_liz

Iskry (6)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

VI

Dziewczyna siedziała po turecku na łóżku i czytała książkę. W każdym bądź razie usiłowała ją przeczytać, ale jej wzrok co chwila podrywał się do góry i padał na postać chłopaka. Ten od jakiejś godziny chodził nerwowo w te i z powrotem. Mamrotał coś pod nosem. Maria poczuła się głupio, ale sama nie wiedziała dlaczego. Czy to z powodu tego, że przez jej zemstę coś może stać się Liz i jednocześnie może się też coś stać jej bratu. A może dlatego, że obiecała nic nie mówić Michaelowi, a jednak powiedziała. Jej zielone oczy nie mogły się od niego oderwać. Nie widziała go jeszcze takim zdenerwowanym. Musiała to być naprawdę poważna sprawa. W końcu podniosła głowę, utkwiła wzrok w chłopaku i powiedziała z lekkim uśmieszkiem:

— Bo mi wydepczesz dziurę w podłodze.
Chłopak zatrzymał się w miejscu i spojrzał na nią ze zdumieniem, jakby mówiła po chińsku albo jakby dopiero teraz zauważył jej istnienie. I ponownie zalała go fala zielonkawej poświaty. Tym razem otuliła go miękkim szalem i przymknęła jego oczy tak, ze w wyobraźni nie widział szarej rzeczywistości, ale łąki usłane gwiazdami, perłami i całą masą tęczowych iskier. Michael szybko potrząsnął głowa, żeby się otrzeźwić z tego lepkiego snu. Jego dłonie oparły się o jego biodra, a zmrużone oczy lustrowały postać Marii. W końcu powiedział:

— Nie mówiła, gdzie pojechali dokładnie?

— Nie. – Maria odpowiedziała spokojnie

— Ona mnie wpędzi do grobu. – jęknął Michael

— Za późno... – mruknęła pod nosem blondynka

— Słucham? – zrobił krok w jej stronę, jeszcze mocniej wbijając w nią wzrok

— Powiedziałam, że już dawno cię wpędziła do grobu. – kiedy chłopak lekko się uśmiechnął, zmyła go błyskawicznie – Bo jesteś całkowicie wyprany z uczuć, jak jakiś zombie.

— Czego ty znowu chcesz? – zapytał pełen oburzenia
Miał nadzieję, ze to mają już za sobą. Że już się pogodzili. Ale nie... Ona znów wracała do tego tematu. I jakoś mu się to nie podobało. Wiedział, że ona chce rozmawiać o pocałunku, o uczuciach, że tego się czepia. Ale on nie lubił takich rozmów. W ogóle. Sam postrzegał siebie niczym taką muszelkę z dna oceanu. Taką zawijaną. Do jej wnętrza trzeba przejść długa droga, krętą, aż może się w głowie zakręcić, a jeszcze nie wiadomo co się danego dnia w środku znajdzie. Tego dnia nie miał ochoty wchodzić do tej muszelki tylko po to, żeby wiecznie otwarta ostryga mogła sobie pożreć jego perły. Ale Maria nie da się tak łatwo zbyć i wiedział o tym. Blondynka zaczęła swoją małą bitwę.

— Żebyś zaczął się zachowywać chociaż w połowie jak człowiek, którego usiłujesz odegrać. Chociażby kiedy w pobliży znajduje się ktoś normalny.

— Nie widzę w pobliżu nikogo normalnego. – odpowiedział jej

— Bo przed oczami jak zwykle masz tylko siebie.

— Lubię ładne widoki. – odpowiedział z uśmiechem

— Wiesz – jęknęła – Ty nie jesteś kosmitą. Ty jesteś przedstawicielem wymarłego gatunku prymitywnych mamutów nazywanych powszechnie mężczyznami. W dodatku cierpisz na chorobę zwaną samouwielbienie.

— Jak tu nie wielbić kogoś takiego jak ja? – zapytał z przekąsem – A ty jesteś pewna, ze urodziłaś się na ziemi? Założę się, ze lekarz, który rzekomo cię sprowadził na ten świat, umarł... Bo go zagadałaś na śmierć. – zbliżył się do niej jeszcze na krok – Stanowiłabyś świetne perpetum mobile. Tylko podrażnij, a gada jak najęta i nie chce się wyłączyć.

— Przykro mi, ale mam za tak zawsze kiedy widzę skrzyżowanie Dartha Vadera z Piotrusiem Panem.

— I ja niby tak wyglądam panno Długi Ozór?

— Tak. – powiedziała – Ale z Dartha Vadera masz jedynie kosmiczne pochodzenie, a do Piotrusia brakuje ci tylko zielonych rajstop.

— Zielone rajstopy? Zaczynam się martwić o twój stan zdrowia...

— To się nazywa grypa michaelowa... chciałam powiedzieć żołądkowa.

