age

Nie potrafię rezygnować (12)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Nie potrafię rezygnować
(część jedenasta)
Masz jeszcze mnie


Max po wyjściu od Kala nawet nie zastanawiał się dokąd pójść. Schylając się do otwartego okna od razu napotkał jej spojrzenie.

— Czekasz na mnie?

— A istniały jakieś szanse, że nie przyjdziesz?- uśmiechnęli się do siebie.

— Byłem u Kala.

— Coś nowego?

— Może ty mi powiesz. Pewnie jako przywódca jesteś lepiej poinformowana.

— Wiedziałam, że tak będzie.

— Jak?

— Mógłbyś całe życie twierdzić, że nie lubisz władzy, a wystarczy, że nagle przejdzie ona w czyjeś ręce...

— Nie czyjeś tylko twoje.- powiedział podchodząc do niej i biorąc jej ręce w swoje.- Te akurat uwielbiam.

— Tak?

— Tak.

— I przyszedłeś tu żeby mi to powiedzieć?

— Właściwie to miałem trzy powody. Po pierwsze: układ Tess- Kivar.

— Czterdzieści lat temu Nasedo uzgodnił z nim warunki.

— Jakie?

— Tego nikt nie wie dokładnie. Prócz nich samych oczywiście. Nie trudno się jednak domyślić o co mu chodziło.

— Nie podoba mi się ten temat.

— Mi też.

— To tylko strata czasu. Druga sprawa- jak nas znalazłaś?

— Wizje.

— Krótko i na temat.

— A trzecia sprawa?

— To najważniejsze i najprzyjemniejsze.- pochylił się i pocałował ją. W pokoju rozległ się dzwonek jego komórki.- Niech dzwoni.

— A jeśli to coś ważnego?

— Nie ma nic ważniejszego od nas. Zresztą jeśli liczyć średnią to następne problemy pojawią się dopiero jutro o 10:30.- telefon Maxa umilkł. Jednak spokój nie był im pisany. Tym razem komórka Liz kazała im wrócić do rzeczywistości. Odebrał Max.- Isabel?...... Co się stało? Uspokój się...... Gdzie jesteś?...... Zaraz tam będę.

— Max?

— Jest u Kala. Mówi, że to pilne. Była zdenerwowana.

— Pójdę z tobą.


Gdy doszli Michael parkował motor tuż obok. Wiedział nie więcej od nich więc postanowili od razu wejść. Kal i Derila siedzieli na kanapie. Isabel chodziła koło nich w tę i z powrotem, krzycząc coś co zabrzmiało mniej więcej tak:

— Jak mogliście?! Nie rozumiem!- w tym momencie spojrzała w kierunku drzwi.- Max dobrze, że jesteś.- podeszli do niej. Kal wstał.

— Co się stało?- spytał Max.

— Powiedz mu! Natychmiast mu powiedz!- Isabel była wściekła. Cztery pary oczu utkwiły spojrzenie w Kalu.

— Kal?

— Chodzi... chodzi o...

— O twojego syna.- Isabel przerwał słabe "wyjaśnienia" Kala. Przybyłe przed chwilą trio było co najmniej zdezorientowane.

— Mojego syna?

— Powiedz mu.- ten głos nie znosił sprzeciwu.

— Na Antarze miałeś syna.- słowa były ciche, docierały powoli.

— Miałem?

— Lub masz. Nie wiemy co się z nim stało. Wywiozłeś go jeszcze zanim zaczęła się wojna.
W pokoju zapanowała cisza. Derila nadal siedziała nieruchomo. Isabel, Michael i Max patrzyli na Kala z czymś podobnym do niedowierzania. Liz podeszła do okna. Stanęła tyłem do nich.

— Dlaczego Tess nic nie powiedziała?- spytał Max. Derila podniosła głowę. Tak jak myślała Liz odwróciła się i wpatrywała w nią. W tych oczach był wyrzut. Spuściła głowę. Nic nie powiedziała.

— Myślę, że...

— Więc nawet myśląc kłamiesz? Tak nisko upadłeś.- oczy wszystkich zwróciły się tym razem na drzwi. Stała w nich pewna kobieta.- Ty, który tak bardzo walczyłeś w swoim czasie.

— Kto to?- spytał Michael.

— Selma.- padła odpowiedź Kala.

— Vel madam Vivian.- dodała Liz.

— Mówiłam, że możesz na mnie liczyć. Które z nas to powie Kal?

— Ja.- zaczął i na chwilę przerwał.- Ava nie była matką tego dziecka.

— Więc toleruje się u nas bigamię?- Michael nie wiedział czy powinien się śmiać czy komuś przyłożyć, ale na to drugie miał naprawdę ochotę.

— To było jeszcze przed ślubem z Avą.

— Kim była tamta dziewczyna?- Max nerwowo zerknął w stronę okna.

— Znaliście się od lat.

— Dlaczego się z nią nie ożeniłem?

— Zmarła. Rozpatrywanie okoliczności w jakich do tego doszło nie ma teraz sensu.- wyglądało na to, że nie ma nic więcej do dodania.

— Przywiózł je tu, na Ziemię. Mam rację?- głos Liz był jakiś dziwny.

— Tak.- potwierdziła.

— Przydzielono mu opiekuna.- skinięcie głowy.

— Zan chciał by dziecko nie miało nic wspólnego z tą wojną, gdyż już wtedy się jej spodziewano. Po jego śmierci próbowałem przekonać naszą radę, że powinien być z tobą, jednak ich decyzje są nieodwołalne.

— Nie wiesz więc gdzie?

— Nie.- Max spojrzał na Selmę.

