Nan

Dzieci i cytryny (4)

Poprzednia część Wersja do druku

Od autorki: Uff, troszeczkę to trwało... W nawale innych opowiadań udało mi się stworzyć nową część. Swoją drogą zawsze traktowałam to jako swoistą odtrutkę po ciężkim dniu, a że zbliża się powoli koniec roku – takich ciężkich dni będzie więcej... ;)





Dzieci i cytryny

Część 4

Kal siedział w gabinecie i patrzył się tępo w ścianę. Oparł nogi na swoim szaleńczo drogim biurku z wiśniowego drewna i starał się o niczym nie myśleć – to ostatnio źle na niego wpływało. Na przykład zaczął się zastanawiać, czy nie odnaleźć młodego, co było rzecz jasna szczytem kretyństwa. Nie chciał przecież widzieć tego smarkacza nigdy w życiu. Którymkolwiek. Kal westchnął. Gabinet był już ostatnim miejscem w całej rezydencji, gdzie nie sięgały wpływy małego terrorysty, jak nazywał Zana Kal w przypływie rozpaczy. Ostatnim wynalazkiem małego był piasek, dostał istnego kręćka na jego punkcie i namiętnie pchał się do wszelkiego rodzaju piasku i ziemi, tak na dworze jak i w domu. Kal miał wrażenie, że ten cholerny piasek nawet zgrzyta mu w zębach gdy je zupę, choć może to tylko zgrzytały jego zęby. Wszystko jedno. Kalowi marzyło się wywiezienie smarkacza na Saharę. Niech ma ten swój piasek. Mały terrorysta. Kal pomyślał nawet, że niejeden Arab mógłby się sporo nauczyć od tego malca, który udowadniał z powodzeniem od jakiegoś czasu, że jest nieodrodnym synem swojego ojca i w dodatku ma jego geny, wszystko jedno z którego pokolenia. Nauczył się już poskramiać całą służbę jednym spojrzeniem. Langley miał ochotę wypróbować siłę wzroku Zana na Pattersie, który ostatnio stawał się natrętny niczym komar. Langley wiedział jednak, że Patters to w gruncie rzeczy mięczak i że wynik takiego spotkania byłby z góry przewidziany, ze skutkiem negatywnym dla Danny'ego. Szkoda, że jak do tej pory Kal nie miał okazji tego sprawdzić.

Ale nie to go teraz dręczyło. O nie. Raczej coś bardziej przyziemnego... Otóż po raz pierwszy w życiu Kal miał wrażenie, że się starzał. Patrzył na tryskającego energią i śmiechem bachora i liczył sobie ziemskie lata. Pięćdziesiąt pięć. A jeśli dodać do tego jeszcze lata antarskie w przeliczeniu na ziemskie to w sumie wychodziło ponad dziewięćdziesiąt. Szmat czasu. Czasami zastanawiał się, czy on kiedyś w ogóle był mały taki jak Zan. Nie przypominał sobie tego. Może zawsze był dorosły... Szczerze mówiąc obraz Antaru powoli zacierał się w jego umyśle – tak jest zawsze, gdy mózg nie chce pamiętać złych wspomnień, a Antar z całą pewnością nie należał do tych najlepszych. Ale też Langley nie pamiętał, czy kiedykolwiek śmiał się tak jak to dziecko – radośnie i bez żadnych oporów. Chyba nie. Zastanawiał się jak umrze. Czy rozsypie się w proch, tak jak... zaraz, jak to na niego mówił młody... Nasedo. Tak więc rozsypie się w proch tak jak Nasedo czy też będzie raczej przypominał ludzkie ciało. Pamiętał za to, jak razem z drugim zmiennokształtnym ratowali komory z dwoma kompletami Królewskiej Czwórki. Teraz nie było już Królewskiej Czwórki. Ani jeden komplet nie był już w pełnym składzie. Sam nie wiedział, czy cieszył się z tego powodu czy też nie. Nic już nie wiedział...