— Uważaj, żebym cię nie zaszczepił. – mruknął ostrzegawczo
Michael czuł, jak grunt pod nogami mu się osuwa. Maria nabierała wprawy w takim dogryzaniu. Zaczął się nawet zastanawiać czy przypadkiem nie brała lekcji u Liz. Ale nie miał zamiaru dalej się pogrążać, wolał to zakończyć. Ona zmierzała nieustannie do jednego, a on nie chciał docierać do tego miejsca. Wolał wyjść. Tak tez zrobił. Obrócił się wokół własnej osi i wyszedł tak jak wszedł – przez okno. Maria nie zdążyła nawet zareagować.
* * *
Blondynka z niedowierzaniem spoglądała jak postać chłopaka znika w mroku. Pokręciła głową i jęknęła. Dotarło do niej, że sama go do tego sprowokowała. I nie wiedziała dlaczego, ale najchętniej by mu jeszcze nagadała. Miała wrażenie, że wysyła jej jakieś takie wibracje, które niczym feromony drażnią jej umysł i ciało. Dla niej Michael był jak szczelnie zamknięta księga czarnej magii. Ciężka do strawienia, nie do otworzenia. Pisana ręcznie, skrywająca w sobie wiele tajemnic. Przy odpowiednim podejściu dało się tę księgę otworzyć, ale nie wiadomo było czy czary zostaną użyte dla nas czy przeciwko nam. Dlatego bała się "otwierać" Michaela, ale z drugiej strony niektórymi słowami i czynami wręcz do tego dążyła. Maria ponownie pokręciła głowa nie wiedząc co właściwie chce osiągnąć. Wiedziała jednak, że teraz Michael ma dużo poważniejsze kłopoty na głowie niż ona sama. I cokolwiek to było i mimo, że on nie chciał pomocy, ona mu jej udzieli. Nie zostawi go. Może i było w tym działanie wyrzutów sumienia. Ale najbardziej we znaki dawały się Marii te dziwne uczucia, które wypełniały jej duszę zawsze, kiedy on był w pobliżu. Niczym artysta swoje farby na palecie, tak mieszały się w niej sprzeczności. Zerwała się z miejsca, sięgnęła po bluzę i wyszła ta samą drogą co Michael.
* * *

— Michael czekaj. – zawołała, kiedy była już o kilka kroków od niego
Chłopak przystanął i zerknął na nią. Nie miał pojęcia, ze za nim idzie. Mówiąc szczerze, to nawet się tego nie spodziewał. Choć nie było tego widać, był zaskoczony. Ale mile zaskoczony. Jakkolwiek by się Maria nie zachowywała on lubił jej towarzystwo, nawet jeśli się kłócili. Może nie przynosiła mu spokoju jak Liz, ale dawała zaznać czegoś innego. Czegoś... ulotnego i dla niego nieokreślonego. To tak jakby zimową nocą, pośród śniegu i lodu, zakwitły krokusy a granatowe niebo rozświetliła wielobarwna zorza – tak było z nim zawsze, kiedy tylko ona znajdowała się w pobliżu. Wydawało mu się nawet, że lekko się uśmiecha, ale szybko obrócił twarz, żeby nie mogła tego zobaczyć. Teraz szli obok siebie. Krok w krok. Bez słowa. Jakby każde bało się cokolwiek powiedzieć, żeby nie zniszczyć tej chwili, żeby nie wydać siebie i własnych uczuć. Michael wbił dłonie mocno w kieszenie, a Maria splotła ramiona wokół siebie, zapewniając swojemu ciału więcej ciepła. Żadne z nich nie wiedziało jak to się stało, ale zaczęli iść bardzo blisko siebie, praktycznie stykając się ramionami. Dziewczyna nabrała głęboko powietrza nosem, chłonąć zapach Michaela. Nigdy nie przypuszczała, że ktokolwiek może tak pachnieć. A jednak... To było odurzające i uzależniające. Jeszcze kilka wdechów i nie będzie potrafiła zasnąć bez tego zapachu. 'Musze przestać' powtarzała sobie w myślach 'Musze się zatrzymać' I stanęła w miejscu. Michael zrobił jeszcze dwa kroki do przodu, ale zatrzymał się gwałtownie, kiedy nie poczuł przy sobie ciepła jej ciała, a jego skóra nie przesiąkała zielonkawą zorzą sączoną spod jej powiek. Obrócił się i spojrzał na nią. Stała skulona i wbijała wzrok w chodnik. Musiał przyznać, ze w świetle nocnego księżyca, wyglądała ślicznie i tak spokojnie. Aż nie mógł powstrzymać uśmiechu. Zapytał spokojnie i ciepło:

— Coś się stało?
Jej głowa uniosła się, a on znów zachłysnął się seledynowo-srebrną poświatą powietrza. Z jej ust wydobył się miękki głos, lekko rozdygotany:

— Nie potrafię tak... ty... – zaczęła się plątać, opuściła głowę – Ja... ty, kiedy...
Michael zrobił krok w jej stronę. Uniosła ponownie twarz w jego stronę. Jej nogi lekko się ugięły, kiedy w jej żyłach popłynęła bursztynowo-gwiaździsta substancja. Przymknęła oczy, gdy jego dłoń delikatnie musnęła jej policzek. A potem nie było już nic prócz odmętów niesamowitego ciepła i energii, gdy jego usta odnalazły jej miękkie wargi.
* * *
Michael oderwał się od niej i zrobił krok w tył. Żadne z nich nic nie mówiło, ale każde z innego powodu. On bał się, ze zrobił coś nie tak, a jego słowa wywołają kolejną kłótnię. Maria obawiała się, że czar chwili pryśnie, jeśli z jej ust cokolwiek się wydobędzie. I może staliby tak jeszcze długo, gdyby nie pisk opon. Tuż obok nich zatrzymał się samochód, z którego wysiadła Liz. Wyglądała na dość zdenerwowaną, co rzadko jej się zdarzało. Tuż za nią wysiadł Max, całkowicie oszołomiony. Nic nie powiedział, tylko spojrzał wymownie na siostrę. Maria jednak nie bardzo rozumiała o co mu chodzi. Wzburzony chłopak wsiadł z powrotem do samochodu i ruszył przed siebie. Blondynka z lekkim strachem na twarzy spojrzała na brunetkę, która zaciskała pięści. Michael skrzyżował ramiona. Wiedział, że coś musiało się stać i z cała pewnością jest to wina Liz. Inaczej nie zachowywałaby się tak, jakby przedawkowała kofeinę. Czekał na jej odpowiedź, bo nie miał zamiaru sam nic z niej wyciągać. Maria stała niepewnie, nie wiedząc czy ma iść do domu czy zostać. Wolała jednak posłuchać co się stało jej bratu.

— No więc? – Michael czekał niecierpliwie

— Nie zaczyna się zdania od "no więc". – mruknęła Liz

— Liz... – znów ten ostrzegawczy ton

— Mówiłam, ze zabieranie Maxa to zły pomysł – brunetka skierowała się do Marii, a potem rzuciła do brata – A ty tak nie tup ta noga, bo ci odpadnie.

— Liz. – ponownie zabrzmiało jej imię

— No dobra, już dobra! – jęknęła – Pojechaliśmy do komory. Wrócilibyśmy dużo szybciej, gdyby nie twoja dawna małżonka.

— Co?! – Maria aż podskoczyła
Nic nie rozumiała. Jaka małżonka? Przecież oni mają ledwie po osiemnaście lat. Przecież Michael i ona... Liz zdawała się umieć odczytywać jej myśli, bo zaśmiała się i szybko wyjaśniła skołowanej blondynce:

— Mówię przecież, ze dawna. Z Antaru. W dodatku zdradziecka...

— Liz. – Michael przerwał jej w odpowiednim momencie

— Ok. – przewróciła oczami – W komorze była Isabel. Co więcej, była z nią Tess. Co miałam robić? Postanowiłam się dowiedzieć co tu robią.
Teraz to Michael jęknął i przewrócił oczami. Wydawało się, ze już wszystko jest wyjaśnione, ale jedynie Maria pamiętała o takim drobnym szczególe jakim jest jej własny brat, Max. Zapytała więc:

— A co z moim bratem?

— No właśnie. – westchnęła Liz – Jest bardziej wścibski od ciebie. Kazałam mu czekać w wozie, ale oczywiście polazł za mną. I widział wszystko. Łącznie z tym jak Tess odbijała się od ścian.

— Co chciały? – Michael ignorował postać Maxa

— To co zawsze. – mruknęła Liz i wzruszyła ramionami – Vilandra chce na mnie zemsty, a Avie się nudzi to za nią łazi. Czyli mówiąc zwięźle: Nic nam nie grozi. – potem obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni i powiedziała do Marii w pełni poważna – A twój brat ma trzymać gębę na kłódkę albo go zabiję.
To powiedziawszy wyminęła brata i poszła przed siebie. Maria nie mogła uwierzyć, ze to ta sama Liz. Teraz sobie uświadomiła, ze oni – kosmici – mają dwie natury. Posiadają w sobie część ludzką, ale czasami na jaw wychodzi ich prawdziwy charakter, iście kosmiczny. Teraz już wiedziała dlaczego tak, a nie inaczej, Michael reaguje w niektórych sytuacjach.
* * *
Stali jeszcze kilka minut na jej ganku, zanim Michael zdecydował się wreszcie iść do domu. Od spotkania z Liz minęła prawie godzina, w trakcie której odprowadził Marię do domu i w trakcie której żadne z nich nic nie powiedziało. Jakby nie potrzebowali słów. Chłopak wykonał już dwa kroki do tyłu, a potem nagle zawrócił, podszedł od Marii i ponownie ją pocałował. W pełni zdezorientowana dziewczyna poddała się chwili i odwzajemniła pocałunek.

— Nie dam cię nikomu skrzywdzić. – szepnął, gdy już się od niego odsuwała
c.d.n.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część