Olka

Beauty (1)

Wersja do druku Następna część

Co skłoniło mnie do napisania tego opowiadania? Właściwie nic specjalnego, ot pewne wydarzenie z filmu, który niedawno oglądałam. Wydało mi się jednak tak prawdziwe i proste zarazem, iż postanowiłam wokół tego wątku nakreślić fabułę. Wiadomo, że w Roswell nic nie jest "normalne", ale myślę, że Max i Liz o których jest ten fan-fic, nadal pozostają zwykłymi ludźmi, którzy nie ze wszystkich sytuacji potrafią znaleźć wyjście. I tu dochodzimy do sedna sprawy... bo przecież nie wszyscy "żyją długo i szczęśliwie" i nie wszystkie życzenia i prośby mogą być spełnione, gdyż nie zawsze zależą od nas samych.

"Beauty" dedykuję Justynie, mojej najlepszej przyjacółce, która pozwoliła mi uwierzyć w siebie.



---


BEAUTY

Beauty is powerful
But in short time will vanish.
You love this jewel
Which brings even anguish.
It absorbs you
But just for a moment, for a little while.
Eventually it disappear...
With no word, without simple 'good bye'.


So lonely you think to push the trigger.


And I know that you want.
It is what you need.
You think that you can't
But you can indeed.



- Olka -

---


"Wdech" to była pierwsza myśl, jaka przyszła Liz do głowy. Jej klatka piersiowa poruszała się nieznacznie w rytmicznym tempie. Każda próba nabrania większej ilości powietrza kończyła się fiaskiem. Czuła się niczym alpinista próbujący pokonać ostatnie metry kilkutysięcznika bez maski tlenowej. Postanowiła otworzyć oczy...
Jednak jej powieki były tak ciężkie, że wydawało jej się niemożliwym ujrzenie czegokolwiek. A gdy powoli zaczynała tracić nadzieję, mały promyk światła dał znać o sobie. Nie potrafiła wyrazić jak wiele szczęścia przyniosło jej to małe światełko będące wyrazem nadziei, że wszystko jest w porządku, że powraca do rzeczywistości. Mrugnęła powoli, a potem jeszcze raz, i kolejny... Powieki szybko przyzwyczajały się do swojego naturalnego niegdyś ruchu, aż w końcu zatrzepotały niczym skrzydła młodego motyla, jakby uwięzione zbyt długo, czekały, aż kokon pęknie i umożliwi wyczekiwany ruch.
Jej oczom ukazał się rozmazany widok. Początkowo zewsząd ogarniała ją biel. Stopniowo zaczęły pojawiać się niewyraźne zarysy dziwnych przedmiotów. Chciała lekko przekręcić głowę w bok by upewnić się, czy rozpoznane kształty, naprawdę są ptakami, jak jej się wydawało. Ale nie ważne, jak bardzo się starała, jedyny ruch, jaki była w stanie wykonać to mrugnięcie okiem. Jednak po pewnym czasie ptaki okazały się jedynie kolorowymi, papierowymi samolotami, jakie będąc małą dziewczynką robiła na pęczki. Poruszane co chwila nieznacznymi powiewami szpitalnego powietrza, obracały się wokoło nad jej głową za każdym razem kreśląc nowe tory lotu. Niespodziewanie jeden ze sznurków mocujących samolocik do sufitu zerwał się, zwracając na siebie uwagę pielęgniarki. Kobieta uśmiechnęła się łagodnie:

— No proszę. Ładnie to tak atakować śpiącą królewnę? – spytała patrząc na kawałek papieru, który wylądował na kocu okrywającym Liz.

Liz spojrzała na kobietę dostrzegając szansę porozumienia się ze światem. Chciała poruszyć ręką, palcem, czymkolwiek, byleby zwrócić na siebie uwagę pielęgniarki, która trzymając samolot w ręku udawała, że się z nim sprzecza.

