hotaru

Somewhere Over The Rainbow (15)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

- Dzień dobry, pani! – pokojówka ukłoniła się Liz, kiedy tylko ta przestąpiła próg rezydencji. Zmęczenie i nieprzespana noc odbijały się na jej twarzy. Pomięte ubranie świadczyło o bardzo pośpiesznie zorganizowanej podróży. – Pani Kubik czeka na panią.

— Dziękuję, Ester! – oddała jej swoja torebkę i przeszła przez piękny, marmurowy hol. Rezydencja Kala była przepiękna, a co najważniejsze – wygodna. Doceniła to przez ostatnie pół roku, kiedy przeniosła się w końcu na stałe i zamieszkali pod jednym dachem.
Zabawne... wyjeżdżała, po raz pierwszy od bardzo dawna mając nadzieję, że w końcu będzie dobrze. Że pewnego dnia odzyska równowagę. Zamierzała podzielić się nią z Kyle'm, ale Kyle nie żył. Leżał w zimnej kostnicy i czekał, aż jakiś obcy człowiek przyjdzie i dokona sekcji.
Kilkanaście godzin temu był jeszcze pełen życia i zamierzał walczyć o Marię i dziecko... Żadne słowa nie ujmą, jak bardzo teraz pragnęła, by żył.
Zanim weszła do gabinetu, poprawiła ruchem ręki swój wygląd. Pchnęła delikatnie drzwi. Jeśli robiło się to wystarczająco lekko i spokojnie, były praktycznie bezgłośne.
Anette Kubik była jedną z najlepszych adwokatów w całej Kalifornii. Kal dosyć często ją zatrudniał, kiedy przychodziło do finalizowania negocjacji z gwiazdami, innymi producentami i wszędzie tam, gdzie chodziło o zabezpieczenie naprawdę dużych sum. Zapewne zaatakowano Kala w najmniej odpowiednim momencie. Zawsze tak było. Kilkakrotnie już prowadziła część jego interesów. Nie bawiło ją to, ale było znacznie spokojniejsze i mniej krwawe niż jej praca biologa. Nie musiała przeprowadzać rozmów z zrozpaczonymi rodzicami, informując ich, że lody, które kupili dziecku, okazały się zabójcze.
Wzdrygnęła się mimowolnie. Cokolwiek stało się Kalowi, wyjdzie z tego. Musiała tylko wywieźć go ze szpitala, a potem poddać mocy leczniczych kamieni. Wszystko będzie dobrze. Na pewno.

— Chciałaś się ze mną widzieć? – mimo dwuletniego treningu, nie udało się jej ukryć zmęczenia w głosie. Adwokat odwróciła się od okna i spojrzała na nią spokojnie, szacując. Liz przez chwilę przebiegł niewyraźny błysk. Coś było zdecydowanie nie tak. – O co chodzi?
Anette westchnęła.

— O testament.
Wywołała tym raczej niepokój o stan zdrowia niż cokolwiek innego.

— To znaczy? – mruknęła zniecierpliwiona – Chcę pojechać do szpitala, więc jeśli to nic pilnego...

— Kal Langley w swoim testamencie uczynił pewną klauzulę. Jeśli kiedykolwiek znajdzie się w takim stanie, mają odłączyć go od respiratorów i...
Nie dokończyła, bo Liz odwróciła się na pięcie i wrzasnęła w nietajonej furii na cały dom:

— Lizziett?

— Mózg zbyt długo był pozbawiony tlenu... – lekarz nie krył swojego współczucia. Patrzył na młodą kobietę, która najwyraźniej sama była chora i nie bardzo potrafił zrozumieć, co trzymało ją przy tym zimnym sukinsynie. Chyba tylko naprawdę wyjątkowe uczucie, bo nie sądził, by nawet dla pieniędzy ktokolwiek chciałby być z Langleyem. – Naprawdę mi przykro. Teraz nic już nie możemy zrobić. Jedynym ratunkiem dla niego byłoby wcześniejsze odnalezienie... ale tak się nie stało. Szacujemy, że leżał nieprzytomny około godziny. Transport tlenu do mózgu z każdą minutą pogarszał się z powodu uszkodzonych naczyń krwionośnych. Przywróciliśmy większość, ale było już za późno.
Liz nie słuchała go. Wpatrywała się przez szybę w Kala. Leżał zupełnie blady, ale spokojny na twarzy. Na ustach igrał lekki uśmieszek, zupełnie jakby drwił z oprawcy. Ktokolwiek to zrobił, Kal znał go.

— Mogę do niego wejść? – przerwała tyradę kolejnych słów pełnych współczucia, którego w tej chwili zupełnie nie potrzebowała. Jak ten wybitny specjalista mógł być tak nieczuły? Nie musiał wykładać jej wszystkich medycznych szczegółów i konsekwencji. Wystarczyło, że poinformował o nazwie choroby. Na litość boską, była znanym na cały kraj biologiem. Miała trochę wiedzy w głowie!

— Tylko na chwilę.

— Rozumiem. – skinęła głową. Pielęgniarka podała jej strój ochronny. Ubrała się w pośpiechu i pięć minut później była już w izolatce.

— Piętnaście minut! – ostrzegł lekarz autoratywnym tonem, wykluczającym jakiekolwiek dłuższe wizyty, po czym zamknął za sobą drzwi.
Ostrożnie dotknęła czoła Kala. Było zimne; nie chłodne, letnie. Jego skóra zaczęła przybierać szarawy odcień. Obawy Liz krystalizowały się. Musiał zaatakować go kosmita. Zrobił coś z ciałem Kala, co pozwoliło mu przetrwać badania w szpitalu bez większych podejrzeń.
Chryste, kto wiedział o Kalu? Czy to była jej wina? Czy dlatego, że Skórowie, śledząc ją, wyśledzili także i ostatniego obrońcę Królewskiej Czwórki? Ale z drugiej strony przecież wszyscy byli przekonani, że on nie żyje. Nie wychylał się przez tyle lat, dopóki ten przeklęty aktorzyna nie odkrył jego tajemnicy... i jak na ironię, zupełnie przypadkowo.
Ale tutaj nie było przypadków. Zbyt wiele zbiegów okoliczności, zbyt wiele ataków, zbyt wiele pytań bez odpowiedzi.
Zamknęła znużona oczy. Ostrożnie dotknęła jego dłoni. Natychmiast otoczyło ją znajome ciepło.
W przeciwieństwie do Nasedo miał uczucia.
Gdzieś tam jeszcze tlił się mały ogień życia.
Michael.
Czy dałby radę go uzdrowić?
Poważnie w to wątpiła. Nie wyczuwała w nim tej siły, co u Maxa. Michael mógł mieć pieczęć, ale... miała wrażenie, jakby czegoś mu brakowało. Jakby był niepełny.
Delikatnie, opuszkami palców dotknęła wnętrza dłoni Kala. Nieznacznie drgnął, kiedy wlewała w niego swoją siłę. Obiema dłońmi ujęła jego rękę i trwała tak długie minuty, w skupieniu i wysiłku.
Musisz żyć. Nie zostawiaj mnie samej. Proszę.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część