— Ja także nie dysponuje taką wiedzą.

— Więc może zajrzyj w swoją kryształową kulę?- zaproponował Michael.


Selma przyglądał się temu co działo się w pokoju. Cieszyło ją to co zrobiła. Spojrzała na Liz.

— Kamienna twarz.- pomyślała.- Ostatnia godzina musiała być dla niej bolesna, ale pozostała opanowana.
Liz tymczasem przeszła obok Derili, szepcząc:

— Zawiodłaś mnie.- tamta nawet na nią nie spojrzała.
Max i Kal rozmawiali w jednym z odleglejszych końców pokoju.

— Zostaw to. Nic nie zrobisz. Ja przez lata nic nie osiągnąłem.

— Mam dosyć słuchania ciebie.- ruszył w stronę Isabel i Michaela.

— Mówiłam, żebyś go nie okłamywał.- obejrzał się i zobaczył Liz.

— Ty robisz to ciągle.

— Jednak jestem w tym ciut lepsza.

— Bo on zdaje sobie z tego sprawę.

— Możliwe. Mam pytanie.

— Jakie?

— Mieszkałeś tyle lat w Los Angeles przez czysty przypadek?

— A ty trafiłaś tam z tego samego powodu?


Alex odkładał gitarę, gdy usłyszał dzwonek do drzwi. Jego rodzice wyszli więc poszedł otworzyć. Za drzwiami stał Kaly, bardzo czymś podekscytowany.

— Nie uwierzysz co znalazłem.- powiedział wchodząc i od razu kierując się do pokoju Alexa, który chcąc nie chcąc ruszył zanim.- Zobacz.- Kaly wcisnął mu coś w ręce gdy już dotarli.

— Kartka?

— Przeskanuj ją.


Max postanowił odprowadzić Liz. Samochód zostawili Isabel, która nim przyjechała. Michael chciał założyć kask na głowę, gdy spytała:

— A jeśli to dziecko nie żyje i dlatego Kalowi nie udało się do niego dostać?

— Ja pomyślałem o czymś innym.

— O czym?

— Ciągle mówimy o dziecku, ale jeśli nawet on trafił tu jako dziecko i to jeszcze przed 1947, lata przed naszą katastrofą to teraz jest już prawdopodobnie staruszkiem.


Weszli przez okno i spojrzeli na łóżko. Siedział na nim Zack.

— Gdzie byliście?

— Myślałam, że śpisz.- powiedziała Liz.

— A dlaczego tak myślałaś?

— Ponieważ położyłeś się po to by spać.

— A nie chodziło ci raczej o godzinę jaką wskazywał zegarek?- nie zamierzał czekać na odpowiedź, spojrzał na Maxa i całe ułożone wcześniej przemówienie rozpadło się na kawałki.

— Jesteś smutny.

— Max miał ciężki wieczór...- zaczęła Liz.

— Przecież jesteśmy kumplami. Może mi opowiedzieć.

— Ale...- tym razem przerwał jej Max.

— Masz rację.- zwrócił się do Zacka i usiadł koło niego.- Martwię się o mojego syna.

— Nie wiedziałem, że masz syna.

— Ja też nie. A teraz nie wiem gdzie on jest.

— Pomogę ci szukać, ale tylko jeśli obiecasz, że jak go znajdziemy to nadal będziemy kumplami.

— Masz co do tego jakieś wątpliwości?
Liz uśmiechnęła się do siebie patrząc na nich, jednak uśmiech znikł jej z twarzy, gdy zrozumiała, że w pokoju są cztery osoby, nie trzy.


Zack poszedł spać, Max wyszedł mówiąc że musi to wszystko sobie przemyśleć. Gdy tylko została "sama" spytała:

— Nie masz mi nic do powiedzenia?
Po ciszy jaka zapanowała można by pomyśleć, że nikogo prócz niej nie ma w pokoju.


Następnego przedpołudnia Max nadal leżał w swoim pokoju. Odkąd wrócił od Liz ciągle wpatrywał się w sufit. Telefon nie zadzwonił ani razu, nie mógł. Został odłączony. Isabel starała się bezszelestnie przechodzić obok drzwi jego pokoju i chyba przekonała jakoś rodziców by dali mu spokój.

— Mam syna.- powtarzał sobie w myślach jakby nie rozumiejąc znaczenia tych słów.- Liz.- ta myśl pojawiła się nagle koło 10:30.- Przyjęła to z takim spokojem. Jak ja bym zareagował gdyby ona miała dziecko z innym? Dobrze, że nie muszę sprawdzać.

— Max.- usłyszał głos matki dobiegający zza drzwi.- Przyszli do ciebie dwaj koledzy ze szkoły.

— Koledzy?- kontynuował rozmyślania.- Przynajmniej mam powód by wstać. Kark zaczynał mnie już boleć.
Widok Kaly'a i Alexa totalnie go zaskoczył. To co mu pokazali...

— To mapa?

— Na to wygląda.

— Tylko czego?

— Wydaje nam się, że to okolice Los Angeles.


Liz tymczasem spotkała się z Selmą.

— Skąd wiedziałaś kiedy przyjechać?

— Czasami widzę przyszłość.

— Ale raczej nie w kartach?

— Nie, ale lubię je stawiać nawet sobie samej.- chwila ciszy.- Wczoraj widziałam coś jeszcze. Tym razem oczami.

— Co mianowicie?

— Wiele łączy cię z królem. Wiesz chyba, że to twoje przeznaczenie. Powiedziałam coś nie tak?- spytała widząc zmianę na twarzy Liz.

— Nie, po prostu to słowo źle mi się kojarzy.


