hotaru

Broken Souls (6)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Wspomnienia nie zawsze są paskudne czy niezrozumiałe. Czasem są śmieszne i zabawne. Pelne humoru. Czasem są po prostu nudne – długie godziny żmudnej nauki. Pamiętam na przykład, jak wiele godzin spędzono usiłując mi wpoić federalny system państwowy... zgroza. W dodatku zupełnie im się to nie udało.
Nie wiem, dlaczego niektóre wspomnienia wracają bez problemu, a niektóre z pozoru zupełnie niewinne, sprawiają tyle kłopotów. Może wydawać się to dziwne, ale nie pamiętam wielu rzeczy nie tylko z czasów pobytu w Strefie 7... ale i z późniejszych czasów. Jakby mój umysł blokował coś, co mu się nie podobało lub podobało zbytnio.
Tak się stało z moimi wspomnieniami z nocy, kiedy po raz pierwszy przekroczyłam próg domu Guerinów. Pamietam tylko dwie króciutkie chwile, a reszta ginie gdzieś w zakamarkach mojego umysłu...


Max Evans przeciągnął się na swoim łóżku i jednym wyćwiczonym ruchem wyłączył budzik, zanim zadzwonił.
Wlepił wzrok w sufit.
Kolejny beznadziejny dzień w bazie. Beznadziejny nie dlatego, że miał nudną pracę – wręcz przeciwnie, należała do wyjątkowo ciekawych. Dzień był beznadziejny, bowiem wiedział, że nie spotka jej. Elisabeth Parker...
Tak, Elisabeth Parker.
W tej bazie przebywała już ponad dwa lata. I chociaż piloci myśliwców uchodzili za dziwadła, ona biła wszystkich już na starcie.
Generalnie nie zawierała żadnych bliższych znajomości. Nie... nie miała przyjaciół, a jedyne towarzystwo, w jakim można było ją znaleźć, to członkowie jej eskadry. Kiedy w czasie jakiegoś wolnego ktoś musiał pozostać na dyżurze, była to właśnie ona. Prowadziła niemal pustelnicze życie. Jednocześnie była niesamowicie lojalna wobec swojej eskadry i podległych jej pilotów. I potrafiła załatwić absolutnie wszystko, każdy przydział, każde prestiżowe zadanie, szkolenie, rozwiązać każdy biurokratyczno-papierkowy korek.
Nie zmieniało to jednak faktu, że była bodaj najlepszym pilotem w całej bazie. Była to jego prywatna opinia, ale nie był w niej odosobniony. Na co dzień spokojna dziewczyna, zwyczajna, ot, nie wyróżniająca sie niczym. Ale kiedy siadała za sterami, stawała się niczym niesamowity komputer. Precyzyjna, za pierwszym razem wyciskała z każdego mysliwca to, co inni starzy wyjadacze odważyli się próbować po setkach, tysiącach godzin na tej samej maszynie.
Nie ulegało wątpliwości, że dziewczyna ma talent. Służyła w stopniu porucznika komandora, ale z pół roku temu lub więcej wylatała sobie odpowiednią ilość godzin do awansu. Nie miał pojęcia, czemu go jeszcze nie otrzymała... ale podejrzewał, iż wiązało się to z jej niekompletnymi papierami.
Nie pamiętał już, kiedy po raz pierwszy zwrócił na nią uwage. Nie przyciągała zwykle męskich spojrzeń. Była ładna, ale nie starała sie tego podkreślać. Raczej nie zwracała uwagi na swój wygląd. Dbała jedynie o to, by nie wybiegał poza surowy regulamin.
Pamiętał za to dzień, w którym zobaczył ją po raz pierwszy. Jego praca wymagała licznych podróży między Waszyngtonem a Miami: był konsultantem wojskowym. Znał wielu ludzi i miał do nich podejście. Półtora roku temu poszedł do pułkownika Androna, by podpisał jeden z raportów. Akurat jadł lunch.
Przysiadł się więc do niego.
Znali sie już ponad 9 lat i można było powiedzieć o pewnej przyjaźni. Mężczyzna nie spojrzała nawet na tekst, podpisał raport i oddał mu papiery.

— Tamten stolik... drugi od lewej... – wskazał nieznacznie głową – Widzisz tę dziewczynę, siedzącą koło Whitmana?

— Ta z brązowymi włosami?

— Tak. Elisabeth Parker, zapamietaj to nazwisko.

— Dlaczego?

— Jest tu krótko, ledwie kilkanaście miesięcy. Jest więcej niż dobra. Jest świetna. Awansowałaby, gdyby nie niepokojacy psychologiczny profil.

— Coś z nią nie tak?