Łysy był od dawna i wcale mu to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Ale za to czuł się zmęczony. Odwiedził niedawno jakiegoś młodzieniaszka tuż po studiach, który co pół godziny polerował rękawem metalową tabliczkę ze swoim nazwiskiem, poprzedzonym tytułem magisterskim, którego wizytówkę wcisnął mu niedawno Patters. Kal zadzwonił do niego właściwie z czystej ciekawości a potem pękał ze śmiechu widząc, jak chłoptaś za wszelką cenę próbuje ukryć swoją pychę, że przyszedł do niego ktoś taki jak on, Langley. Kal nie dałby złamanego centa za to, że potrafi dotrzymać tajemnicy lekarskiej i był niemal pewien, że całe Hollywood w krótkim czasie poznałoby wszelkie tajemnice i kłopoty Kala. Ów młodzieniec usiłował zmusić Langleya do ułożenia się na kozetce, ale Kal zaprotestował stanowczo, wobec czego świeżo upieczony psychoanalityk usiadł na brzeżku fotela z wielkim notesem w dłoni i przybrał skupiony wyraz twarzy. Kal nie mógł powstrzymać się przed opowiedzeniem mu jakieś rzekomo prawdziwej historyjki którą spuentował wzdychając ciężko i mówiąc, że to chyba przez to, że jest kosmitą pochodzącym z odległej planety. Chłoptaś odparł mu, że są to pierwsze objawy starości i że nie należy się tym martwić, że taka już jest cecha wieku podeszłego. Langley'a mało szlag nie trafił i odpowiedział mu tak, że poszło mądrali w pięty i Kal był pewien, że nie piśnie nikomu ani słówka po tej wizycie. Tyle że teraz powoli docierało do niego, że być może ten wyrostek miał rację – nie od razu stuprocentową, ale jakiś taki mały kawałeczek...

Po raz kolejny Kal poczuł złość na pozostałych zmiennokształtnych, że nie raczyli dotrzymać mu towarzystwa i dali się zabić. Głupcy. Zastanawiające, ale Langley miał niejasne wrażenie, że ostatnio dość często powraca myślami do swoich niegdysiejszych towarzyszy. Nie podobało mu się w to w najmniejszym stopniu. Bo i dlaczego? Antar nie był wcale taki wspaniały, oni zaś byli jedynie narzędziem w rękach władców. Ale mimo wszystko... Kal nie chciał przyznać przed samym sobą, że jest ciekaw, jak teraz wygląda jego planeta. Jak tam jest. Ale nie, musi siedzieć tutaj, w Los Angles, California, sam, i w dodatku musi zajmować się progeniturą Maxa Evansa, niech go szlag trafi gdziekolwiek jest!

Gdzieś z głębi rezydencji dochodził radosny i jakże donośny głos progenitury Evansa, w gabinecie zaś panowała względna cisza, którą przerwało właśnie dyskretne pukanie do drzwi.

—Jeśli chcesz mi oznajmić, że ten dzieciak znowu cos zepsuł albo obsypał piaskiem jakiegoś gościa, to nie ma mnie i nie będzie! – zawołał ostrzegawczym tonem. Ostatnio Barney został powitany przez gówniarza garściami mokrego piasku. Barney miał wtedy nowy garnitur od Versace'go i szczerze mówiąc Langley musiał ukrywać złośliwy uśmiech. Tyle że dzisiaj nie miał zbyt towarzyskiego nastroju.

—Dla mnie chyba jednak jesteś, prawda? – odezwał się wysoki kobiecy głos i w drzwiach do gabinetu stanęła idealnie zbudowana blondynka w eleganckiej czarnej sukni z oszałamiającym dekoltem i równie oszałamiającą diamentową fortuną na szyi. Kal z wrażenia zdjął nogi z biurka.

—Ashton – wykrztusił z trudem. Wydawała mu się być jakoś dziwnie oderwana od jego myśli i nie bardzo wiedział, co ma zrobić. Kobieta zaś uśmiechnęła się w sposób, który mówił, że doskonale zdaje sobie sprawę ze swojego wyglądu i że jest z niego zadowolona. Weszła do gabinetu pokazowym krokiem modelki i usiadła z gracją na jednym z foteli zakładając nogę na nogę. Czarna suknia miała nie tylko oszałamiający dekolt, ale i równie fascynujące rozcięcie.