Mieszkanie Michaela.

— Myślisz, że to doprowadzi nas gdziekolwiek?- Isabel nie wyglądała na przekonaną.

— Właśnie. To, że coś tam było grubo ponad pół wieku temu nie znaczy, że jest również teraz.- zgodził się Michael.

— Zrozumcie mam syna i muszę go odnaleźć. Kal jedzie ze mną, a wy?- spojrzeli po sobie.

— Zawsze razem w tym kosmicznym bałaganie.

— Muszę iść do Liz.

— Nie wątpiliśmy w to ani przez chwilę.


Tym razem pokonał okno dwa razy szybciej niż zwykle.

— Aż tak się stęskniłeś?- bez słowa objął ją i pocałował. Pocałunek był długi i namiętny. Mocno przytulił ją do siebie. Kiedy trochę odsunął swoje usta od jej szepnął:

— Pamiętasz jak bardzo cię kocham?

— Powinnam była się domyślić.

— Tak?

— Teraz mnie o coś poprosisz, a ja...

— Zgodzisz się.

— Tak, ale przydałoby się jeszcze kilka argumentów "za".

— Masz rację.
Po dłuższej chwili.

— Mów.

— Chyba wiem gdzie może być mój syn.

— Gdzie?

— W Los Angeles.

— Dlaczego akurat tam?

— Tess zostawiła jakąś mapę. Alex i Kaly ją rozszyfrowali. Rozmawiałem już z Kalem, Isabel i Michaelem.. Zgodzili się jechać ze mną.

— A Derila i Selma?

— Zostaną na wypadek gdyby coś się tu stało.

— Kiedy?

— Dziś w nocy. Podjadę jeepem koło jedenastej. Chyba, że...

— Nie możemy jechać jeepem.

— Dlaczego? Przez wspomnienie niewygód poprzedniej podróży?

— Nie o to chodzi. Moi rodzice dzisiaj wyjechali. Nie będzie ich do świąt.

— Więc nie będzie z nimi problemu, ale co to ma wspólnego z jeepem?

— Nie skażę pięciolatka na tak długą i męczącą podróż.

— Nie wzięli go ze sobą?

— Najwyraźniej masz problemy ze zrozumieniem zasadniczej kwestii- oni go TYLKO adoptowali. Nie będą mi wozić dziecka do jakiegoś Santa Fe. Nigdy na to nie pozwolę. To ja się nim zajmuję.

— Po pierwsze: o tym, że twoi rodzice nie mają prawa głosu w kwestiach wychowawczych wie całe miasto. Plotkuje się o tym od dwóch miesięcy w każdym supermarkecie. A po drugie: nie ty, ale my. Zack jest nasz.

— Tak.- uśmiechnęła się jakby ta myśl sprawiła jej przyjemność.

— Idę do Kala. Skoro jest sławnym reżyserem filmowym to stać go na prywatny samolot.

— To brzmi o wiele lepiej. Porozmawiam z Zackiem i spakuję nas.


Liz uchyliła drzwi do pokoju Zacka. Jak zwykle rysował na podłodze.

— To biurko chyba ci tylko przeszkadza.- usiadła obok niego.

— Trochę.

— Co byś powiedział na małą wycieczkę?

— Znowu gdzieś jedziesz?

— Jedziemy. Nie zamierzam cię zostawić.

— A Maxa to możesz zostawić?

— Nie.

— Pojedziemy z nim?

— Tak.

— Dokąd?

— Do Los Angeles.

— Oj....


Max ustalił wszystko z Kalem, który od razu sięgnął po telefon, by załatwić wszystko jak najprędzej.

— Ona też jedzie.- było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Głos dobiegł zza jego pleców.

— Tak.- Max nadal nie wiedział co myśleć o Selmie.

— Ona jest dla ciebie.

— Słucham?

— Czas i miejsce nie mają znaczenia.

— Nie wiem o co ci chodzi, ale muszę już iść.

— Z czego się tak cieszysz?- spytał Kal, gdy po odłożeniu słuchawki zobaczył jej uśmiech.

— Nie zauważyłeś.- znów uśmiechnęła się pod nosem. Nienawidził tego. Wiedział, że coś przed nim ukrywa i bawi ją, że on musi poruszać się po omacku.- Tak naprawdę wszystko wygląda jak dawniej. Zmienił się tylko plac zabaw, ale gra toczy się nadal.


Crashdown.

— Jak to możliwe, że nawet byle wróżka jest kosmitką?!- Maria spojrzała na Liz podejrzliwym wzrokiem.- Wiedziałaś o tym.- to było najzwyklejsze stwierdzenie lub oskarżenie.

— Wiesz, przywódcy muszą znać niektórych podwładnych...

— Tłumaczysz się bardziej nieudolnie niż Michael, gdy złapałam go z Courtney.

— A właśnie ty i Michael...

— Co ja i Michael?

— Mówił ci już?

— O czym?

— To znaczy, że nie.

— O czym mi nie mówił?!

— On, Isabel i Max razem z Kalem lecą do Los Angeles.

— I ten gburowaty zielony ludzik nie raczył mnie nawet powiadomić?!

— To nie wszystko.

— Co jeszcze?

— Ja i Zack również lecimy.

— A Crashdown? A twoi rodzice?

— Wcisnę im kolejną bajeczkę, ale Crashdown ktoś musi kierować.

— I myślisz...- przerwała. Wszedł Michael. Pod wpływem jej spojrzenia poczuł, że powinien się natychmiast ewakuować. Jednak zdążył usłyszeć tylko słowa Liz.

— Przepraszam. Nie chciałam cię wkopać.