— Nie, wszystko z nią w porządku. Ale ma w papierach wpisaną jurysdykcję macierzystej jednostki, czyli musi mieć podpis psychologa z tej jednostki.

— Co zrobiła?

— Nie wiem. W poprzednich dwóch bazach tż nie wiedzą. A bez podpisu, jej dokumenty nie przejdą. Znasz procedury.

— Chyba, że dostałeś kukułcze jajo.

— Żartujesz?

— Nie. Dlaczego? Naraziła się pierwszemu dowództwo, albo okazała się zbyt zdolna... to wystarczy, by zablokować sobie karierę. Musi być naprawdę dobra.

— Jest.

Wskazówki zegara wskazywały dziesiątą siedemnaście, kiedy Liz wróciła do domu. Postawiła torby z zakupami na kuchennym stole i przeszła do głównego pokoju.
W szufladzie faksu leżały cztery strony. Spojrzała na nagłówki wiadomości i od razu uszeregowała listy.
Usiadła na wysokim stołku. Z torby wyjęła lody pistacjowe. Otworzyła pojemnik, polała je zielonym tabasco i zaczęła jeść.

— Niewiele czasu mi zostawiasz, Rath... – mruknęła, czytając pierwszy list. Urząd Emigracyjny domagał się, by w ciągu tygodnia opuściła Stany Zjednoczone. – W cywilu... – szepnęła. Oznaczało to, ze już nigdy nie będzie mogła wrócić. Przepisy z 2017 nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Pytanie, co się działo, iż byłego dowódcę BS wysyłano poza granice kraju.
Coś niedobrego.
Drugi list był zwyczajny. Grafik jej służby na następny tydzień. Dzisiaj miała jeden krótki, popołudniowy lot szkoleniowy. Na osiemnastą.
Dźwieczna melodyjka komórki przerwała czytanie.

— Parker, słucham.

— Gdzie ty się podziewasz? – głos Alexa brzmiał jak cisza przed burzą.

— Wróciłam właśnie z zakupów i czytam grafik. Czyżbyś wygrał zakład?

— Nie! – warknął z irytacją – Powinnaś być od siódmej rano w bazie.

— Wiesz, co ja robiłam o tamtej porze? – spytała rozbawiona – Chociaż może nie masz ochoty tego wiedzieć... Masz zły grafik, kotku. Według mojego mam służbę dopiero po południu.

— Niemożliwe. Ja trzymam oficjalny rozkład lotów porównawczych. Widniejesz na nim, Parker.

— Wątpię.

— Dlaczego?

— Bo nie jestem z D2, lecz z siódemki. Odetchnęłi z niemałą ulgą, kiedy odeszłam.

— Widnijesz na liście pilotów czwórek.

— Jaką masz datę, Alex?
Spojrzała na swój grafik, a on na swoją listę.

— Piąta rano.

— A mój sprzed godziny.

— Trzeba to wyjaśnić.

— Wiem, poczekaj chwilkę, bo dostałam jeszcze coś zakodowanego...
Wzieła pozostałe kartki. To było jedno oficjalne pismo. Uniosła dłoń nad papier. Po chwili zaczęły wyłaniać się litery.

— Jesteś tam? – spytał zaniepokojony po kilku minutach.

— Jestem. – oświadczyła nad wyraz spokojnie – To ty masz złą listę.

— Jesteś pewna?

— Kadry zapewne sie pomyliły... – mruknęła. Zgniotła dwie kartki i rzuciła na stół, czując jak pod wpływem wściekłości ukazuje się mapa na jej dłoni.
Jej uwage przykuł mały punkcik, mrugający do niej stłumionym, czerwonym blaskiem. Usmiechnęła się. Życie może nie było takie beznadziejne, jeśli się miało przyjaciół a dobre i złe.

Whitman wyjął stronę grafiku Liz z drukarki i pobiegł korytarzami w stronę skrzydła administracji. Lubił Liz i nie miał zamiaru dopuścić, by przez błędy gryzipiórków straciła szansę na powrót Domina 2. Powrót do elity i kariery.
Wszedł do sekretariatu i pochylił się nad Susan, sekretarką Androna.

— Pułkownik jest wolny?

— Rozmawia przez telefon. Co masz?

— Kolejny przejaw zazdrości porucznika Antonowa... – podał jej arkusz oryginalny i nowy grafik.

— Co on ma do Parker? – zdziwiła się. Dziewczyna uchodziła za ewenement uprzejmości wśród pilotów i nie miała wrogów.

— Stracił miejsce w eskadrze na jej rzecz i został przeniesiony do papierkowej roboty.

— Antonow... czy to nie on odmówił dwa lata temu misji do Nowego Orleanu?

— Nie wiem. Nie pamiętam, za co go wyrzucili...
Susan wprowadziła kilka danych do komputera i czekała, aż program wyrzuci na ekran odpowiednie dane.