—Wiem, że umawialiśmy się inaczej, ale pomyślałam, ze wpadnę do ciebie i razem pojedziemy do Tuckera – wyjaśniła i popatrzyła na niego wyczekująco, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że Kal nie będzie w stanie jej odmówić. W razie czego pochyliła się nieco i przybrała błagalną minkę. – Musimy się w końcu lepiej poznać, prawda?

Kal zamarł, ale bynajmniej nie z powodu pochylającego się przed nim dekoltu. Cholera jasna! Na śmierć zapomniał o party, na które byli zaproszeni – i natychmiast zrozumiał, dlaczego Ashton obwiesiła się diamentami. Lubił Tuckera, ale w tym momencie miał ochotę go po prostu udusić. Albo zniszczyć swoimi kosmicznymi mocami. Hm, też dobre rozwiązanie...

—Tak, khm, prawda – odkaszlnął lekko usiłując otrząsnąć się z upojnej wizji spalenia Barney'a żywcem. – Daj mi piętnaście minut, przebiorę się i możemy jechać – zaproponował przeklinając siarczyście w duchu.

—Och – powiedziała Ashton usiłując ukryć swoje rozczarowanie. – Jak chcesz – uśmiech. Langley miał wrażenie, że jeszcze trochę i wypadną jej zęby przez ten szeroki uśmiech. "Chociaż w łóżku jest rewelacyjna" pomyślał Kal w przebłysku sprawiedliwości i obiektywizmu. Już widział Pattersa klepiącego go po plecach i gratulującego wyboru hollywoodzkiej kotki. Langley wstał ze swojego fotela, rzucił Ashton jakieś dziwne spojrzenie i wycofał się z gabinetu, jakby w obawie, że Ashton rzuci się na niego jeśli się odwróci. W końcu dotarł do własnej garderoby. "Hollywoodzkie kotki nie są jednak najlepszym wyborem na kobietę życia.... – pomyślał Langley przebierając się w jedwabną czarną koszulę, po czym zreflektował się i zbeształ w myślach. – Boże, o czym ja myślę, jaka kobieta, jakiego życia!"

Gdy w końcu wyszedł z garderoby, Ashton w gabinecie już nie było. Langley skierował się ku schodom i jak zwykle zatrzymał się na półpiętrze przy cennych porcelanowych wazach. Lubił je. Mała rzecz a cieszy. A jaka droga. Kal ponapawał się chwilę rozkosznym uczuciem posiadania i zszedł na dół po marmurowych, szerokich schodach. Z niegdysiejszego pokoju gościnnego zamienionego obecnie na pokój dziecinny dochodziły głosy, więc Kal poszedł w ich kierunku. Przystanął na progu przyglądając się z zaciekawieniem scenie rozgrywającej się przed nim. Malec siedział grzecznie w swoim wysokim krzesełku, przysłuchując się ze znudzoną miną szczebiotowi Ashton, nie odrywając jednocześnie błyszczących oczu od kamieni na szyi pochylonej przed nim kobiety. Kal mętnie pomyślał, że można by to uznać za demoralizację nieletnich. Maggie siedziała w głębi pokoju za górą dziecięcych ubranek i zerkała nieprzychylnie na gościa.

—Uci puci jakie ślićne bobo – ćwierkała radośnie Ashton machając Zanowi przed nosem dłonią z wielkim pierścionkiem, który jednak nie przebijał błyszczących diamentów na szyi. – Jakie ma ślićne włoski, jakie ładne oćka...

Zan westchnął głośno zrezygnowany i oparł główkę na rączce, na jego okrągłej buzi malowało się bezgraniczne znudzenie. W drugiej łapce trzymał srebrną grzechotkę w kształcie latającego spodka i machał nią od niechcenia.