Alex przyszedł już po erupcji. Maria wycierała ladę.

— Coś nowego?

— Jak zwykle. Zresztą ten wyjazd to również twoja wina.

— Tak się zastanawiam co na to Liz?

— Nie wiem. Wczoraj usłyszała, że jej facet ma syna, a dzisiaj jedzie z nim do innego stanu.

— Przeraża mnie jej zachowanie. Czasami zachowuje się jak robot bez uczuć.

— Bez uczuć? Przy Maxie? Wierz mi ostatnie czego jej brakuje to uczucia. Słyszałeś już, że teraz zamiast przerabiania materii kosmici bawią się szklanymi kulami?


W okolicy kuchni.

— Jak uszy?

— Nadal bardzo wrażliwe.

— Przepraszam. Myślałam, że już jej powiedziałeś.

— To był błąd. My do siebie nie mówimy. Ona wrzeszczy, a ja czekam aż przestanie.

— Co właściwie myślisz o tym wyjeździe?

— Max robi sobie za duże nadzieje. Szanse są marne.- Michael dopiero teraz spojrzał na Liz.- Znów coś chowasz w rękawie.

— To aż tak widoczne?

— Dla mnie tak.


Maria poszła zająć się klientem. Alex zaś doczekał się wreszcie Isabel.

— Przepraszam za spóźnienie.

— Nie ma sprawy. Coś się stało?

— Jadę do Los Angeles.

— Wiem.

— Los Angeles to nie Roswell.

— Wiem.

— Nie mam co na siebie włożyć.

— Tego się nie spodziewałem.

— Ty też masz niewyraźną minę.

— Słyszałem, że kosmiczna populacja Roswell znów uległa powiększeniu.

— To jakiś problem?

— Nie, dopóki ona trzyma się ode mnie z daleka.

— Dlaczego?

— Powiedziała, że nic między nami nie będzie.

— Przejmujesz się tym?

— Jest kosmitką, a kosmici lubią stawiać na swoim.

— Przypomnieć ci z kim rozmawiasz?


Selma weszła do Crashdown tylnym wejściem. Na zapleczu natknęła się na pewnego pięciolatka.

— Kim jesteś?- spytał bez chwili wahania.

— Starą znajomą.

— Ale raczej nie moją.

— Masz rację, a jednak znałam kiedyś chłopca podobnego do ciebie.

— Co się z nim stało?

— Przegrał i przez to wiele stracił.

— Szkoda, a tak dobrze się zapowiadał. Mnie na szczęście to nie czeka. Muszę już iść. Niedługo wyjeżdżam, a jeszcze nie spakowałem moich kredek.

— Ta sama pewność siebie przykrywająca to samo poczucie odpowiedzialności.


Mieszkanie Kevina.

— Kev. Jesteś tu?

— W kuchni.

— Przecież ty nie umiesz gotować.- weszła do kuchni.

— Ale umiem posługiwać się mikrofalówką. Z czym przyszłaś?

— Dawno nie widziałam Ellis.

— Omijamy temat główny? Jak chcesz. Ellis zapadła się pod ziemię, ale wróci a wtedy odwdzięczę się jej za to co zrobiła.

— Czemu używasz mikrofalówki skoro wystarczałoby przejechać ręką nad talerzem?

— To z nudów. Za rzadko tu wpadasz.

— I na razie nie będę wpadać w ogóle.

— Co takiego?

— Lecę do Los Angeles.

— Wracasz...

— Z Maxem. Mamy tam coś załatwić. Wrócimy za kilka dni.

— Fajnie. Wycieczka.

— Nie jedziesz.

— Zawsze mam być w pobliżu...

— Nie tym razem. Jeśli nie możesz uszanować mojej prośby to potraktuj to jak rozkaz.

— Jak wasza wysokość sobie życzy.

— Przykro mi.

— Nie ma sprawy Elizabeth.- spojrzenie, uśmiech, trochę smutne.


Isabel wracając do domu spotkała Selmę.

— Nie ufacie mi nadal.

— Poznaliśmy cię wczoraj. Na razie możemy zgodzić się co najwyżej na tarota.

— Jeśli chcesz poznać przyszłość to zwróć się do Liz. Jest w tym lepsza ode mnie.

— O co ci chodzi?

— O to by w przyszłości uznano przeszłość.


W samolot wsiedli dopiero następnego dnia. U Kala byli wieczorem. Pokoje były gotowe więc ze względu na Zacka(który nie był tym specjalnie zadowolony) zdecydowali, że do miejsca wskazanego na mapie wybiorą się jutro. Max, Kal, Isabel i Michael omawiali szczegóły. Liz położyła Zacka i wymknęła się z domu. Dojście tam gdzie zamierzała zajęło jej godzinę. Gdy dotarła na miejsce zobaczyła z wysokości trzech pięter przez szybę centrum tego ogromnego podziemnego świata. Urządzenia jakich nie znał ten świat. Ludzie, a właściwie istoty w ludzkich powłokach. Antarianie, Maowie i wiele innych gatunków, gdzieniegdzie nawet Skórowie. Kiedy zobaczyła ich po raz pierwszy wyglądali na zrezygnowanych. Nie wierzyli, że mogą wygrać, że istnieje na to jakakolwiek szansa. Co się zmieniło? Kivar nadal mordował ich braci, ojców, córki, matki, synów, córki, ukochanych. Każdego dnia ktoś kogoś tracił. Strachu przed wieściami z Antaru nie czuli tylko ci co nie mieli już tam nikogo. A jednak żyli, walczyli, czuli, wierzyli. Zaufali jej. Wiedziała, że kiedyś będzie musiała odpłacić im za to zaufanie.

