_liz

Etoile II (1)

Wersja do druku Następna część

I

Dziewczyna wspięła się po schodkach przeciwpożarowych. Cała kamienica już spała, kołysana rytmem Nowego Yorku. Dłonie dziewczyny przywarły do szyby, a potem powoli podsunęły ją do góry. Pierwsza noga, potem druga. Stanęła na podłodze. Zamarła. Cisza. Wszyscy spali. Z ulga i uśmiechem zrzuciła z siebie sweter. Miała już zamiar się położyć i oddać w ręce Morfeusza, kiedy:

— Gdzie byłaś?
Dziewczyna aż podskoczyła w miejscu. Sięgnęła dłonią do włącznika światła. Smugi pożółkłej jasności oświetliły twarz blondynki, która siedziała na skrawku łóżka. Brunetka westchnęła i pokręciła głową.

— Maria, aleś mnie wystraszyła. – uśmiechnęła się lekko

— Ja ciebie? – jej ton był bardzo poważny – Jest druga nad ranem. Gdzie ty się włóczysz? Starzy jak się dowiedzą to wściekną się!

— Rany – mruknęła Liz – Przestań histeryzować.

— Zmieniłaś się. – powiedziała Maria cicho

— Nie prawda. Nie zmieniłam się. Odżyłam na nowo.

— Liz. Ten chłopak sprowadza na ciebie same kłopoty. Nie wracasz na noc, szlajasz się po kanałach, grożono ci śmiercią. Co następne? Wytatuujesz się i przekłujesz sobie pępek?

— A wiesz, że przeszło mi to przez myśl? – odpowiedziała Liz

— Liz. – Maria jednak potraktowała to dość poważnie

— Oj daj spokój. – dziewczyna usiadła obok siostry i oparła głowę o jej ramię, wędrując wzrokiem za okno – Teraz po prostu jestem całkowicie sobą.
Maria zerknęła na siostrę. Naprawdę go kochała. Tak mocno na ile to tylko możliwe. Nie rozstawała się z wisiorkiem nigdy, często przesiadywała przy oknie, wpatrując się w ciemną noc i szukając tam jego postaci. W szkole nieustannie wymykała się na przerwach do parku, żeby móc spędzić z nim kilka chwil. Popołudniami wymyślała naukę z koleżankami i zanurzała się z nim w odmętach Nowego Yorku, przesiadywała u niego w kanale i zawsze wracała z nowym zapasem energii i radości. Czasami w nocy Maria słyszała przez chwilę jakiś szmer, a potem szepty. Liz się nie przyznawała, ale ona doskonale wiedziała, że to on wpadał od czasu do czasu tutaj i nocował u Liz. Oczywiście idealnie nad ranem znikał, nim jeszcze rodzice się obudzili. I wszystko to byłyby nawet dobre zmiany, bo jej siostra wyglądała na zupełnie szczęśliwą, gdyby nie kilka mankamentów. Jej osobiście to nie przeszkadzało, ale w najbliższej przyszłości rodzice mogli się zorientować, że ich córeczka się zmienia. Liz zaczęła używać swobodniejszego języka, czasem nawet wymknęło jej się coś w slangu. Jej szafa opustoszała z typowo dziewczęcych rzeczy, a pojawiło się kilka bluzek w stylu nowojorskim. Zaczęła się nawet malować. Maria wiedziała, że od tych kilku miesięcy jej siostra żyła pełnią życia. Że wreszcie odzyskała swoje utracone w dzieciństwie marzenia. Wreszcie odzyskała jego. Tylko teraz ona sama się bała, że straci ją. Ale nie miała zamiaru jej wydawać. Uśmiechnęła się lekko. Wstała.

— Dobra, dobra. – powiedziała cicho i skierowała się do drzwi
Ale nie zdążyła nawet złapać za klamkę, kiedy drzwi się otworzyły. Rodzice. Liz zerwała się z miejsca i stanęła obok siostry. Obie były w szoku. Sądziły, że rodzice śpią. Nie zdążyły nawet nic odpowiedzieć, kiedy pani Parker wrzasnęła:

— Gdzieś się włóczyła młoda damo?