Langley miał ochotę roześmiać się głośno na widok Zana i Ashton – bogini seksu szczebioczącej cienkim głosikiem. Odkaszlnął lekko usiłując ukryć rozbawienie. On przecież nigdy się nie śmiał.

—Ka – powiedział radośnie Zan podrywając główkę i uśmiechając się szeroko na jego widok.

—Rozkoszny bobas – uśmiechnęła się Ashton i wyprostowała się gwałtownie gdy grzechotka Zana trafiła ją z całym impetem w głowę. – Bardzo rozkoszny – jej uśmiech nieco zmalał. Wcale nie była pewna, czy z całą pewnością lubi dzieci; ale, u diabła, to było dziecko Langley'a!- Uwielbiam dzieci – dodała entuzjastycznie na wszelki wypadek i pogłaskała Zana po głowie. Maggie patrzyła na nią zezem nie kryjąc wcale swojego wstrętu do tej łasicy, mały zaś odsunął się szybko spod dłoni kobiety.

—Kaba gu – oznajmił poważnie. – Kal kaba gu. – sprecyzował patrząc wyczekująco na Langleya.

—I już nawet mówi – zachwycała się Ashton. Maggie zaś z wrażenia upuściła górę poskładanych ubranek, które zamierzała włożyć do szafki. Pierwsze słowo, które powiedział malec! Niesamowite! Będzie musiała powiedzieć o tym Robertowi, ucieszy się chłopisko! Ale że też musiało to być imię tego zimnego drania... Maggie w dalszym ciągu uważała Langleya za pozbawionego skrupułów faceta, który nie interesował się własnym dzieckiem – żadna siła nie mogła zmusić jej do zmiany poglądów na kwestię rodzicielstwa Zana.

Co do Kala zaś, to czuł się on nieco nieswojo. I choć nie przyznałby się do tego nigdy w życiu, to jednak był niesamowicie przejęty. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to było pierwsze słowo Zana i poczuł mściwą satysfakcję, że to nie młody to usłyszał, a on, Kal Langley, wielki producent filmowy, ale zaraz odgonił od siebie te myśli.

—To co, idziemy? – zapytał podchodząc do Ashton i obejmując ją w pasie.

—Jasne – potwierdziła wsuwając rękę pod jego ramie, drugą zaś przygładziła nieco włosy. Wciąż nie była pewna, czy ta cholerna grzechotka nie zniszczyła jej fryzury.

—Gaga ba da! – zaprotestował Zan wychylając się gwałtownie ze swojego krzesełka i łapiąc Kala za połę marynarki od Armaniego. – Kal na pa bada! – ciągnął dalej z oburzeniem w głosie. Langley spokojnie acz stanowczo zdjął małą łapkę ze swojej marynarki.

—Rączki przy sobie, dzieciaku – powiedział szorstko, choć w gruncie rzeczy przeraził się, ze malec jeszcze gotów rypnąć ze swoim krzesełkiem na twardą podłogę i usiłował ukryć zdenerwowanie pod warstwą oschłości.
Powiedział to chyba jednak nieco za ostro, bo wielkie jasne oczy chłopca wypełniły się łzami a buzia wygięła się w podkówkę. Kalowi zrobiło się głupio, ale przecież nie będzie przepraszał dziecka, i to w dodatku w obecności służącej i Ashton. Zan patrzył na niego z wyrzutem, a Langley odwrócił szybko Ashton i wyprowadził ją z pokoju nie oglądając się za siebie. I tak dobrze wiedział, że Maggie popatrzyła za nim z odrazą i mruknęła pod jego adresem "stary cap!" i że Zan zaczął płakać. Bał się nieco, ze Ashton coś powie, ale ona stanęła na wysokości zadania i nie pisnęła na ten temat ani słowa przez cały wieczór, za co Kal był jej niesamowicie wdzięczny. W milczeniu dojechali do Barney'a, a Langley resztę wieczoru miał już zniszczoną.

Po raz pierwszy w życiu, w ciągu prawie 60 lat poczuł na własnej skórze czym są wyrzuty sumienia.


Poprzednia część Wersja do druku