— Nadal nie wierzysz.- usłyszała za sobą głos.

— Witaj Rwelo.

— Pamiętam nadal jak bardzo się bałaś za pierwszym razem.

— Nadal czuję strach.

— Ale inny, prawda?

— Tak.- przeszły dalej. Teraz widok roztaczał się na salę. Dziesiątki żołnierzy ćwiczyły, by gdy nadejdzie pora stanąć do walki.- Boję się o nich.

— Nie zawiedziesz ich. Wiem to. Gdyby żyła...

— Nie mów o niej. Proszę.


Liz wróciła nad ranem. Czekali na nią wszyscy. Tylko Zack nadal spał.

— Martwili się, więc im powiedziałem o nasz... o twojej armii.- Kal wyszedł.

— Duża ta twoja armia?- Michael podszedł do sprawy rzeczowo.

— Ta na Ziemi?

— A masz inne?

— Sześć innych. Oficjalnie.

— A nie oficjalnie?- włączyła się Isabel.

— Kilka mniejszych poza tymi sześcioma i tą tutaj.

— To sporo.- skomentował Max.

— Mapa wskazuje na to miejsce.- powiedziała Liz.

— Na pewno?- niedowierzał Michael.- Tu jest tylko ziemia.

— Czekaj.- Max przyklęknął i przyłożył rękę we wskazanym przez Liz miejscu. Włączył mechanizm. Na szerokości jednego metra ziemia się zatrzęsła i zaczęła rozstępować. Odsunęli się by nie spaść. Przejście do podziemi stanęło otworem. Spojrzeli w dół.- Zack powinien zostać.

— Chyba żartujesz.- powiedział Zack i wszedł pierwszy. Za nim Liz.

— A jeśli coś mu się stanie?- zwrócił się Max do niej.

— To opustoszały statek, nie piramida z pułapkami dla tych co zechcą kraść szczątki zmarłych.

— Wyluzuj Max.- Michael klepnął go po ramieniu.- Gdyby coś nam groziło ona na pewno by o tym wiedziała.

— Chodźmy z nimi.- Isabel udała się śladem Liz
Z trzy kwadranse szli jakimś wąskim korytarzem zanim doszli do ściany.

— Co to ma być? Ślepy zaułek?- zirytował się Michael.

— Albo znak, by zostawić tę sprawę.- mruknął Kal.

— Lepiej pomóż mi to otworzyć tak by wszystko nie zwaliło nam się na głowy.- Max miał dosyć. Jeszcze przed wyjazdem Kal mu to odradzał i najwyraźniej mu się nie znudziło.

— Może on ma rację.- Max spojrzał na Liz.

— Ty też nie chcesz, żebym szukał, albo raczej żebym znalazł. Co mogę tu znaleźć?

— Nie kłóćcie się.- przerwał im Zack.- Zacznij przykładać rękę do ściany bo inaczej nigdy stąd nie wyjdziemy.

— Tylko w którym miejscu?

— Tym pokrytym mniejszą ilością pajęczyn. To chyba logiczne.

— Ma rację. Jeśli ten opiekun tu wchodził to może być jedyny ślad jaki zostawił.- Isabel zaczęła się rozglądać.- To wygląda na niedawno ruszane.- wskazała część bocznej ściany. Max przyłożył rękę. Udało się. Kal sprawnie poruszał się po pomieszczeniu. Szybko włączył maszynę statku odpowiadającą za oświetlenie. To co zobaczyli było jak krajobraz po bitwie. Połowa urządzeń była zniszczona. Po prawej na środku ściany stał inkubator. Kal stanął nad kupką czegoś podobnego do popiołu.

— To by było na tyle jeśli chodzi o Setrę.- powiedział.

— Setrę?- zadała pytanie Isabel.

— To ona miała zająć się dzieckiem.

— Nie mówiłeś, że mój syn też dostał ludzkie geny.- Max nie mógł oderwać oczu od inkubatora, podszedł do niego.

— Nie wiedziałem. Zresztą nadal nie wiem. To wcale nie musi być to czego szukamy. Nawet obecność Setry mogła być przypadkowa.- Max dotknął inkubatora. Jedna wizja wystarczała.

— Mój syn wyszedł stąd!
Isabel i Michael stali tuż za nim. Tylko Liz i Zack nadal stali w progu. Chłopiec złapał ją za rękę, gdy tylko Max "otworzył" ścianę i nie puszczał jej.

— Jeśli wyszedł to mógł wpaść w ręce tych którzy zabili Setrę.- Kal powiedział to co innym nie przeszło przez gardło.


Przez całą drogę powrotną wszyscy milczeli.


Było już po północy. Isabel, Michael i Kal wyszli. Zack już spał, przynajmniej teoretycznie. Kiedy Liz ponownie zeszła do Crashdown Max siedział przy ladzie z głową pochyloną między ramiona- dokładnie tak jak wtedy gdy szła z Zackiem na górę. Weszła za ladę, wzięła szklankę i napełniła ją cherry colą. Położyła ją przed nim.

— Nie wiem nawet co ci powiedzieć.

— Nie musisz nic mówić.- złapał jej rękę.- Wystarczy, że jesteś.

— Zawsze przy tobie będę. Chodźmy. Musisz odpocząć.

— Kosmici nie potrzebują snu., ale masz rację. Czuję się taki zmęczony.


Zack wstał na tyle wcześnie by zjeść śniadanie przed otwarciem Crashdown. Liz poszła na górę, a pracownicy jeszcze nie przyszli. Właściwie skończył już jeść. Została mu tylko szklanka z colą wiśniową. Sięgnął po nią i przez przypadek potrącił. Cola się wylała.