— Mamo... – chciała odpowiedzieć Liz

— Myślisz, że nie wiemy o której wracasz? – wtrącił się pan Parker, chociaż jego ton był bardziej spokojny – Gdzie chodzisz?
Nie miała zamiaru odpowiadać. Była zbyt wzburzona. Skrzyżowała ramiona i zacisnęła usta. Maria zmierzyła wzrokiem siostrę, a potem przeniosła go na rodziców. Nie podejrzewała, ze tak to będzie wyglądać. Nawet nie przypuszczała, ze oni wiedzą o nocnych eskapadach ich córki. Nie wiedziała po czyjej stanąć stronie.

— Dość tego. Masz szlaban. – powiedziała kobieta i wróciła do sypialni
Liz nawet nie drgnęła. Kiedy również ojciec zniknął, obróciła się i runęła jak długa na łóżko. Maria wyszła, zamykając za sobą drzwi. Oczy brunetki tkwiły w powierzchni sufitu. Gardło miała ściśnięte. Szlaban? Nie dla niej. Nie była nieposłuszna, ale nie da się w żaden sposób rozdzielić z Rathem. Nie teraz, kiedy wreszcie są razem. Uniosła się i usiadła. Nogi skuliła i oplotła ramionami. Jej spojrzenie przesunęło się na przeciwległą ścianę. Ale nie widziała tam muru, tynku, tapety. W jej wyobraźni malował się on. Uśmiechnęła się mimowolnie. Jak słodka mgła, powróciły wspomnienia.
* * *
Dziewczynka rozejrzała się, a jej wzrok padł na akwarium. Zrobiła krok do przodu, a potem kolejny i kolejny. Pod akwarium stał chłopiec i spoglądał na rybki. Dziewczynka podeszła i dotknęła jego dłoni. Chłopiec odwrócił się i spojrzał na nią. Oboje byli smutni. Dziewczynka płakała. Chłopiec pochylił głowę i włożył dłoń do kieszeni, zaczął tam czegoś szukać a po chwili wyjął. Wziął dłoń Lizzy, otworzył ją i położył na niej coś. Był to czarny rzemyk, na którym zawieszony niebiesko-czarny kamyk o dziwacznym kształcie przypominającym listek. Wymamrotał:

— To dla ciebiem. Miałom być serce.

— Jest bardzo ładne. – wychlipała dziewczynka i natychmiast zawiązała rzemyk wokół szyi, potem gwałtownie rzuciła mu się na szyję i przytuliła go mocno, wciąż płacząc – Kocham ciem Rathy.

— Kocham ciem mon etoile. – powiedział i uściskał ją
* * *

— Rathy?
Chłopak drgnął. Po chwili szybkim krokiem zbliżył się do niej i nim ktokolwiek, a nawet ona sama, zdołała się zorientować mocno ją do siebie przytulił. Ramiona dziewczyny zawiązały się wokół jego szyi, a on obejmując ją w pasie uniósł lekko. Obrócili się wokół własnej osi, niw przestając ściskać. Jakby bali się, że ta chwila może prysnąć, gdy tylko uwolnią się z objęć. Brunetka wtuliła się w jego ciało, czując bicie jego serca. Co dziwniejsze biło ono tym samym rytmem co jej. Jego silne dłonie splotły się na jej talii, czując pod palcami jak jej ciało drży. Jej ciepły oddech odbijał się od jego policzka. Oboje mieli zaciśnięte powieki, jak gdyby bali się, że jeśli je otworzą to zbudzą się ze snu. Snu, którego nie mogli zaznać od trzynastu lat. Dopiero po kilku minutach Liz zdobyła się na odwagę i ponownie wyszeptała, teraz już wprost do jego ucha:

— Rath. Myślałam, że cię już nigdy nie spotkam.