— Nieźle... – mruknęła, patrząc na wyświetlające sie dane. Po chwili jednak spojrzała niepewnie na Alexa.

— Co się stało?

— Parker jest przeznaczona do awansu. To ona miała prawidłowy grafik. Wieczorem ma szkolić pilotów z przybyłych jednostek.

— Więc dlaczego widnieje na oficjalnej liście?

— Zmieniono jej wczoraj numer w centralnej ewidencji służb...

— Mów po ludzku!

— Elisabeth Parker właśnie dostała swój numerek na aktywnej liscie płac Domina 2. Dlatego system nie wyrzucił błędu, kiedy nadze kadry dały jej inny grafik. Ich bazy nie są sprzężone z naszymi...

Kolorowe, błękitne światełka migotały w ciemności. Usiłowała zmrużyć oczy, aby dostrzec wyraźniej to swiatełko, ale nie bardzo sie jej to udawało.
Skierowała wzrok w inną stronę, lecz całą przestrzeń wokół wypełniała ciemność, zimna, nieprzystepna, nieprzewidywalna. I kusiła jakąś obietnicą, której nie do końca pojmowała. Odwróciła z wysiłkiem spojrzenie z powrotem na błękitne światełko.
Nozdrza owionął dziwny, nieznany zapach. Słodki, a zarazem kwaśny. Wiatr po chwili przyniósł zapach spaleznizny.
Zamazany obraz powoli wyostrzał sie. Uniosła dłoń, jakby chcąc odgarnąć niewidzialną pajęczynę sprzed oczu.
Ktoś nagle złapał ją za rękę. Słyszała dalekie, niewyraźne głosy, ale nie rozróżniała słów. Wpatrywała się wmigające światło, zastanawiając się, dlaczego wokół jej serca zaciska się zimna pętla.


Oczy nie chciały przyzwyczaić się do światła. Myśli w szalonym pędzie przelatywały przez jego głowę, jakby będąc wspomnieniem czegoś, co się już dawniej wydarzyło.
Michael potrząsnął nerwowo głową, usiłując pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia. W jakiś sposób jego umysł przyjmował, iż w jego żyłach krążyły narkotyki. Na jakimś poziomie rozpoznawał to uczucie, ale nie potrafił zrozumieć, jak i dlaczego.
Chciał sie przeciagnąć, ale jego ręce były przywiązane do łóżka. Zmrużył oczy i już sam ten ruch pochłonął wiele wysiłku. Obraz przed nim powoli, powolutku wyostrzał się i w końcu mógł dostrzec, gdzie się znajduje.
Sufit był biały, a nad jego głową ostro świeciły trzy lampy.
Z niechęcią myślał o kretynach, którzy je zapalili.
Coś, czego kształtu nie mógł rozpoznać, przyczepiono do jego klatki piersiowej, a obie ręce były ponadziewane venflonami. Wzdrygnął się nagle na echo dalekiego wspomnienia, któe wywołał ten widok.
Ona była tak mała.
Stała w deszczu, drżąc, patrząc przed siebie absolutnie obojętnym wzrokiem. Pourywane przewody kroplówek wystawały z jej odsłonietych ramion.
Patrzyła tak obojętnie... nie potrafił znieść jej wzroku. Był tak nieludzki, tak nie-dziecinny, był taki... właśnie należący do niej. Był jej. Wyrażał ją. Mówił, czym tak naprawdę była.

Potrząsnął głową, chcąc się pozbyć natrętnego, nieprzyjemnego wspomnienia, jak bardzo zawiódł własna siostrę... ale ten manewr nie bardzo pomógł. Poczuł jedynie, jak przez jego czaszke rozprzestrzenia się ostry, mocny ból.
Kretyn. – chciał powiedzieć o samym sobie, ale w jego gardle tkwiła rurka, która zapewne miała pomóc w jego oddychaniu. Westchnął za to z irytacją.
Wzrok powoli przyzwyczajał się do światła, ale nadal widział bardzo nieostro. Właściwie to bardziej domyślał się, czym były barwy i kształty niż cokolwiek rozpoznawał.

— Obudziliśmy się... – czyjś życzliwy głos zabrzmiał za jego plecami. Zobaczył młodą kobietę w białym fartuchu. Wyglądała na pielęgniarkę.
Tylko co on u licha robił w szpitalu?
Oto jest pytanie.