Max wszedł przez drzwi od zaplecza. Spojrzał na Zacka. Stał tak kilkadziesiąt sekund. Usiadł koło niego, gdy ten pił colę ze szklanki.

— Nadal jesteś smutny.

— A ty spostrzegawczy.

— Wiesz, że nigdy nie jest tak źle jak się wydaje. W większości wypadków jest lepiej.

— A w mniejszości?- Max nie mógł nie poczuć się lepiej podczas tej rozmowy.

— W mniejszości... Nie masz się czym martwić. Twój przypadek należy do większości.

— Tak?

— Tak. Bo widzisz nie znalazłeś swojego syna, ale masz jeszcze mnie.- zawahał się.- To chyba dobrze?

— Bardzo dobrze.- Max na nowo zaczął się uczyć co znaczy uśmiech.

— To prywatne pogaduszki przy śniadaniu czy mogę się przyłączyć na chwilę?- Liz usiadła nie czekając na odpowiedź.

— Właściwie...- zaczął Max.

— Jeśli już koniecznie musisz.- Zack zrobił dość osobliwą minę.

— Max jadłeś śniadanie?

— Nie mam pięciu lat.

— Ej!


Liz wróciła do pokoju w o wiele lepszym nastroju niż w nocy. Max wracał do siebie. I nagle poczuła to co od jakiegoś czasu stawało się rzadkością. Jej obecność.

— Co się stało w Los Angeles?

— Weszliśmy na pewien statek. Znaleźliśmy inkubator. To wynik tego, iż Kal powiedział, że Max ma syna.- milczenie zaczęło się przeciągać.- Chcę to usłyszeć od ciebie. Czy Max ma syna?

— Tak.

— Dobra, to bolało.

— Tak wygląda prawda.

— To nadal boli.

— Przykro mi.

— Teraz nie mogę ufać nawet tobie.


Rozłożyła się na łóżku. Oczy utkwiła w suficie. Jednak widziała coś innego. Wizja Zacka, którą przekazał jej po sprawie z Tess. Ten kogo widział to musiał być Zan. Kosmiczny pierwowzór Maxa w tym czymś co mogło być tylko i wyłącznie laboratorium. Zawsze wiedziała, że jest w laboratorium nawet jeśli było one nie z tego świata. Technologie nie miały znaczenia. Ten charakterystyczny klimat wyczułaby wszędzie. Statek. Lipiec. Była tam wtedy. Tak więc kobieta, która umarła jej na rękach miała na imię Setra. Jej ostatnie słowa wypowiedziane z takim trudem:

— Powstrzymaj koniec.
Później zamieniła się w tą kupkę pyłu. Od jej śmierci minęły jeszcze dwie godziny zanim... Zdążyła obejrzeć statek. Koło inkubatora było kolejne "ścienne" przejście. Doszła do pewnego pokoju. Wypełniały go meble. Przynajmniej tak jej się wydawało. Wszystko było tak bardzo różne od tego co znała na Ziemi. Jednak były też podobieństwa. Obok drzwi stała szafa. Naprzeciwko było okno. Po lewej pusta ściana, po prawej ogromne łoże. Puste. Czegoś brakowało. A raczej kogoś. Podeszła do okna. Na podłodze leżał sztylet. Jego rękojeść wysadzana była czterema prostokątnymi kryształami: fioletowym, niebieskim, czarnym i... Wytężyła oczy. Nie mogła dojrzeć koloru czwartego. Czas jeszcze nie nadszedł. Z sztyletem w ręku podeszła do łóżka. Usiadła na nim. Zamknęła oczy i dłonią przejechała po pościeli. Materiał, z którego została wykonana był niezwykle delikatny. Podeszła do ściany koło której nic nie stało. Wystarczyło przyłożyć rękę. Rozsunęła się w dwie strony od środka. Dalej był basen. Wypełniała go czysta, świeża i gęstsza niż na ziemi woda. Obmyła nią sobie twarz. Poczuła coś niezwykłego. Życie.


Trzy dni przed świętami. Crashdown. Liz stanęła przed Michaelem.

— Kolejnych pięć pierścieni.

— Zaraz puszczę pawia.

— Jedyny facet, któremu świąteczny nastrój nigdy się nie udzieli.- Isabel stanęła obok nich. Zack tuż przy niej. Kolory ubrań te same. Krój podobny. Trudno nie wyczuć kosmicznej ręki.

— Co robicie razem?- spytała Liz.

— Pracujemy.- odpowiedź padła z ust Zacka.

— Michael nie zapomnijcie z Maxem o tej choince. Na tym rysunku masz dokładne wymiary i inne dane.- podała mu kartkę.

— Przecież wczoraj dałaś Maxowi wszystkie wytyczne.

— Ale to mój rysunek!- zwrócił mu uwagę Zack.- Dodałem też kilka własnych uwag.

— Bardzo trafnych zresztą.- zauważyła Isabel.- Czuję, że to będą idealne święta.

— Świąteczna faszystka i jej pomocnik.- mruknął Michael, gdy określane przez niego osoby doszły do drzwi.- Teraz tylko cud może nas uratować.


Max stanął przed sklepem z zabawkami i od razu ruszył w stronę księgarni. Po drodze spotkał Kaly'a.

— Słyszałem o tym co znaleźliście na statku. Przykro mi.

— Jasne. Słuchaj, naprawdę się śpieszę.

— Przepraszam za tamto. Wiem, że to było strasznie głupie z mojej strony.

