliśmy, dorośliśmy, zamknęliśmy przeszłość w ogromnym kufrze a klucz do niego wyrzuciliśmy. I nie będzie jak kiedyś. Ale jest podobnie.

A ja wreszcie odnalazłem spokój i uśmiech. I zawdzięczam to tylko jednej osobie. Komuś kto nauczył mnie dostrzegać to, czego na pozór nie widać i to czego nie chce się zobaczyć. Komuś kto był teraz tak blisko, że czułem jego ciepło. Zawdzięczam wszystko Liz, która nawet nie ma pojęcia ile zmieniła. Może kiedyś powiem jej to... albo namaluję...

THE END




Poprzednia część Wersja do druku