_liz

Solenoid (2)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

II

Michael siedział wygodnie w fotelu, podrzucając zieloną piłeczkę. 'Ona jest szurnięta' zastanawiał się nad tym, co profesor Valenti miał na myśli. Przecież dla każdego oznacza to nieco inne zachowanie. Dla Nancy szurnięci byli ci, którzy biadolili, zamiast wziąć się w garść i zabrać za coś pożytecznego. W mniemaniu Michaela objawem "bycia szurniętym" było roztrzepanie i gadanie długo, szybko i bezsensu. Co miał na myśli Kyle Valenti? Prawdopodobnie w jego pojęciu "szurnięta pacjentka" oznaczało chociażby ignorowanie wszelkich zasad. O tym Michael zdążył się już przekonać ostatnio, ale najwyraźniej młoda brunetka postanowiła mu to przypomnieć. Zielona piłeczka spadła na podłogę i dobiła się od niej, zmieniając swój kierunek, kiedy drzwi otworzyły się i dotarły do niego odgłosy podobnej do wczorajszej sprzeczki:

— Znów pani zaczyna?

— Znów nie wzięłaś leków? – usłyszała Nancy w odpowiedzi

— Nie była pani umówiona. – głos kobiety stawał się coraz zimniejszy

— Owszem byłam.

— Nie, nie była pani.

— Tak

— Nie.

— Tak. – Michaela zaczynało to powoli denerwować

— Nein.

— Ja.

— Niet.

— Da.

— Non.

— Oui.

— Czy ty znasz wszystkie języki? – Nancy została zbita z tropu, bo do tej pory jeszcze nikt nie był w stanie odpowiedzieć na jej nagła zmianę języka.
Nie dlatego, ze nie znał niemieckiego czy francuskiego, ale dlatego, że taki obrót sytuacji wprowadzał zamęt. Brunetka była pierwsza osobą w życiu Nancy, która nie wpadła w te sidła. Kobieta wyprostowała się i rozchyliła usta, nie wiedząc co powiedzieć. Brunetka uśmiechnęła się w pełni tryumfalnie i weszła do gabinetu.

— Hej Michael. – rzuciła swobodnie do mężczyzny
Nie czekając na jakikolwiek znak, gest czy słowo, zrzuciła z ramienia torbę i postawiła ją niedbale obok kozetki, poczym wyciągnęła się na niezbyt wygodnym meblu. Splotła dłonie pod głową i wlepiła oczy w sufit. Michael nieco zdezorientowany, odprawił Nancy. Sam nie wiedział co robić, bo w tym momencie brunetka wydała mu się naprawdę "szurnięta". Potrząsnął głową, wyjął z szuflady notes i długopis, rozparł się w swoim fotelu i zaczął:

— Może ustalmy na początek pewne zasady. – wzrok dziewczyny przesunął się na jego twarz – Jesteś tu na terapii, więc mów mi Doktorze Guerin.
W odpowiedzi otrzymał porcję śmiechu, który wydobył się z rozbawionego ciała dziewczyny. Spojrzała uważnie na niego, potrząsnęła głowa i powiedziała:

— Michael, bez żartów proszę. Przejdźmy do rzeczy.
Mężczyzna rozchylił usta, żeby coś powiedzieć, prawdopodobnie zaprotestować, ale szybko słowa odebrała mu świadomość, ze w tej bitwie nie wygra z uparta brunetką. Jęknął tylko i ścisnął mocniej długopis.

— No dobrze. – westchnął – Może zaczniemy od tego, jak się nazywasz.

— Liz Parker. – padła zwięzła odpowiedź

— Czym się zajmujesz? – pytał Michael, notując wszystko na białych kartkach

— Jestem studentką, o czym już ci mówiłam.

— Mhm... – mruknął, nie patrząc na nią – Wiesz dlaczego twój profesor kazał ci odbyć tę terapię?

— Taa. Uważa, że jestem nienormalna.

— Szurnięta. – skorygował ją – Powiedział, że jesteś szurnięta. Dlaczego tak uważa?

— A skąd ja mam to wiedzieć? Trzeba było go zapytać.

— Pytam ciebie. Jak ci się wydaje, dlaczego ludzie uważają cię za szurniętą. Mają do tego powody? – ton Michaela był dużo poważniejszy niż wcześniej
Dziewczyna jęknęła, przeciągnęła się leniwie na kozetce. Milczała, jakby zastanawiając się czy odpowiedzieć czy nie. W końcu z jej ust wypłynęły słowa:

— Bo ludzie nie lubią słyszeć o sobie prawdy, a ja lubię im ją mówić. Jeśli nie jesteś tak jak oni wszyscy zaganiany, zakłamany i nie podlizujesz się komu trzeba, to znaczy, ze coś z tobą nie tak. – nabrała powietrza – Poza tym nie lubię tego co konwencjonalne i nudne.

— Wydaje mi się, ze to nie jest wystarczający powód do nazwania kogoś...

— Michael. – przerwała mu – Co byś wybrał, spacer wieczorem po parku z dziewczyną czy jazdę motocyklem z zawrotną prędkością?

— Motocykl. – odpowiedział bez wahania, nie rozumiejąc po co to pytanie

— No właśnie. Ciebie też by nazwali szurniętym. Gdybyś nie był psychologiem.
Zapadła cisza. Michael zastanawiał się nad sensem jej słów, analizując co jest prawdą a co tylko jej imaginacją. Niestety po głębszym zastanowieniu doszedł do wniosku, że dziewczyna ma rację. Pierwszy raz jego pacjentka miała jakąkolwiek racje. Gorzej. Po raz pierwszy jego pacjentka doskonale odbierała rzeczywistość. Ale jeśli się tego będzie trzymał, to pierwsza rozmowa nie będzie zawierała tych głupich, tendencyjnych pytań, które niestety musiał zadać. Nabazgrał coś na kartce i przeszedł do dalszego tematu:

— Liz, jakie miałaś dzieciństwo?
Znów odpowiedział mu śmiech. Dziewczyna obróciła twarz w jego stronę, mierząc go wzrokiem doszukując się oznaki żartu.

