_liz

Perłowa krew (2)

Poprzednia część Wersja do druku

II

Nie wszystko zaczyna się gwałtownie i nie spada niczym grom z jasnego nieba. Nawet pożar zaczyna się od drobnej iskry. Tak było z naszym uczuciem. Moim i Maxa. Początek to zwykłe zauroczenie. Kilka rumieńców, niepewność, uśmiech, dotyk. Ale tak się to wszystko właśnie odbywa. Potem przychodzą dalsze przemiany w prawdziwy związek. U nas zaczęło się od szpitala, poprzez kolację. Nie... Poprzez wiele kolacji, spacerów i rozmów. Aż do momentu, w którym już nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Kto mógł przypuszczać, że jednak panująca wówczas "siła wyższa" może to wszystko zburzyć...

~*~

Marzec, rok 1941. Szkolenie sanitariuszek już dawno się zakończyło, mimo to dziewczyny dostały przydział w tym samym szpitalu. Pozwoliło to Liz na utrzymanie kontaktu z Maxem, który mimo ciągłych ćwiczeń i lotów, znajdował czas na spotkania i pisanie. Marzec był dla żołnierzy nowojorskich jednostek ulubionym miesiącem. Dostawali wtedy przepustki na wyjścia na ponad dwadzieścia cztery godziny. Owocowało to licznymi spotkaniami z pielęgniarkami. A na wszystkim zyskiwały wszelkiego rodzaju lokale, w których zatrzymywali się żołnierze razem ze swoimi towarzyszkami. Teraz zadania Liz stało się o wiele poważniejsze. Dostała rozkaz od Marii. Jako jedyna znała osobiście jednego z żołnierzy, więc jako jedyna mogła jednocześnie zaprosić na wieczór całą eskadrę pilotów. Dziewczyna nie miała zamiaru odmawiać. Wiedziała, ze dla Marii, a także wielu innych dziewczyn to jedyna rozrywka od wielu miesięcy. Podejrzewała też, ze nie będzie musiała długo ich namawiać, bo sami z chęcią się zjawią. Dla niej liczyło się jedynie spotkanie z Maxem. Dawno go nie widziała, co przysporzyło jej kilka bezsennych nocy, spędzonych na rozmyślaniu o nim. Zawsze siadała wtedy przy oknie, wpatrywała się w niebo i dotykała dłonią prawego policzka. Wyobrażała sobie wtedy, że to jego ciepła dłoń muska jej skórę i pozostawia na niej niezatarte ślady. Przymykała oczy, a w pamięci powracał jego obraz. I budziło się w niej pragnienie, aby mógł być teraz przy niej i spoglądać w jej oczy, jak zawsze to robił. Niezależnie od sytuacji czy nastroju, zawsze patrzył na nią tak samo. Z tym samym głębokim uczuciem, fascynacją, podziwem. Czuła się wtedy najszczęśliwsza na świecie, jakby tylko jego miłość dawała prawo do takiego uczucia. W chłodne noce kuliła się i otulała szalem, śniąc o jego ramionach splecionych wokół niej. Dlatego każda chwila spędzona z nim była dla niej najważniejsza i wyjątkowa. Każda sekunda była inna, barwiona inaczej, pleciona innymi nićmi czasu, dlatego zawsze pozostawały w jej pamięci, nawet najdrobniejsze szczegóły, najmniejszy dotyk, najciszej wypowiedziane słowo, najkrótsze spojrzenie. Z tego powodu nie mogła doczekać się następnego dnia, w którym mieli spotkać się na dłużej niż kwadrans. Na cały dzień i całą noc.
* * *
Hotelowa restauracja przeżywała prawdziwe oblężenie. Cała eskadra pilotów jednej z nowojorskich jednostek i cały zastęp dwudziestoletnich kobiet, z których większość stanowiły pielęgniarki. Grupa podekscytowanych dziewczyna stała przy jednym z filarów i rozglądała się nerwowo. Blondynka w czarnej sukience w kwiaty, idealnie podkreślającej jej kształty wciąż pytała stojąca obok dobrną brunetkę:

— Kiedy przyjdą? Może to oni? Nie oni?
Liz nie reagowała na pytania Marii, tylko wypatrywała w tłumie już bawiących się żołnierzy, tego, na którego czekała. I w pewnym momencie od strony drzwi wyłoniła się grupka kilku pilotów, którzy wyglądali na równie podekscytowanych co koleżanki Liz po fachu. Ale był tam również jeden, który spokojnie, ale z lekkim strachem przemierzał wzrokiem twarze wszystkich dziewcząt na sali. Jego spojrzenie zatrzymało się na jednej z nich. Uśmiech pojawił się na twarzy. Oto była ona. Ciemne włosy, ciemne oczy, ciemna skóra. Niczym nocna gwiazda. Ale dla niego jaśniała również za dnia. Była jego aniołem, który rozwija swoje skrzydła i promienieje skrytą tajemnicza mocą tylko w pobliżu niego. I to napawało go dumą, której nic nie było w stanie zniszczyć. Zrobił szybko kilka kroków w jej stronę, pragnąc ponownie poczuć zapach jej ciała, ciepło jej miękkiej skóry, smak różowych ust. Dziewczyna drgnęła widząc go. Instynktownie podeszła bliżej niego. Stali zaledwie kilka centymetrów od siebie. Bez słów, bez gestów, patrzyli na siebie, nie mogąc oderwać wzroku i upajając się ułamkami sekund, które przepływały przez ich palce. Trąceni przez jedną z tych magicznych cząstek rzucili się sobie na szyję, tuląc tak mocno, jakby nie widzieli się od kilku lat. Ale dla nich każdy tydzień bez siebie ciągnął się niczym długi rok. Pusty i ponury. Sielankę przerwano:

— Ekhm... – czyjeś ostentacyjne chrząknięcie zmusiło Maxa od postawienia Liz na ziemię i oderwania od niej swoich ust – Wybaczcie, że przeszkadzam, ale może najpierw nas przedstawicie – powiedziała Isabel – A potem wrócicie sobie do... milszych spraw.

— Właśnie – poparła ją Maria i z zaciekawieniem zerknęła na pozostałych żołnierzy, stojących za Maxem – Macie ochotę na zabawę?
Max spojrzał na Liz, która ledwo powstrzymywała śmiech. On sam nie krył rozbawienia. Obrócił twarz w stronę kolegów. Przedstawił ich kolejno:

— Porucznik Kyle Valenti. – wskazywał dłonią – Porucznik Alex Whitman. I porucznik Michael Guerin.

— Maria De Luca – blondynka nie mogła się powstrzymać i nawet nie czekała, aż Liz pospieszy z przedstawieniem ich
Podała kolejno każdemu z nich dłoń. Ale zatrzymała ją na dłużej w uścisku ostatniego z pilotów. Miała wrażenie, że drobne iskry przeskakują z jego dłoni na jej i z powrotem, jakby oboje byli namagnesowani i nie mogli się od siebie oderwać, uwalniając jednocześnie ogromne pokłady energii. Młody mężczyzna zmierzył ją uważnym wzrokiem, który spowodował drżenie jej całego ciała. Nie zauważyli nawet, że Liz przedstawiała dalsze koleżanki. Dla Michaela istniała w tym momencie tylko zielonooka blondynka o niesamowicie czerwonych ustach. Tymczasem Liz dotarła do wysokiej dziewczyny o jasnych włosach, na widok której co drugi żołnierz dostawał ślinotoku.

— Isabel Harding. – przedstawiła ją
Smukła dłoń pochwycona została przez Kyla. Jednak nie na długo, bo dziewczyna wysunęła dłoń z uścisku i podała stojącemu obok, niepozornemu chłopakowi, który patrzył na nią inaczej niż inni. Ujął jej rękę i pocałował wierch dłoni, powodując lekki uśmiech na twarzy dziewczyny.