— Nie ma sprawy. Żadne z nas nie było wtedy sobą.

— Pewnie szukasz czegoś dla Zacka.

— A on kogoś dla ciebie.

— Już wszyscy wiedzą?

— A jak myślisz?


Alex zadzwonił do domu Evansów po raz czwarty. Nikt nie otwierał. Mimo to ruch wewnątrz dało się wyczuć nawet stąd. Nacisnął klamkę. Wszedł i natychmiast tego pożałował. Do końca dnia nosił coś, układał, poprawiał, przestawiał. Kiedy dużo później przyszedł do Crashdown nie czuł już nic, nawet zmęczenia. Ledwo zanotował w umyśle słowa Michaela, gdy ten kończył pracę:

— Żal mi ciebie stary.
Michael wiedział już wtedy, że: a) musi kupić Marii prezent, b) czeka go horror jeśli kupi jej elektryczną szczoteczkę do zębów jako świąteczny podarunek.


Około dziesiątej wieczorem udało się zamknąć Crasdown. Maria opadła na pierwsze miejsce z brzegu. To na jej zmianę przypadły największe tłumy. Alex siedzący przy tym samym stoliku spojrzał na nią ze zrozumieniem człowieka, który również przeszedł przez piekło. Liz dosiadła się do nich gdy tylko skończyła porządki. Nic nie mówili połączeni w wycieńczeniu fizycznym. Zack został już oddelegowany do łóżka.

— Zejdzie nie prędzej niż za kwadrans.- pomyślała Liz opierając głowę na rękach.

— Czechosłowacy przyjdą za dwadzieścia minut.- zauważyła Maria z rezygnacją przerywając ciszę.- Michael będzie głodny.

— Max będzie chciał colę wiśniową.

— A Isabel...- Alex ukrył twarz w dłoniach.

— Wiemy. Nie musisz nic mówić.- Maria położyła mu rękę na ramieniu.

— Jak tam?- spytał Kaly wchodząc z co najmniej niewłaściwym uśmiechem na twarzy.
Szybko jednak został sprowadzony do porządku. Już po chwili cała czwórka siedziała spokojnie w milczeniu. Ciszę przerwały otwierane drzwi- te które zostały zamknięte pięć minut temu po wejściu Kaly'a.

— Leni?- Liz wstała z wrażenia.

— Nie, skąd ci to przyszło do głowy?- przywitały się.

— To Leni- bliżej nie określona krzyżówka genetyczna., a to Alex, Maria i Kaly- ludzie.

— Ja staję się kosmitą.- szybko wyrwał się Kaly.- A właściwie hybrydą.- to zabrzmiało tylko trochę mniej pewnie.

— Interesujące.- oceniła Leni uśmieszkiem wyrażającym odrobinę zainteresowania.


Kiedy po kwadransie kosmiczne trio weszło słychać było tylko głośną muzykę, chichoty dziewczyn oraz stuk obcasów Leni o blat stołu. No i może jeszcze bicie serca Kaly'a w nie najsłabszym tempie.


Zabawa skończyła się dopiero nad ranem. Kiedy wszyscy wyszli Leni i Liz mogły wreszcie spokojnie porozmawiać.

— Jakiś konkretny powód?

— Mojego przyjazdu?

— A niby czego?

— Przepraszam zapomniałam już, że rozmawiam z miss logiki.

— Więc co mi powiesz?

— A ty mi?

— Ja? A niby o czym?- Liz odwróciła wzrok.

— Jak to jest? No wiesz. Z królem.

— Leni!

— Nie odgrywaj mi tu ostatniej dziewicy. No dobrze powiedz mi tylko jedno.

— Co?

— Czy to prawda, że Antarianie mogą godzinę?


Zack wstał z wyjątkowym zapałem. Zostały dwa dni do świąt, albo raczej jak twierdziła Isabel(przez niektórych zwana Fuhrerem)- tylko dwa dni.

— Cześć mały.

— Nie jestem...- Zack się pohamował. Wiedział, że z Leni nie wygra.- Przynajmniej nie na tym polu.- przeszło mu przez myśl. Uśmiechnął się do siebie.

— Co knujesz w tej swojej stanowczo za dużej główce?- spojrzała na niego podejrzliwie.

— Nic, po prostu cieszę się, że jesteś.- Zack uśmiechnął się jeszcze szerzej.- Bardzo się cieszę.


Wieczorem.

— To co zrobiłeś, było wspaniałe... ale nie możesz tego więcej robić. Wiem, że to z początku wydaje się bez sensu, dzieci chore na raka albo mężczyzna ratujący swoją córkę i ginący za to, ale może jest w tym coś. Może jest ktoś lub coś, kto to wszystko zaplanował i może będziesz musiał to uszanować. Nie jesteś Bogiem, Max. Sam mi to kiedyś powiedziałeś.
Liz spojrzała na jego smutne oczy. Wiedziała, że myślał o swoim synu. I nagle dostrzegła coś czego chyba nie zauważyła wcześniej albo raczej nie uświadomiła sobie tego. W jego oczach był smutek, ale inny od tego, który pojawił się po słowach Kala na statku i było tam coś jeszcze. Patrzył na nią z...


Max zszedł do Crashdown. Miał zamiar wypić colę i wrócić do domu. Usiadł przy ladzie. Chwilę później pojawiła się przy nim Leni.

— Nie przepadasz za mną.- stwierdził Max po chwili ciszy.

— Zorientowałeś się.- w tym stwierdzeniu była czysta pogarda.

— Powiesz mi dlaczego?

— Z powodu dziewczyny, którą poznałam pół roku temu.