— Nazywam się Marta... jestem pańskim lekarzem. – blondynka uśmiechnęła się z sympatią do niego, jakby wyczuwając jego irytację – Nie może pan na razie mówić, ale już niedługo usuniemy przeszkody i będzie mógł pan mówić. Jestem neurochirurgiem. Operowałam pana. Ma pan ogólne stłuczenia, kilka niegroźnych draśnięć... ale obił pan sobie żebra i musieliśmy podłączyć pana do urządzeń, bowiem oddychanie sprawiało panu wyraźny ból. Jest pan zapewne zdezorientowany i chciałby zadać wiele pytań...
Odkrycie stulecia... – pomyślał kwaśno. Kobieta tymczasem zajęła się usuwaniem paskudnej rurki, przez którą czuł się jak ryba wyjęta z wody. Potem zaczęła odpinać zapięcia pzy nadgarstkach.

— Doznał pan poważnych obrażeń głowy. Dlatego pana operowaliśmy i zapewne czeka pana co najmniej jeszcze jedna operacja, zanim pana wypiszemy. Widzi pan nieostro, ale proszę nie trzeć oczu, kiedy uwolnię ręce. Zapewniam pana, że za kilkanaście godzin wszystko będzie wyglądać z innej perspektywy...
I wyglądało.
Ale znacznie gorzej.
Michael z każdą chwilą czuł się coraz bardziej skołowały i niepewny. Było u niego kilku wojskowych, spisujących raporty. Wiedział oczywiście, że był pierwszego dnia na służbie Rinas, kiedy zdarzył się ten wypadek... ale i tak bardzo niewiele pamiętał. Pamiętał tylko wielki czarny motor, mknący z niesamowitą prędkością wprost na niego... na pustej drodze.
Nie wiedział, co o tym sądzić. Wina leżała po stronie kierowcy motoru, ale nie był tak do końca pewny, co się stało. Nie pamiętał wiele.
W końcu pozwolono mu zobaczyć Marię.
Weszła spokojnie i cicho. Jej spokój gwałtownie kontrastował z tym, co zazwyczaj okazywała, z gwałtowną żywiołowością i radością życia.
Nie chciała mu nic powiedzieć. A może nie wiedziała?
W końcu wpuszczono także jego matkę. Tess weszła ze łzami w oczach. Ogarnęła jednym spojrzeniem wszystkie urządzenia, do jakich był podłączony i wyściskała go bez słów.

— Co się dzieje, mamo? – spytał bezceremonialnie – Dlaczego wszystko chodzą wokół na paluszkach i udawają, że nic nie wiedzą?

— Nie powiedzieli ci? – spytała wstrząśnięta.
I nagle skojarzył kilka rzeczy. Tess była ubrana na czarno. Maria też.
Matko Boska, co się dzieje?

— Coś nie tak z tym kierowcą motocykla? Wiem, że jechał prosto na mnie, ale chyba przeżył... prawda?
Z błękitnych oczu Tess popłynęły niepohamowane łzy. Zaczęła trząść głową, usiłując się opanować, ale udało się jej to dopiero po chwili. Z przerażeniem patrzył na matkę w takim stanie.

— Nie żyje... – szepnął niemal bezgłośnie. Zawirowało mu w głowie. Boże, zabił człowieka. Nieumyślnie... lecz jego ręce były teraz splamione krwią.
Spojrzał na swoje dłonie, jakby spodziewając się czerwonych plam na nich. Ale były czyste. Pomyślał ze smutkiem, iż mimo braku zewnętrznych oznak, to będzie prześladować go do końca życia. Widok czarnego motoru, rozpędzonej bestii szybko zbliżającej się z naprzeciwka... i nagle skręcającej prosto przed niego. Do zderzenia.
Dlaczego ktoś wybrał jego samochód? Dlaczego właśnie tę chwilę? Dlaczego w jego głowie kołatała się nieodparta myśl, że ten ktoś wybrał własnie ten moment, tą chwilę, by popełnić samobójstwo... i pociagnąć kogoś za sobą?

— To była Elisabeth... – cichy szept Tess niemal utonął w szumie urządzeń podtrzymujących funkcje życiowe. Jego wnętrzości skręciły się na dźwięk imienia przyrodniej siostry. Zaćmiony lekami umysł nie bardzo pojmował, co ona miała wspólnego z tym wszystkim.

— Co o Elisabeth? Coś się jej stało?
Tess ponownie zapłakała. Jej płacz był jednak cichy, pochodził z wewnątrz i był bardziej przejawem szoku niz bólu. Ona wciąż nie mogła tego pojąć. Nie w ten sposób, nie z wiedzą, którą uzyskała od wojskowych i policjantów. Ich słowa były jakże okrutne... i jakże układające wszystko w logiczną całość.
Samobójstwo to najokrutniejsze słowo.
Nie wybawienie.
Nie koniec bólu. Jego początek.

— To była Elisabeth... to była twoja siostra... – zdołała wyszeptać.

Poprzednia część Wersja do druku Następna część