— Alex Whitman. – przedstawił się
* * *
Taniec bywa męczący, ale nie wtedy, gdy tańczy się z ukochaną osobą. Mijała kolejna godzina, a Max i Liz wciąż znajdowali się na parkiecie. Objęci, wtuleni w siebie, jakby świat obok nich nie istniał. Wzrok dziewczyny przesunął się na chwile na jej przyjaciółki, siedzące przy odległym stoliku. Isabel otoczona wieńcem adoratorów, co w żadnym stopniu nie zdziwiło nikogo. Ale Liz miała wrażenie, że blondynka więcej uwagi poświęca siedzącemu tuż obok niej Alexowi, który wciąż zdawał się być niesamowicie speszony. Potem jej spojrzenie padło na drugi stolik, przy którym siedziała Maria. Nie sama. Razem z Michaelem. Dwójkę najwyraźniej coś do siebie ciągnęło, bo chłopak patrzył na nią niezwykle intensywnie, a Maria... no właśnie Maria nic nie mówiła, co mogło świadczyć tylko o stanie jej umysłu, który znajdował się właśnie pod ogromną presją jej własnych uczuć. Liz powróciła myślami do Maxa. Mogłaby tak trwać z nim przez wieki i nie dość, że nie znudziłoby jej się, to pragnęłaby więcej. Teraz kiedy jego ramiona oplatały jej ciało, jego ciepło sączyło się do jej wnętrza, jego oczy co chwila powracały na jej postać, a jego oddech odbijał się miękko od jej skóry, nigdzie indziej nie czułaby się bezpieczniej. I nigdzie indziej nie chciałaby być. Prawdopodobnie, gdyby ktoś zrzucił teraz bombę kilka metrów od nich, nie zauważyłaby tego. Ani on. Wreszcie mógł być przy niej i znów cieszyć się całą nią. Zawsze, gdy nie spotykali się dłuższy czas, spędzał każda chwilę na powracaniu myślami do niej i momentów, które ze sobą dzielili. Pojedyncze loty stały się kolejnym sposobem do rozmyślania o Liz. Za każdym razem, gdy wzbijał się w powietrze i szybował wśród chmur, chwytał tę drobną nutkę wspomnienia, kiedy ona przy nim była, a jej dłonie dotykały jego skóry. A widok słońca przypominał mu złociste kropelki zatopione w jej oczach. Od dziecka kochał samoloty, kochał latanie. Ale teraz pokochał je jeszcze bardziej. Jego dłoń przesunęła się po jej plecach, policzek wtulił w kaskadę jej włosów, skóra napięła się gdy tylko jej ciepły oddech musnął jego szyję. Odsunął nieco głowę, żeby móc spojrzeć na nią i po chwili pochylić się, odciskając swoje usta na jej wargach, niczym piętno.
* * *
Max i Michael siedzieli w białym korytarzu i w milczeniu czekali na swoją kolej. Do czego? Do rozmowy ze swoim dowódcą. Drzwi do gabinetu otworzyły się, a sekretarka zawołała ich do środka. Obaj spojrzeli na siebie, bez słów życząc sobie powodzenia. Wizyty u dowódcy nie były bynajmniej chlebem powszednim i nigdy nie wiadomo było, co mogą oznaczać. Naganę czy wyróżnienie. Weszli do środka i stanęli przed kolejnymi drzwiami, prowadzącymi bezpośrednio do pomieszczenia, w którym przebywał ich dowódca. Obaj spojrzeli odruchowo na czarną tabliczkę na drzwiach. Major Jesse Rodriguez. Michael nabierał głęboko powietrza, gdy Max zdobył się na odwagę i otworzył drzwi. Weszli do środka.

— Porucznik max Evans i porucznik Michael Guerin meldują się na rozkaz, sir.

