Monika

Zacząć, przeżyć i zapomnieć (8)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Rozdział ósmy- Proof.

I
Lie.
Liz skończyła zmianę w Crashdown, padnięta podeszła do stolika przy którym siedział Max. Tylko ta dwójka podczas całego tygodnia nie zaniedbywała swoich codziennych obowiązków. Dołożyli ich sobie jeszcze więcej. Liz ze szklankami coli usiadła naprzeciwko Maxa.

— Dzięki.- powiedział sięgając po napój.

— Wymyśliłeś coś w sprawie rodziców?

— Jesteśmy pełnoletni. Możemy ich okłamać, ze gdzieś wyjeżdżamy.

— Nie dając znaku życia?? Nie za dobrze to się rysuje.

— Możemy udać naszą śmierć.

— To by ich zabiło.

— Nas nie ich.- poprawił ją Max, Liz spojrzała na niego wzrokiem, który rzeczywiście mógłby kogoś zabić.- Wybacz, to nie czas na żarty.

— A więc? Masz jeszcze jakieś pomysły?

— Nie. Czyli wyjazd?

— Musimy spytać reszty.

— Nie mamy za bardzo jak.

— Nie rozumiem.

— Nasi drodzy przyjaciele postanowili balować.

— Max, nie bądź na nich zły. Nie są w takiej sytuacji jak my.

— Wrócimy?

— Na pewno.

— Wiesz co, właściwe to nie wiem po co tam lecimy.

— Musimy poznać waszą przeszłość.

— Ale po co, Liz? Nigdy w ciebie nie wątpiłem, ale teraz to wszystko nie ma sensu.

— Ta osoba.... Chyba kobieta... To ona mi to powiedziała.- skłamała Liz.

— Naprawdę? Czemu mi wcześniej nie powiedziałaś?

— Najwyraźniej uważałam, że to nie potrzebne. Wybacz.

II
Wednesday.
Liz po raz kolejny była w grocie z Granilithem. Sama nie wiedziała czego szuka. Przyszła tu instynktownie. Można to chyba określić kobiecą intuicją, lecz to co ona czuła było silniejsze. Obeszła Granilith, dokładnie się mu przyglądając. Wróciła do inkubatorów.

— Smutne miejsce.- przeszło jej przez myśl.
Delikatnie dotknęła jednego z nich. Poczuła silne uczucie bólu.

— Nie... Ja już nie mogę... Nie mam siły...- zemdlała.
Liz stała w ogromnej sali, wesołe pary wirowały na parkiecie. Miejsce wydało jej się bardzo dziwne. Przepych, złoto, srebro... I wielkie wstęgi dziwnego koloru. Dziwnego, ale pięknego. Rozejrzała się dokładnie. Kilka kroków od niej stała Isabel, rozmawiała z jakimś mężczyzną. Na jej twarzy gościł uwodzicielski uśmiech.
Vilandra...- wyszeptała Liz.
Zaczęła szukać znajomych twarzy.
Rath. Stał przy jednej z kolumn wściekle patrząc na Vilandrę i Kivara. Wściekły? To mało powiedziane. Duma, pycha, gniew. Żadne z tych uczuć nie miało niczego wspólnego z miłością.
Ava... Podchodzi do niego. Rozmawia. Jak z przyjacielem. Wygląda na to, że czują podobnie. Liz odwraca się w stronę, gdzie utkwił wzrok Avy.
Max...- Liz po chwili odsuwa tą myśl.
Zan. Młoda dziewczyna stoi z nim, śmieją się i żartują. Liz nieśmiało do nich podchodzi. Nie widzą jej. Nie mogę jej widzieć. Przecież jej tam nie ma. To było tak dawno. Przyjrzała się Zanowi, wyglądał jak Max, ale.. Ta dziewczyna. Liz nie może oprzeć się wrażeniu, ze już ją gdzieś widziała. Dotyka ramienia Zana. Jego uczucia przechodzą na nią. Wszystko nagle staje w miejscu.
MIŁOŚĆ. To właśnie emanuje od Zana. Dopiero ją poznaje... Kiedyś, jeszcze nie tak dawno, choć dla niego minęły całe wieki był inny. Jaki?
Liz otworzyła oczy. Była w grocie. Nie zdążyła. Nie dowiedziała się jaki był tam. Chciała teraz pobiec do Maxa, opowiedzieć mu o wszystkim. Ale jak wyjaśni, swój powód bycia tutaj? Opuściła oczy. Po jej policzku popłynęła łza.

— Kochasz go, on ciebie kocha. Wszystko będzie dobrze...- przypomniała sobie słowa Maxa z przyszłości. Teraz jak nigdy pragnęła by były one prawdziwe.