— Nie ładnie, nie ładnie – pielęgniarka pogroziła kartce palcem uśmiechając się coraz bardziej.

"No podejdź wreszcie. Widzisz? Obudziłam się!" – przez myśli Liz przetaczały się setki podobnych stwierdzeń i pytań.

— Nie wolno jej męczyć. Już tak długo leży w śpiączce, że jej królewicz lada dzień może przestać przychodzić ją odwiedzać – dodała kobieta udając poważną minę.

"Max" pomyślała Liz na kilka sekund przed tym, jak wysoki, męczący, przerywany dźwięk przeszył salę w której leżała. Dziewczyna zdążyła nabrać ostatni raz powietrze, po czym pogrążyła się w głębokim śnie...
Obudziła się w ogromnej sali, której ściany zbudowane były z kamienia. Kominek, z którego żar ocieplał wysoką na osiem metrów komnatę przyjemnie wkomponowywał się w średniowieczny wystrój pomieszczenia. Liz czuła się, jak księżniczka mieszkająca w pięknym zamku. Usiadła na sofie, która jeszcze przed chwilą służyła jej za posłanie. Jej stopy opadły na podłogę. Ale zamiast zimnej, kamiennej posadzki, poczuła delikatne futerko, które łaskotało jej palce. "To musiał być ogromny niedźwiedź" pomyślała spoglądając pod nogi. Okryła się szczelnie pledem ozdobionym szkocką kratą i rozejrzała wokoło. Piękne kandelabry ozdabiały ściany, a ciepłe światło bijące z ognia zapalonych świec nadawało komnacie wspaniałego, ciepłego klimatu. Gdzie niegdzie wolne skrawki między nimi ozdobione były przepięknymi obrazami. Liz spojrzała w górę. Sklepienie komnaty było ledwo dostrzegalne. Za to, jak na dłoni widać było kolejną kondygnację, która wznosiła się jedynie nad połową części parterowej, w której Liz znajdowała się obecnie. Pięknie ozdobione schody znajdujące się po obu stronach komnaty, prowadziły właśnie na ów piętro. Liz wspięła się po nich na górę, gdzie jej oczom ukazał się dziwny, a zarazem tajemniczy widok. Okazało się bowiem, że jedyną rzeczą, która tam się znajdowała było duże, dwumetrowe lustro. Piękna, mahoniowa rama ozdobiona była dziwnymi znakami układającymi się w zdania. Liz zmrużyła oczy, by lepiej im się przyjrzeć. I wtedy zorientowała się, że już kiedyś widziała ten język. Zbliżyła się do lustra zaznaczając dłonią kontury znaków. Niektóre przypominały kształty figur geometrycznych, a inne zdawały się mieć zarysy całkowicie pozbawione harmonii. Już wiedziała czym były... To język Antaru, język Zana... jej Maxa.
Niespodziewanie jasne światło wydobyło się z gładkiej powierzchni lustra. Ale ta zamiast pozostać niewzruszoną, zafalowała, niczym woda tworząca koła, wokół kamienia wrzuconego do stawu. Gdy Liz wydawało się, że wszystko wróciło do normy, spostrzegła, że to nie jej odbicie widać w lustrze. Parzyła teraz na szpitalny pokój. Po chwili z przerażeniem stwierdziła, że jedno z łóżek zajmuje ona sama. Była nieprzytomna, a wokoło tłumiło się wielu lekarzy. Próbowali przywrócić ją do życia. Jeden z nich trzymał w ręku elektrody, a gdy przyłożył je do ciała nieprzytomnej dziewczyny, Liz obserwująca całe zdarzenie nadal wpatrzona w lustro, poczuła dziwny wstrząs.

— Zostanę tu na zawsze – powiedziała do siebie nadal obserwując, jak lekarze bezskutecznie próbują przywrócić ją do życia.

" Beauty(...)
absorbs you(...)
But just for a moment, for a little while.
Eventually it disappear...
With no word, without simple 'good bye'..."



Wersja do druku Następna część