_liz

Polar Dream (20)

Poprzednia część Wersja do druku

Czwórka przyjaciół z niepokojem obserwowała, jak niebieskie magnetyczne pole powoli zanika, a ich przyjaciele miękko lądują na łóżku Liz. Kiedy Michael otworzył oczy, Isabel aż podskoczyła. Reszta ocknęła się dopiero, kiedy Liz nabrała głęboko powietrza i otworzyła oczy. Oboje usiedli na łóżku. Momentalnie Liz przylgnęła do Michaela, a on uścisnął ją tak mocno, jak jeszcze nigdy. Długo to nie trwało, bo Maria i Alex wręcz rzucili się na drobniutka brunetkę. Issy z promiennym uśmiechem zaczęła obskakiwać Michaela. Max natomiast stał trochę niepewny. Kiedy tak patrzył na ich oboje, na Michaela, na Liz, dotarło do niego, że są dla siebie przeznaczeni. Że jemu nigdy nie będzie dane tak mocno pokochać, a tym bardziej nigdy nie będzie mu dane mieć Liz Parker. Najbardziej go zabolało, kiedy brunetka patrzyła na niego ze strachem, jakby miał jej sprawić ból, jakby miał być przyczyną jej śmierci lub, co gorsza, śmierci Michaela. Tego Max nie mógł znieść. Ku zdumieniu wszystkich zebranych, wybiegł. Dał się słyszeć odgłos drzwi, a potem dźwięk zamykanych drzwi od Crashdown. Potem chwila ciszy. To była najkrótsza i jednocześnie najstraszniejsza chwila ciszy w ich życiu. A to dlatego, że kilka sekund później usłyszeli odgłos zderzenia, klakson samochodu i ludzki krzyk.
* * *
Isabel nerwowo chodziła w tę i z powrotem po szpitalnym korytarzu. Alex i Maria siedzieli na krzesełkach i czekali z niecierpliwością. Liz skulona w kącie wpatrywała się w jeden punkt. Czuła się winna całej sytuacji. Doskonale wiedziała, że to z jej powodu Max wybiegł, to przez nią cierpiał, to przez nią był ten wypadek. Czuła się niepotrzebna, znienawidzona i opuszczona. Wiedziała, że tam za szybą lekarze usiłują odratować Maxa, którego ona praktycznie zabiła. Liz zwlekła się z krzesełka i poszła w stronę sali operacyjnej. Minęła Isabel, która jej nawet nie zauważyła. Do znerwicowanej blondynki podszedł Michael. Czuł się równie źle co Liz. Ale teraz musiał być silny, przynajmniej dla Isabel, przynajmniej dla Liz. Zbliżył się do Issy i dotykając jej ramienia ręką, powiedział:

— Isabel, wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.

— Co będzie dobrze?! – Issy odskoczyła od niego – Będzie dobrze, jeśli przestaniecie nas prześladować, jego prześladować.

— O czym ty mówisz?

— Od początku go dręczyłeś. Taki był wasz plan? A może to był jej pomysł? – Isabel wyglądała na wściekłą – Idealna Liz Parker. Ha! To jej wina. Tylko jej. Rozkochała go w sobie, a potem zdeptała. A ty brałeś w tym udział. Widziałeś co się dzieje, ale uparłeś się. Nie potrafiłeś się poświęcić dla Maxa. Nic nigdy dla niego nie potrafiłeś zrobić. Egoiści!

— Isabel przestań! – Michael wrzasnął, miał dość tego jak szkalowała jego i Liz – To nie nasza wina. Ja go nie wyrzuciłem na ulicę!

— Ale przez as wybiegł. To wasza wina! Nikt was tu nie chce! Wynoście się stąd. Niech ona się stąd wynosi!
Liz wszystko słyszała. Stała zaledwie o dwa kroki od nich. Wpatrywała się ze łzami na policzkach w całą sytuację. Nic nie powiedziała, tylko wybiegła. Michael spojrzał na Isabel, która wyglądała jakby zaraz miała zemdleć, a mimo to wciąż się na niego darła. Był zły o to, że obwinia jego, ale tego, jak potraktowała Liz nie mógł znieść. Powietrze przeciął świst. Nim Issy się zorientowała, że właśnie została spoliczkowana, nim poczuła ostre pieczenie na gładkiej skórze, Michaela już nie było w szpitalu. Pojechał za Liz.
* * *
Był już wczesny wieczór, kiedy Michael znalazł Liz. Powinien się od razu domyślić, że będzie na pustyni. Siedziała skulona pod skałą. Obok niej paliły się dwie świeczki, a przed nią leżał pięknie zdobiony sztylet. Początkowo Michael go nie zauważył. Dopiero, kiedy dostrzegł jej oczy, zrozumiał, co jej chodzi po głowie. Podszedł szybkim krokiem i usiadł obok niej. Płakała. Tak mocno, jak chyba nigdy do tej pory. Michael otulił ją ramieniem i mocno przycisnął do swojego ciała. Nie mówił nic. Nie musiał, wiedział, co ona czuje, a ona wiedziała, co on chciał powiedzieć. Spędzili tak kilkanaście minut. Michael wbił wzrok w zimną stal noża. Przypomniał sobie słowa Liz, które wypowiedziała, gdy usiłował ją zabrać z tamtego paskudnego snu. O tym, że nikt ich nie chciał, że nie akceptowali ich, że inni przez nich cierpią. Wtedy sobie nawet nie uświadamiał tego, nie wyobrażał. Ale ona jak zawsze miała rację, we wszystkim. Zwłaszcza w tym, ze ją kochał. Wiedziała o tym doskonale, nie musiał jej mówić. I on czuł, że jest wszystkim dla niej. Przytulił ją jeszcze mocniej i powiedział:

— Riv...

— Rath. – usłyszał w odpowiedzi jej aksamitny głos

— Czy zawsze będziemy razem?

— Zawsze. Na krańcu świata, na krańcu czasu, moja dusza znajdzie cię wszędzie. A gdybyś się bał i nie mógł mnie znaleźć, czekaj w naszym miejscu, tam się zjawię.

— Tam jest nasz dom. – szepnął Michael

— Tak. Nasz dom to gwiazdy.

— Nasz dom to my.
To powiedziawszy sięgnął po nóż. Przejrzał się w lśniącej klindze i dotknął nią swojej gorącej skóry. Ponownie spojrzał na Liz, która w bezruchy zastygła. Kiedy nie potrafił wykonać żadnego ruchu, ona zabrała od niego nóż. Zapytała przez łzy, ale bez bólu:

— Boisz się?

— Tak. – przyznał się Michael

— Ja też.
Wraz z tymi słowami delikatnie przesunęła ostrzem po swojej gładkiej skórze. Naskórek z łatwością się rozstąpił, a czerwona krew drobnym strumieniem wystąpiła z brzegów i sączyła się w dół. Michael spokojnie zabrał nóż Liz i wykonał te samą czynność na swoim przegubie. I jego skóra nie pozostała oporna. Ich dłonie splotły się ze sobą. Michael położył się na piasku, a Liz obok niego. Wtulili się w swoje ciała i zamknęli oczy. Spleceni jak kochankowie, zasnęli... na wieki...

I oddam się gwiazdom na niebie
Tylko do nich ma dusza należy
I powierzę się opiece twojej
Śniąc to, co nigdy nie wyśnione
I splecione dusze nasze po wieki
Uniesie wiatr nocny do domu
Do miejsca początku naszego istnienia
Gdzie już zawsze pozostaniemy
Kochankami nocy
Niewolnikami miłości
Spojeni w jedno...

THE END


Poprzednia część Wersja do druku