— Mon etoile. – przytulił ją mocniej do siebie
* * *
Stali na środku jej pokoju, a zimny wiatr wdzierał się co chwila do pomieszczenia. Ich dłonie wciąż były stopione w jedność. Druga dłoń chłopaka powoli wsunęła się na jej policzek, odgarniając pasmo włosów. Następnie przesunęła się w dół, znacząc świetlistą smugę na jej smukłej szyi. Droga jego opuszków objęła ciemne ramię i całą długość jej ręki. Rath lekko się pochylił. Głowa dziewczyny odchyliła się o kilka stopni. Był pewien, że chce się odsunąć, ale ona przymknęła powieki i rozchyliła usta – czekała. Nie potrzebował więcej argumentów, wiedział czego chce. Zbliżył swoje ciało do niej i przysunął twarz aż czuł jej ciepły oddech na swoim policzku. Ich wargi złączyły się ze sobą. Miękko i prawie nie wyczuwalnie, jakby dopiero się smakowali. Dopiero po kilku sekundach usta Ratha mocniej przykuły się do jej, chcąc spić całe życie Liz. Kilka minut gwiezdnego uniesienia.
* * *
Minęło kilka miesięcy, a ona wciąż nie mogła uwierzyć, że spotkała go, że go odnalazła. Trzynaście lat bez niego było udręką, ale gdyby teraz miała się z nim rozstać chociażby na kilka dni, byłoby to dla niej wiecznością. Wiecznością pełną cierpienia, tęsknoty i goryczy. Dziewczyna zamknęła oczy i lekko odchyliła głowę. Jej żyły wypełniło ciepłe uczucie. Lubiła powracać pamięcią do tych ułamków chwili, kiedy dotykał jej skóry, kiedy czuła smak jego ust, kiedy słyszała bicie jego serca. Uwielbiała zanurzać się w jego objęciach. Tylko to dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Tylko myśl o nim potrafiła ukoić jej nerwy. Położyła się, nawet nie rozbierając, ani nie otulając kołdrą. Jej ciemne oczy zbłądziły i zawędrowały spojrzeniem za okno. Atramentowa noc usypana gwiazdami otwierała dla niej swoje ramiona. A następnego dnia swoje ramiona ponownie otworzy dla niej Rath, a ona będzie mogła się do niego przytulić.
* * *
Chłopak położył się na kanapie. Wciąż czuł na sobie ciepło jej ciała. Miał wrażenie, że jej dłonie ani na chwile nie oderwały się od jego torsu. Powoli słabł tylko smak jej ust, która tak niedawno odciskała na jego wargach. Uśmiechnął się do siebie. Myśl o Liz zawsze powodowała jego uśmiech. Niczego od niej nie żądał. Cieszyła go sama myśl, że ona żyje i po tylu latach są razem. A mimo to potrafiła go zaskoczyć każdego dnia, potrafiła poświęcić się, zaryzykować. Nie wstydziła się go, co potwierdzała każdego dnia, spotykając się z nim w trakcie lekcji na oczach innych uczniów. Dla niego zaczęła nawet zmieniać swój styl. Nie musiała tego robić. Kochał ja bez względu na to co miała na sobie, ale wiedział, że robi to dla niego. I jego serce zabiło szybciej. Czym sobie na to zasłużył? Na to, aby taka dziewczyna była z nim. Zamknął oczy, przywołując w pamięci jej obraz. Drobna i gibka niczym zaczarowana nimfa. Ciemna skóra, niczym mokka, którą chciało się sączyć godzinami i nigdy nie miało się dość jej gorzkawo-słodkiego smaku. Jej skóra była tak przyjemnie chłodna na dodatek, że chciało się ją wiecznie przytulać. Uwielbiał wplątywać swoje palce w jej włosy, które zawsze opadały łagodną falą czarnego oceanu na jej plecy. Jej usta były dla niego idealne. Miękkie, słodkie, gorące, o lekkim posmaku pomarańczy. Uwielbiał, kiedy się wtulała w jego ciało, bo mógł wtedy skraść dla siebie odrobinkę jej ciepła i chłonąć jej nietypowy zapach. To przypominało mu zapach fiołków i... i czegoś tak ulotnego i nieokreślonego – zapach dzieciństwa. Przede wszystkim kochał wszystkie te drobne chwile, kiedy na niego patrzyła. Jej ciemne oczy stanowiły kosmiczną otchłań. Niczym dwa obłoki utkane z czarnych nici nocy, przeplatane z mroczną czeluścią piekieł, przyprószone złocisto-rubinowym pyłem z anielskich skrzydeł. Zawsze, gdy na niego spoglądała miał wrażenie, że unosi się w przestrzeni, a szeroka wstęga nocnego nieba oplata go ściśle, że przepływają przez jego ciało mgławice i komety, a stopy stąpają po miękkim aksamicie nieboskłonu. Jak mógł nie kochać jej? Byłby wstanie oddać wszystko za chociaż jedną chwilę z nią. Otworzył oczy i przesunął wzrok po pomieszczeniu. Na przeciwnej ścianie jeszcze widniały srebrne imiona ich wszystkich, tuż nad kanapą były kapsydy, za załomem sypialnie, w których jeszcze znajdowały się rzeczy Zana i Avy. Nagle jego serce załomotało. Dziwne przeczucie wypełniło go i zmusiło do podniesienia się. Nie wiedział co to było, ale zaczął się bać. Nie o siebie. O nią.
'Liz, mam nadzieję, że z tobą wszystko dobrze.' Rozejrzał się dokoła. Nikogo nie było. Wszystko na swoim miejscu. Ale dziwne uczucie znów wróciło, telepiąc jego duszą i stawiając na baczność jego nerwy. 'Gdybyś tylko mogła tu być.' Westchnął i usiadł na kanapie, zastanawiając się, co może się dziać.
* * *
Dziewczyna otworzyła momentalnie oczy. Zerwała się z miejsca i rozejrzała. Nikogo nie było. A miała wrażenie, że słyszy jego głos. Nawet jeśli to był tylko sen, tylko przywidzenie, nie potrafiła tego zignorować. Szybko wciągnęła na siebie ciepłą bluzę. Na paluszkach podeszła do drzwi i uchyliła je. Wszyscy zdawali się spać. Dla pewności zamknęła drzwi od środka, przekręcając kluczyk. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Jej dłoń sięgnęła s stronę szyi – ścisnęła wisiorek. Najciszej jak potrafiła, otworzyła okno i wyszła na schody przeciwpożarowe. Schodek po schodku, cichutko zeszła na dół, starając się nikogo nie obudzić. Rozejrzała się. Nie można było powiedzieć, że nowy York spał, ale nie mogła tez stwierdzić, że było mnóstwo ludzi. Bała się iść sama. Ale jeszcze bardziej bała się, że on może jej teraz potrzebować. Pobiegła więc na skróty, przez park.
* * *
Chłopak poderwał się z miejsca, kiedy usłyszał czyjeś kroki w kanale. Zacisnął pięści i zmrużył oczy. Był w stanie walczyć, gdyby wymagała tego sytuacja. Ale jego dłonie momentalnie się rozluźniły, gdy zobaczył w wejściu do kanału drobną postać brunetki. Zatrzymała się tuż przy wejściu i patrzyła na niego.