— Dzieciństwo... – zaśmiała się ponownie – Dzieciństwo miałam tak samo spaprane jak wszystkie dzieci.

— Spaprane jak wszystkie dzieci? – Michael uniósł głowę i zerknął na nią
Nie rozumiał tego podsumowania "jak wszystkie dzieci". Jemu zawsze się wydawało, że dzieciństwo miał w miarę udane, większość zdarzeń wspominał z uśmiechem. Jednak tego dnia już raz się przekonał, ze dziewczyna ma rację, więc może i tym razem coś było w tym co mówiła. Czekał na jej wyjaśnienia.

— No tak. – powiedziała – Jak już jesteśmy dorośli to udajemy, że mile wspominamy dzieciństwo. Ale jako dzieci go nienawidziliśmy. Bo rodzice nam je paprali i niszczyli nasze wyobrażenie o świecie. I oczywiście my też tak będziemy robić.

— Dlaczego? – z ust Michaela wydobyło się niekontrolowane pytanie

— Dlaczego? – Liz powtórzyła pytanie sama do siebie – Nie wiem. Pewnie dlatego, że tak ten popieprzony świat działa.
* * *
Liz Parker w tym momencie zaczęła scalać się z moim światem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie to trwałe spojenie, że już się od niej nie będę mógł uwolnić. Wiedziałem jedynie, że dziewczyna nie jest szurnięta. Mogłem dać jej od razu ten podpisany papierek... Ale coś kazało mi ją przetrzymać u siebie dłużej. Jeszcze nie wiedziałem czy to przyniesie pozytywne skutki. Przy niej nie sposób było tego przewidzieć.
* * *
Michael obracał się na swoim fotelu. W kółko i w kółko, w jednym kierunku. Wszystko wirowało mu przed oczami, wszystko też kręciło się w jego głowie. Myśli o Liz Parker. Jak taka dziewczyna przeżyła z tą swoją "szurnięta" naturą wśród motłochu jednoimiennych ludzi. Z drugiej strony momentami sam miał ochotę określić ją jako inną i nieprzystosowaną do społeczeństwa. Niczego nie można było przy niej być pewnym, nawet tego, że mówi prawdę. Niczego, poza jednym faktem – wpadnie na spotkanie, kiedy jej się zachce, a nie kiedy on to ustali. Ale wiedział, ze jeśli usłyszy podniesiony głos Nancy, będzie to oznaczało przybycie panny Parker. W połowie kolejnego obrotu zatrzymał go dźwięk telefonu. Michael odczekał chwilę, aż odzyskał równowagę i sięgnął po słuchawkę. Mówiąc szczerze, to nie miał ochoty na rozmowę.

— Michael? – po drugiej stronie odezwał się chłodny głos, który natychmiast wyprostował Michaela

— Tato?

— Tak. – mężczyzna potwierdził – Ile razy mam ci mówić, żebyś nie mówił do mnie tato?

— Dlaczego mam tak nie mówić? – Michael poczuł się nieco zdezorientowany

— Bo czuję się wtedy staro. – wyjaśnił mu ojciec – Zresztą w obecnych czasach żadne dziecko nie nazywa swoich rodziców mamą i tatą.

— To jak mam do ciebie mówić?

— Po imieniu. – zabrzmiał chłodny głos

— Dobrze. – Michael poddał się i dodał kąśliwie – Max.

— Nie tym tonem synu. – ojciec zabrzmiał nieco groźnie

— Wybacz tato. – poprawił się od razu, chociaż miał ochotę jeszcze go podrażnić

— Michael!

— Zapomniałem... Max. – Michael przewrócił oczami – Dzwonisz w jakimś celu, czy tylko po to, żeby mi uświadomić jak dzieci zwracają się do rodziców?
W słuchawce na chwilę zapanowała cisza. Michael dosłyszał jakie odgłosy rozmowy. Prawdopodobnie ojca i jego kolejnej "sekretarki". Po kilku sekundach znów rozbrzmiał chłodny głos:

— Dzwonię, żeby ci przypomnieć, że jutro jest przyjęcie. I masz na nim być. I kup po drodze szampana.

— Nie wiem czy... – chciał się wymigać, ale ojciec szybko mu przerwał

— O piątej. I nie spóźnij się!
Cisza. Ojciec, tato, Max, jakkolwiek miał go nazywać, właśnie się rozłączył. Michael osunął się w fotelu. Nienawidził rodzinnych spotkań. Ojciec, który usiłuje się odmłodzić, jego kolejna wytapetowana asystentka czy sekretarka, złośliwy wujek. Jedyne pocieszenie mógł stanowić kuzyn, z którym na szczęście Michael zawsze się dogadywał. Byli prawie tak bliscy jak przyjaciele. Michael wyciągnął dłoń w stronę telefonu. Podniósł słuchawkę, wcisnął guzik.

— Nancy.

— Słucham?

— Jutro o piątej mam rodzinne spotkanie. Jakbym zapomniał...

— Dobrze. – Nancy już notowała w kalendarzu

— Jakbym zapomniał, to mi nie przypominaj. Będę mógł zwalić winę na ciebie.
c.d.n.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część