— Nie rozumiesz...

— Nie, to ty nie rozumiesz. Twój lud cię nienawidzi, a w nią wierzy. Ty jej niedoceniałeś. Oni to potrafią. Skrzywdź ją a uznasz, że tamten biały pokój to przedsionek raju.


Max wyszedł. Do Leni dołączyły Liz i Maria, a po pewnym czasie także Isabel. Temat kilku godzinnej rozmowy?

— Kiedy jest się w babskim gronie należy rozmawiać o nieobecnych, o nich.- powiedziała Leni mentorskim tonem.- Omówić ich centymetr po centymetrze. W przenośni i przede wszystkim dosłownie.


Jeden dzień do świąt. Crashdown. Kaly siedząc przy stoliku rozglądał się nerwowo dopóki Zack nie usiadł naprzeciwko niego.

— Czekasz na kogoś?

— Nie.

— Zaprzecza. To dobrze.- Ucieszył się Zack w myślach.

— A ty?

— Ja mam bogate życie wewnętrzne.

— Buddyzm...

— Wolę Święta. Choć biedna Leni...- odpowiednia mina i intonacja głosu.

— Coś jej się stało?

— Rodzice Liz wracają. Biedactwo. Nadejdą święta a ona..
Pięć minut później Kaly podszedł do Leni.

— Cześć.

— Co tam przyszły zielony ludziku?

— Słyszałem, że przydałoby ci się lokum.

— Słyszałeś?

— I tak się składa...- resztki pewności siebie wyparowały.- Mamy pusty pokój... Tata na pewno się zgodzi... Póki czegoś nie znajdziesz... To nie jest dwuznaczna propozycja.
Umówili się za godzinę. Po jego wyjściu Leni przestała tamować spazmy śmiechu.


Mieszkanie Kevina. Leni weszła bez pukania swoim normalnym tempem. Chwilowe zdziwienie na twarzy Kevina szybko zastąpił uśmiech.

— Kogo ja widzę?- w jego głosie było coś prowokującego.

— Po tylu miesiącach w tej dziurze nadal się trzymasz w dobrym stanie.- oceniła w prawnym okiem. Słowa wypowiedziała podobnym tonem.

— To rzeczywiście dziura, ale czuję, że nudy właśnie się skończyły.- patrzył w jej oczy z uśmiechem. Stanęli dość blisko siebie.

— Jak zawsze wysuwasz odpowiednie wnioski.


24 grudnia. Ranek. Liz podniosła słuchawkę telefonu dzwoniącego od dłuższej chwili.

— Witaj mamo... Nie wrócicie... Utknęliście na lotnisku... Tak. Zajmę się wszystkim.


Wieczorem. Liz wszystkim się zajęła. Crashdown wyglądał naprawdę imponująco. Na środku połączone stoliki tworzyły jeden stół wspaniale zastawiony. Kiedy razem z Maxem i Zackiem usiadła do kolacji wiedziała, że było warto. Wiedział, że tak nie może być zawsze, ale gdyby tak raz do roku... Zack wstał i podszedł po coś do lady. Liz odwróciła od niego oczy na chwilę i zwróciła się cicho i wolno do Maxa:

— Na pewno nie chcesz być teraz ze swoją rodziną?

— Wy jesteście moją rodziną.
Spojrzała w jego oczy, na Zacka. Poczuła coś czego nie czuła już od bardzo dawna. Nie pamiętała nawet kiedy, ale wiedziała, że już to czuła.


Maria i Michael przyszli w takiej zgodzie, że można to zaliczyć na poczet cudów(lub zasług pewnej świątecznej...- niedomówienie wynikające z wdzięczności Michaela).

— To są prawdziwe perły.- powiedziała Maria do Liz jakby sama nie mogła w to uwierzyć.

— To chyba dobrze?

— Nic nie rozumiesz. Gdyby zwierzęta zaczęły mówić, a my zwyczajni przedstawiciele ludzkiej rasy zmieniać kolory i kształty przedmiotów- takie rzeczy można jeszcze zrozumieć, ale to jest po prostu niesamowite.


Isabel i Alex po kolacji z rodzicami(każde ze swoimi) również wpadli na chwilę. Prawie cały czas spędzili gdzieś w kącie trzymając się za ręce jakby cały świat wokół nich nie istniał.


Kaly nie pamiętał które święta były tak udane jak te. Leni zdecydowanie zmieniła ich życie mimo krótkiej obecności, choć nawet ona nie wiedziała, że Amy De Luca się zjawi opowiadając o jakiś kwiatach i zaproszeniu. Nikt nie zaprzeczył według starej dobrej zasady- szeryfowi nie należy się narażać. Po kolacji Leni wymknęła się z domu. Postawiła sobie cel- bez względu na przeciwności ściągnie Kevina do Crashdown. Czy ktoś ma wątpliwości czy jej się udało?


Ian usiadł w fotelu i zamknął oczy rozkoszując się ciszą. Nagle poczuł coś dziwnego. Znał to uczucie. Tylko ona potrafiła je w nim obudzić. To jednak nie było możliwe. Więc to tylko złudzenie?


Zack doskonale radził sobie na łyżwach. Jeździł na nich pierwszy raz, ale nie miał takich problemów jak Max. Szybko wyprzedził jego i Liz. Oboje zanim spojrzeli.

— Dziękuję.- powiedział Max, patrząc już na nią.- Dziękuję ci za mojego syna.
Liz spojrzała głęboko w oczy Maxowi jakby czegoś szukając. Nie wiedziała czy to znalazła, ale...


Koniec części jedenastej.

Poprzednia część Wersja do druku Następna część