— Liz co ty tu robisz?
Nie odpowiedziała tylko podeszła do niego i wtuliła się w jego ciało. Jego ramiona zacisnęły się wokół niej. Pocałował ją czule w czoło, a potem jedną dłonią uniósł jej twarz w swoją stronę. Spojrzał w jej oczy. Piekielne ogniki zatopione w mrocznym bursztynie. Jej usta rozchyliły się, a ona powiedziała:

— Słyszałam twój głos. Przybiegłam od razu. Ale mam wrażenie, ze ktoś mnie śledził.
Chłopak przytulił ją mocniej, a swój wzrok wbił w wyjście z kanału. Nie słyszał żadnych kroków, nic nie przeczuwał. Spokój. Usiedli na kanapie, a jej drobne ciało wciąż tkwiło w jego objęciach. Jego usta odnalazły jej wargi i złączyły się z nimi w leniwym i sennym pocałunku. Jej ramiona zawiązały się wokół jego szyi, przysuwając go bliżej niej. Kiedy oderwał się od niej, dotknął dłonią jej policzka i powiedział z uśmiechem:

— Mon Etoile. Mon...

— I tylko twoja. – szepnęła chyląc się do kolejnego pocałunku
Ale głowa Ratha uniosła się, a jego wzrok wbił w wejście do pomieszczenia. Liz tez obróciła głowę. Ich spojrzenia utkwiły w osobie, która właśnie tam stała.
c.d.n.


Wersja do druku Następna część