Felicity - tłum. Milla

Choosing Destiny (12)

Poprzednia część Wersja do druku

CZĘŚĆ 12




W jasny dzień w Nowym Meksyku dzieci bawiły się w parku. Matki kołysały swoje maluchy do snu. Rodziny razem szły do kościoła: mężowie i żony trzymający się za ręce w ławkach. Nastolatki robiące zakupy, narzekające na prace domowe i tanecznym krokiem przemierzające alejki śmiejąc się nieustannie.
Zaniepokojeni przyjaciele, dyskutujący i próbujący znaleźć sposób by ocalić świat.
Sama, przerażona i zziębnięta pomimo świecącego słońca, kobieta była rozdarta pomiędzy miłością i nienawiścią, przyjaźnią i bólem, płakała nad przeznaczeniem, które straciła, losem, którego nie wiedziała jak odnaleźć.
Obserwował ją jeden człowiek, stojący w ciszy i ukryciu, z ciemnymi oczami, był zmęczony i miał serce pełne bólu. Mężczyzna, który ją kochał i który zabiłby ją w mgnieniu oka. Mężczyzna, który widział koniec słonecznych dni w Roswell, parków, tańczących nastolatków i kościołów. Mężczyzna, który widział koniec przyjaciół, planów i kobiety, która siedziała przed nim i płakała.
To już nie było w jego rękach. Ale ciągle było w jego sercu.



"Słuchajcie, nie wiem jak wy nie-ludzie, ale ja nie dam rady dłużej. Mój mózg jest gotów eksplodować w każdej chwili. A tak się składa, że 'lubię' ten przyrząd," zauważyła Serena, przecierając oczy.
"Serena ma rację," zgodził się Max. "Dosyć jak na jeden dzień. Dużo zrobiliśmy."
"Nic nie zrobiliśmy," parsknął Michael. "Ale z cała pewnością dużo rozmawialiśmy."
"Michael..." Max rzucił mu ostrzegające spojrzenie.
"Maxwell..." odpowiedział Michael, wstając i przeciągając się. Podał rękę Isabel i pomógł jej wstać.
Max pomógł wstać Liz, a potem Serenie. Stali w grocie z Granilithem i pocierali bolące karki. Byli tam od ośmiu godzin z krótką przerwą na posiłek. Tess zniknęła. Liz nie była nawet w stanie wyrazić słowami jak bardzo ją to zdenerwowało.
"Zadzwonię do was wszystkich jutro?" zasugerował Max.
"Jasne," zgodziła się Isabel. "Pójdę i..."
Max szybko skinął głową, wiedząc, że chodziło jej o to, iż pójdzie poszukać Tess.
"Gdybyś potrzebowała pomocy..."
"Dzięki. Mam ją." Rzuciła spojrzenie na Michaela, który skinął głową.
"Jasne. Dobranoc."
"Idę do domu," powiedziała Serena. "Mam pracę domową." Jej wzrok zatrzymał się na Liz. "Zobaczymy się później?"
Jej współlokatorka skinęła szybko głową, rumieniąc się delikatnie, kiedy Max wziął ją za rękę.
Jedno za drugim Isebel, Michael i Serena opóścili grotę, pozostawiając Maxa i Liz samych.
"Co powiedziałaś Tess?" spytał cicho.
"Że nie może odejść. Że wszyscy jej potrzebują," odpowiedziała Liz.
"Ciebie też potrzebuję, wiesz o tym," powiedział Max, odwracając się do niej. "Zawsze cię potrzebowałem."
Nie była pewna czy mu wierzy, ale w chwili, gdy objął ją ramieniem Granilith zalśnił jasno i nie można było temu zaprzeczyć. Liz spojrzała na niego, na mężczyznę, którego zawsze kochała, mężczyznę z którego na dobre zrezygnowała, aż ponownie wkroczył w jej życie trzy dni wcześniej. Czy to były tylko trzy dni? Wydawało się, że minęła cała wieczność.
"Wiem," mruknęła w odpowiedzi.
Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. "Zdaje się, że przegapiliśmy godzinę wymeldowania, to miała być dwunasta w południe, huh?"
"Nie zwróciliśmy klucza!" uświadomiła sobie Liz, podnosząc jedną dłoń do ust. " I tak nam policzą za następny dzień..." Powoli spojrzała w górę, zdając sobie sprawę z tego co mówi i zobaczyła pragnienie lśniące w jego oczach.
"Nie chcemy marnować naszych pieniędzy..." mruknął.
Potrząsnęła głową, nie zdając sobie z tego sprawy. "Zdecydowanie nie," zgodziła się.
"Może powinniśmy tam iść... tylko po to by nie marnować..."
"Chińszczyzna na wynos?" zasugerowała Liz.
"Byle szybko," powiedział niewinnie, pochylając się i przykrywając jej usta swoimi. Liz objęła go ramionami za szyję i poddała się pożądaniu, któremu tak długo zaprzeczała.