III
Thursday.
Max spojrzał w lustro. Był wykończony. Nie mógł się doczekać kiedy ten tydzień się skończy. Wyszedł z domu wcześnie. Zresztą jak zwykle. Rodzice już się go nie czepiali. Sam nie wiedział co robi. Wiedział, ze nie powinien, choć nie to złe określenie. Wiedział, ze to nie ma sensu. Ale przychodził. Codziennie przychodził pod to samo drzewo, na tej samej ulicy. Czekał. Nie wiedział na kogo, ale czekał. Od wtedy gdy Liz powiedziała to imię- Coralie. Takie znajome... Czekał. Do samego południa. Bezczynnie stał przyglądając się każdemu przechodniowi, każdemu przejeżdżającemu samochodowi. Wiedział, ze to czysty obłęd, ale czekał.
Dzisiaj też stał. Cały czas wierząc, ze to coś znaczy. Że to nie zwykłe przeczucie, ale coś znacznie głębszego. Wtedy zobaczył ją. Szczupła, wysoką szatynkę, o nieziemskim spojrzeniu. Patrzyła na niego, poczuł jak nogi mu się uginają. Nagle cały świat przestał się dla niego liczyć. Stanęła. Na jedną krótką chwile odwróciła od niego wzrok. Ruszyła w jego stronę. Pięć kroków, cztery... Dzieliła ich coraz mniejsza odległość. Ominęła go, poszła dalej jedynie zahaczając o jego ramie. Jednak ten ułamek sekundy wyzwolił o wiele więcej...
Antar. Lekkie powietrze. Krystaliczne może. Mały zakątek wśród mnóstwa białych róż. Ona. Jedna krótka chwila, a tyle uczuć. Sam jej widok powodował, że świat zabarwiał się na różowo. Siła jej umysłu, jej woli..., słowem kobieta dla której można zrobić wszystko. Patrzyła w dal, nie na niego. Jednak wiedział, ze go czuje. Zawsze tak było. To dla niej był gotów zrobić wszystko. Dawne uczucia, które nim kierowały były nie ważne. W miejsce nich pojawiło się ogromne uczucie. Miłość przeplatana z nutką namiętności. Odwróciła się. Jej urok cały czas działał. Podszedł do niej. Objął w pasie i namiętnie pocałował. Nie opierała się, ale do końca też tego nie chciała. Jej ręce bezwładnie opadały wzdłuż jej talii. W tym momencie jej siła, wola walki- wszystko znikało. Była tylko niepewność, słabość i strach.
Max rozejrzał się, stał pod tym samym drzewem. Nic się nie zmieniło, nawet przechodnie stali tak samo. Z małym wyjątkiem; dziewczyna znikła. Czas zatrzymał się tylko dla ludzi...

IV
Friday.
Liz obudziła się. Promienie słoneczne padły na jej twarz. Szybko się ubrała. Zjadała śniadanie i wyszła.
Max wyszedł z łazienki. Rozejrzał po pokoju. Podszedł do biurka. Włączył radio. Nie za głośno. Byleby nie obudzić rodziców. Spojrzał za okno. Stałą tam ona. Uśmiechała się do niego, odwzajemnił uśmiech.
W jego głowie pojawiały się jak migawki, urywki z jego wczorajszej wizji. Podszedł do okna i je otworzył. Nadal miał wątpliwości.
Dziewczyna weszła do środka zawieszając mu ręce na szyi. Jej oczy były niczym bezkresne jeziora. Mógł w nich utonąć. Pocałowała go raz, drugi... Namiętnie, z uczuciem. Wątpliwości zniknęły.

— Kocham cię Liz.- powiedział obejmując ją.

— Max... Musimy porozmawiać.

— O czym?

— Miałam wizje.

— Wizje? Kiedy?

— W środę.

— Jest piątek.

— Wiem. To nic ważnego, a przynajmniej nie na tyle by robić jakąś aferę.

— Co widziałaś?

— Ciebie.

— Mnie?

— Nie właściwie to nie ciebie.- Max spojrzał na nią zdezorientowany.- Zana, Ratha, Avę, Vilandrę, Kivara i ją.

— Ją?

— Nie wiem jak miała na imię. Ale tam kochałeś ją. Chyba była twoją kochanką.
Ogród- Ona- Pocałunek.

— W każdym razie, nie widziałam nic co mogło by nam pomóc.- ciągnęła Liz. Max przestał jej słuchać.

— I naprawdę nie wiesz jak miała na imię?- spytał normalnym tonem.

— Niestety.

— Co dotykałaś gdy miałaś tą wizję?

— Inkubatora...


Poprzednia część Wersja do druku Następna część