hotaru

Somewhere Over The Rainbow (8)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Michael powoli odwracał się od okna. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, o co naprawdę pyta Maria – czy jej znowu nie zostawi.
Kyle skulił się w fotelu, nie chcąc wierzyć w to, co mówi jego żona. Guerin przyglądał się mu przez chwilę. Chyba jednak nie był wyłącznie mężem-przyjacielem, jak twierdziła Maria.
Przeklinał teraz jej niewyparzony język, chociaż na Antarze tęsknił za jej humorem i ciętymi odpowiedziami. Dla niego minęło dziesięć lat i wiele się zmieniło. Miłość do Marii zmieniła się w wielką tęsknotę do kogoś, kto by obdarzał go uczu-ciem i zaufaniem i komu sam mógłby zaufać.
Dla niej były to tylko trzy lata. Ale chyba nie bardzo wierzyła w niego i swoją miłość do niego, skoro w kilka tygodni po skończeniu szkoły poślubiła Kyle'a, a teraz nosiła pod sercem jego dziecko. Nie było ważne, czy wie o tym, czy nie. Była teraz jego żoną. Żoną mężczyzny, który najwyraźniej darzył ją uczuciem i wszyscy to widzieli prócz niej. Żoną jego kolegi.

— Czy nigdzie nie pojadę i nie zostawię was? – spytał ironicznie, wzruszając ramionami.
Liz nagle wstała i oświadczyła, że idzie spać.
Odprowadziło ją uważne spojrzenie Guerina.

— To nie jest towarzyska wizyta ani powrót. – oświadczył najspokojniej, jak potrafił. A sporo potrafił, bo przez ostatnie dziesięć lat niuanse antarskiej polityki nie były mu obce. – Przyjechałem tu w określonym celu, z misją, którą wyznaczył mi Max na długo przed swoją śmiercią. Jednak dopiero teraz, kiedy planeta wraca na ścieżkę postępu technologicznego i pokoju, dalekie podróże kosmiczne nie wiążą się już z tak wysokim ryzykiem.

— Przyleciałeś sam? – pan Evans postanowił rozładować sytuację. Był głęboko wdzięczny Michaelowi za to, że przyleciał i powiedział, co się stało z ich dziećmi. Niepewność przez ostatnie trzy lata powoli zamieniała ich życie w koszmar niemożli-wy do opisania. – I tak w ogóle to kiedy i czym przyleciałeś?
Usiadł na miejscu Liz i nie patrząc na nikogo mruknął:

— Zostawili nas i odlecieli.

— Jak to? – szeryf był zdziwiony niepomiernie – Przyleciałeś przecież z misją. To znaczy, że odlecisz z powrotem, prawda?

— Mam załatwiony transport z powrotem! – oznajmił cierpko – Pewnego dnia o wyznaczonej porze, przez kilkanaście sekund będzie możliwość powrotu bardzo no-woczesnym środkiem transportu. Do tego czasu muszę koniecznie wypełnić zadanie.

— Co, jeśli ci się nie uda...

— Musi! – oznajmił stanowczo – Bez jej wykonania nie ma sensu, bym wracał na Antar. Ugrzęznę tutaj na długi czas, póki ludzie nie nabiorą rozumu. Scenarzyści filmowi lubują się w scenach lądowania UFO na trawniku Białego Domu, ale rzeczywistość jest kompletnie inna. Dzisiaj już każdy kraj ma bardzo rozbudowane systemy obronne i praktycznie niemożliwością jest wylądowanie w tajemnicy na terenie USA. A przynajmniej utrzymanie tego w tajemnicy. Wyobrażacie sobie zaś armię amery-kańską, pozwalającą wylądować niezidentyfikowanemu obiektowi na terenie kraju? Śmiechu warte.

— Więc jak tu trafiłeś?

— Tam w górze czeka na mnie statek, którym przyleciałem. Bardzo nowoczesny nawet jak na Antar, ale niestety ludzie również nieco wiedzą o śledzeniu wszelkiej maści obiektów latających. Antarczycy wolą trzymać się w bezpiecznej odległości i nie nawiązywać kontaktu. Złamią systemy obronne jeszcze tylko jeden raz. Jeśli nie dojdzie do spotkania, to mają zanieść do domu wiadomość, że mi się nie udało.

— Co jest twoją misją?
Potrząsnął przecząco głową.

— Lepiej byście nie wiedzieli dużo. – sięgnął po plecak i wyjąwszy niewielką skrzynkę podał państwu Evans – W środku są nowe orbitoidy. Odbiorą sygnał z Antaru, nagranie wykonane dla was przez Isabel. A teraz wybaczcie, muszę koniecznie porozmawiać z Liz.
Wstał i wyminął wściekłą Marię.


Liz otworzyła szafę i wyjęła błękitny, kaszmirowy sweterek, a do tego równie błękitne spodnie i sandałki. Wiedziała, co musi zrobić.
Przebrała się szybko i jednym ruchem posprzątała pokój. Potem niepostrzeżenie zeszła na dół. Michael siedział w salonie, wypytywany o to, w jaki sposób dostał się na Ziemię. Uśmiechnęła się niewesoło. Doskonale wiedziała, jak.
Kwadrans później była już na pustyni, w komorze inkubacyjnej. Może była i hybrydą, ale do komunikowania się z innym obcym używała całkowicie ludzkich urządzeń. Telefonu komórkowego.
Wystukała na klawiaturze właściwy numer. Odebrał po czterech sygnałach.

— Kal, mamy towarzystwo. Rath we własnej osobie.

— Wiem. Ja też mam.

— O czym ty mówisz?

— Zdaje się, że pewien Nowojorczyk mnie rozpoznał. – mówił cicho, ale rozumiała, o czym mówił. W końcu przez tyle lat wyglądał tak samo. To musiało budzić podejrzenia. Pewnie miał na karku jakieś służby bezpieczeństwa. FBI? Może wojsko? Nie pora była jednak, by roztrząsać, kto go wziął teraz na muszkę.

— Odwołujemy spotkanie?

— Tak. Jak chcesz, dokończ podpisywanie umowy w sobotę, ale potem lepiej...
Połączenie zostało zerwane. Ze złością popatrzyła na komórkę.
Tylko tego jej brakowało!
Ale polecenie Kala było wystarczająco wyraźne. Miała uciekać.

Michael obszedł cały apartament Liz, który zajmował poddasze w nowym domu Valentich. Wszedł do sypialni. Panował tu idealny porządek.
Może gdzieś pojechała? Może to jej samochód słyszał przed domem?
Zaczął przeszukiwać szuflady nocnego stolika. Kilka mało ważnych papierów, jakieś stare rachunki za meble... kilka zdjęć z wakacji.
Nagle podskoczył na dźwięk jej spokojnych kroków. Odwrócił się i zobaczył, że wychodzi z łazienki otulona jedynie w ogromny biały ręcznik. Jej spojrzenie wyrażało zdziwienie, kiedy zobaczyła, że grzebie w jej rzeczach.

— Co robisz?? – spytała spokojnie.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część