Tess czekała na światło księżyca, ale tej nocy nie było księżyca. Tylko gwiazdy. Usiadła na ławce w parku w świetle gwiazd, z kolanami podkurczonymi do góry i zastanawiała się dlaczego ona, kosmitka, boi się ciemności.
Powinna kochać gwiazdy. Wiedziała, że powinna. Jedna z nich była jej. Jej dom. Ale za każdym razem kiedy patrzyła na nie w górze, mogła myśleć tylko o tym jak niewiarygodnie ogromny był kosmos i jaka maleńka była ona, w porównaniu do niego. Była niczym.
Ale z jakiś powodów, zawsze myślała, że Max był wszystkim.
Patrząc wstecz na minione sześć lat, mogła zauważyć oznaki. On jej nigdy tak naprawdę nie kochał. Och, prawdopodobnie zależało mu na niej. Przynajmniej jako przyjaciółce, może nawet jak na członku rodziny. Ale nigdy nie patrzył na nią błyszczącymi oczami, tak jak patrzył na Liz Parker. Ona nigdy tego nie zauważała, a teraz patrząc wstecz to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Po prostu nie chciała tego widzieć. A teraz jej oczy zostały zmuszone, by otworzyć się na prawdę.
Tess chciała uciec. Daleko, szybko: gdziekolwiek. Wydostać się z tego miasta, pełnego wspomnień. Wydostać się z tego stanu, z tej pustyni i z tego przeznaczenia. Z tego kraju. Z tego świata. Daleko od Maxa. Gdzieś, gdzie mogłaby zacząć od nowa, gdzie nie musiałaby oglądać go nie kochającego jej. Gdzieś, gdzie może ktoś by jej potrzebował.
Ale znać ją? Rozumieć ją? Nigdy.
I był jeszcze Granilith. Tess nie miała siły by tam wrócić i zapytać, czy to co mówiła Liz to prawda, czy naprawdę jej potrzebują. Pomyślała, że to miało sens. Była częścią Królewskiej Czwórki. Nie chcieliby aby moc Granilithu wpadła w niepowołane ręce, dlatego potrzebowali klucza: Czwórki. To miało aż za dużo sensu.
Tess Harding chciała być potrzebna chyba tak bardzo, jak chciała uciec.
Co stawiało ją przed dylematem.
Wyjechać i nigdy więcej nie musiałaby oglądać Maxa. Wyjechać i nigdy więcej nie zobaczyć Maxa. Może dla nich wszystkich byłoby lepiej, gdyby usunęła się z drogi... ale może (Tess trudna było to przyznać) Liz miała rację i to byłaby zdrada. Czy Tess mogła ryzykować zdradzenie ich wszystkich tylko dlatego, że nie była w stanie patrzeć jak jej chłopak rusza naprzód?
I była jeszcze Isabel i Michael, byli prawie rodziną, której nigdy nie miała. I Serena, jedyny człowiek do którego była się w stanie kiedykolwiek otworzyć. I Kyle, który był całkiem milusi w ten westernowy sposób.
Było przeznaczenie i wrogowie do pokonania i może pośród tych kryształów, była też jej matka. Czy mogła ryzykować nie przekonania się o tym?
Park był cichy, całkiem nieruchomy, a Tess nie miała więcej łez. Tylko cisza i zmieszanie i decyzja do podjęcia. Nie mogła z tym czekać. Nie mogła odłożyć tego do jutra. Musiała wiedzieć, aby móc zacząć od nowa. Gdziekolwiek by to miało być.
Tess spojrzała w górę na gwiazdy, na gwiazdy, które przerażały ją, aż do szpiku jej pół-ludzkich kości. Byłyby ciągle takie same gdyby wyjechała, gdziekolwiek by wyjechała. Nie mogła uciec przed gwiazdami. Ale mogła mieć pewność, że spędzi wiele takich nocy, sama pod pustym niebem. Nie chciała tego. Tak samo mocno jak chciała wyjechać, uciec od całego bólu, nie chciała być sama.
I nagle Tess zdała sobie sprawę, że już podjęła decyzję.
W krzakach rozległ się dźwięk, jakby ktoś wyszeptał, "Dziękuję ci," ale kiedy Tess się odwróciła, nikogo tam nie było.