— Spocznij. – zabrzmiał chłodny głos
Mężczyzna siedzący na krześle wstał i podszedł bliżej. Jego wzrok mógł w tym momencie zmieść z powierzchni ziemi. Obszedł ich dokoła, poczym znów stanął przed nimi. Pokiwał głową i sięgnął po akta leżące na jego biurku.

— Wiecie co to jest? – zapytał, wymachując teczką przed ich twarzami

— Nie, sir. – odpowiedzieli obaj

— To wasze akta. – odpowiedział major i rzucił je z powrotem na blat
Znów zapanowała cisza. Dowódca oparł się o biurko, skrzyżował ramiona i ponownie zmierzył ich uważnym wzrokiem.

— Jesteście najlepszymi pilotami w eskadrze.

— Dziękujemy, sir. – powiedział Michael

— Nie dziękuj, jeszcze nie wiesz co ci powiem. – przerwał mu ostro – Kilka miesięcy temu złożyliście podania o przeniesienie. Do Anglii. Zgadza się?

— Tak, sir. – odpowiedzieli obaj bez zająknięcia

— Wiecie, że obecnie rozgrywa się tam piekło, jakiego sobie nigdy nie wyobrażaliście? My jesteśmy krajem neutralnym. Nie ma potrzeby, żebyście się narażali.

— Z całym szacunkiem, sir – przerwał mu Max – Chcemy walczyć.
Major wyprostował się i podszedł dużo bliżej do niego. Ich nosy prawie się stykały. Po kilku sekundach napięcia dowódca cofnął się i westchnął. Pokiwał głową, sięgając ponownie po akta. Przeszedł za biurko i powiedział:

— Anglicy bardzo chętnie z was skorzystają. Wyjeżdżacie za trzy dni.

— Dziękujemy, sir. – powiedzieli obaj, przełykając ślinę

— Nie dziękujcie. – powiedział dowódca, siadając w swoim fotelu – To pewna śmierć. To ja wam podziękuję, jeśli wrócicie. Odmaszerować.

— Tak jest, sir. – odpowiedzieli i wyszli
* * *
Liz siedziała sztywno na łóżku. Nie miała innego wyjścia, bo Maria w przypływie nudy dobrała się do jej włosów z postanowieniem zaplecenia ich w dobierany warkocz albo najlepiej w dwa. Przy tym wszystkim nie mogła się opamiętać i wciąż opowiadała Liz o Michaelu i o tym, jak niesamowicie do siebie pasują. Brunetka udawała, że słucha. Ale myślami wciąż krążyła wokół tamtego wieczoru. Przymknęła oczy, żeby móc ponownie zatonąć w tamtej muzyce i w jego ramionach. Szybko jednak ja wywołano ze stanu podświadomości. Do sali weszła Isabel i z ogromnym zapałem zaczęła mówić:

— Dziewczyny. Przenoszą nas.

— Jak to przenoszą? – do Marii nie dotarły jasno słowa Isabel

— Przenoszą naszą grupę sanitariuszek.

— Gdzie? – Liz półprzytomnie zadała pytanie

— Jeszcze nie wiem. Powiedzą nam za kilka dni. – odpowiedziała blondynka i usiadła na łóżku obok – Żegnaj Nowy Yorku.

~*~

Te słowa uświadomiły mi, że stajemy na rozstaju dróg. Moja ścieżka prowadzi gdzie indziej. Max też pewnie podąży inną drogą. Takie były czasy. Tylko, że ja nie miałam ochoty żegnać Nowego Yorku. To oznaczało pożegnanie z nim, z Maxem. Bałam się słów "żegnaj". Bardziej niż całej tej przeklętej wojny, bałam się tego, że już nigdy go nie zobaczę. Wszystkie się tego obawiałyśmy. Tylko, że ja nie byłam ani Marią ani Isabel. Ja byłam sobą i nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić życia bez niego.
c.d.n.


Poprzednia część Wersja do druku