Pośród ciszy poprzedzającej świt, Liz obudziła się w ciepłych ramionach i uśmiechnęła się.
"Muszę iść do domu i przebrać się przed zajęciami," wyszeptała Maxowi do ucha, podnosząc się do pozycji siedzącej, kiedy chwycił ją przez sen i przyciągnął z powrotem do siebie.
Jego oczy w końcu się otworzyły. "Kocham cię," mruknął, patrząc na nią.
Liz znieruchomiała, uderzona cicho przez te słowa, przez prawdę o tym gdzie była w tym momencie.
"No chodź," wyszeptała i wyciągnęła go z łóżka.



Pół godziny później pocałowała go na pożegnanie przed swoim mieszkaniem, podbiegła do drzwi, otworzyła kluczem zamek i na palcach przeszła do swojego pokoju, właśnie gdy słońce zaczynało świecić. Nikogo tam nie było, ale na jej poduszce leżała koperta, z jej imieniem na wierzchu. Zdjęła torbę z ramienia, położyła ją na podłodze i przysiadła na łóżku niczym oddech ducha, ledwo dotykając czegokolwiek.
W kopercie była kartka, strona z jej notatnika. Musiał go wyjąć z jej biurka. Rozłożyła papier powoli i zaczęła czytać:



Droga Liz,
Jeśli to czytasz, to odszedłem. Dziękuję ci. Nie jestem w stanie wystarczająco tego wyrazić. Dziękuję ci. Są wspomnienia, co do których oddałbym wszystko, by ich nie mieć i dzięki tobie one zniknęły. Na zawsze, mam nadzieję. Chciałbym móc ci się odwdzięczyć, ale nic nigdy nie będzie w stanie odwdzięczyć ci się za to co zrobiłaś dla mnie, dla wszystkich. Mam tylko nadzieję, że kiedy będziesz starą kobietą, siwą i przygarbioną i wciąż tak piękną, jak tego dnia gdy cię uzdrowiłem, spojrzysz wstecz na swoje życie i ono będzie piękne. I mogę się tylko modlić, abym był wtedy z tobą, z moimi własnymi pięknymi wspomnieniami o tobie. Przyszłoś zależy teraz od decyzji.
Ktoś kiedyś powiedział, "Przeznaczenie to nie kwestia przypadku, to kwestia wyboru, to nie coś na co należy czekać, to coś co trzeba osiągnąć." Ty osiągnęłaś moje przeznaczenie, to przeznaczenie. Bez ciebie, byłbym niczym. Zawsze o tym pamiętaj. Mam nadzieję, że ten drugi Max... ten drugi ja.... będzie ci mówił każdego dnia jak bardzo cię kocham, ale jeśli nie, ponieważ to był długi dzień lub myślę, że już to wiesz... nigdy nie przestań wierzyć, że tak właśnie czuję. Zawszę będę cię kochał. W życiu, które wiodłem, jedyną pewną rzeczą był ból utraty ciebie i nadzieja, że może kiedyś ponownie spojrzysz na mnie z miłością.
Wybierz swoje przeznaczenie Liz. Wybierz to, które cię uszczęśliwi.



Z miłością, na zawsze,
Max




Za oknem świeciły pierwsze promienie słońca, a Liz płakała, ponieważ w końcu uwierzyła w przeznaczenie.

KONIEC




Poprzednia część Wersja do druku